Ocalenie (Conrad)/Część III/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ocalenie |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | The Rescue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część III |
Indeks stron |
Popołudnie wlokło się w milczeniu. Pani Travers siedziała zamyślona i bezczynna z wachlarzem na kolanach. D’Alcacer, który uważał, że należało traktować całe zajście w duchu pojednawczym, usiłował wyłożyć swój pogląd gospodarzowi, ale pan Travers, nie uznając rozmyślnie jego pobudek, zasypał go takim nawałem przeprosin i wyrazów żalu z powodu tej przykrej i zapewne niedogodnej dla niego zwłoki, „którą pan musi znosić, przyjąwszy w swej dobroci nasze zaproszenie“ — iż d’Alcacer musiał zaniechać tego tematu.
— Nawet wzgląd na kochanego pana nie mógłby mnie skłonić do ustąpienia przed tak bezczelnem naciąganiem — twierdził pan Travers tonem pełnym niezłomnej cnoty. — Ten człowiek chciał mi narzucić swoje usługi, aby potem zgłosić pretensje do wielkiej nagrody za ratunek. Na tem polega cała tajemnica — może mi pan wierzyć. Naturalnie że połapałem się w tem odrazu — monokl pana Traversa błysnął przenikliwie. — Nie docenił mojej inteligencji. A przytem cóż to za gwałtowna bestja! To skandal doprawdy, żeby w naszych czasach istnieli tacy ludzie.
D’Alcacer poszedł do swego pokoju i — pełen niejasnych złych przeczuć — godzinami usiłował bez skutku znaleźć przyjemność w czytaniu. Pan Travers chodził niespokojnie tam i z powrotem, starając się wmówić w siebie, że jego oburzenie wypływa ze źródeł ściśle moralnych. Rozjarzony dzień — jak wyciągnięta z ognia bryła rozpalonego do białości żelaza — tracił stopniowo żar i blask, nasiąkając głębszym, bogatszym tonem. O zwykłym czasie dwóch majtków weszło bez szelestu na rufę w jachtowem obuwiu i podniosło w milczeniu zasłony; a wybrzeże, płytkie morze, ciemne wysepki i śnieżne ławice piasku, odsłaniane w ten sposób dzień po dniu, ukazały się znów, pełne niemej czujności. Bryg, zwrócony rufą ku jachtowi, z nastawionemi poziomo rejami, przecinającemi wyniosłe, symetryczne omasztowanie, podobny był do pełnej życia istoty, obdarzonej zdolnością porwania się do czynu, przyczajoną pod spokojem pełnym lekkości i wdzięku.
Paru stewardów w białych kurtkach z mosiężnemi guzikami ukazało się na pokładzie i zaczęło się krzątać bezgłośnie, nakrywając do stołu na płaskim wierzchu luki świetlnej kajuty. Słońce płynęło ku innym krajom, ku innym morzom, ku innym ludziom; całe czerwone na bezchmurnem niebie ostrzeliwało jacht pożegnalną salwą szkarłatnych promieni, które rozsypywały się w ogniste iskry na krysztale i srebrze zastawy i nieciły krótkotrwałe płomienie w ostrzach nożów, powlekając różaną barwą białość talerzy. Smuga purpury leżała na morzu, jak plama krwi na błękitnej tarczy.
Siadając do stołu, pan Travers napomknął podrażnionym tonem o konieczności żywienia się konserwami, ponieważ wyczerpano już wszystkie zapasy zabrane na przejazd do Batawji. Było to wybitnie
nieprzyjemne.
— Ale nie podróżuję dla swej przyjemności — dodał — a przeświadczenie, że ofiara z mego czasu i moich wygód przyniesie korzyść całemu światu, byłoby pełnem zadośćuczynieniem za wszelkie braki.
Zdawało się, że pani Travers i d’Alcacer nie są w stanie przezwyciężyć wybitnego wstrętu do rozmowy, która — jak zamierający powiew — konała raz po raz po każdym leniwym podmuchu. Bezbrzeżna cisza horyzontu, głęboki spokój wszystkiego co widzialne, spowijały ciała i dusze kojącym wpływem, uciszając zarówno myśl jak i głos. Przez długą chwilę nikt nie przemówił. Wśród milczenia państwa służba uwijała się bez szmeru.
Nagle pan Travers, jakby kończąc swą myśl, mruknął głośno:
— Wyznaję z żalem, iż w pewnym stopniu straciłem panowanie nad sobą; ale przyznacie mi chyba, że istnienie takiego człowieka przynosi hańbę cywilizacji.
Nikt tej uwagi nie podjął i pan Travers pogrążył się z powrotem w rozpamiętywaniu swego oburzenia, na którego dnie — jak potwór wśród mgły — pełzało dziwaczne uczucie urazy. Odsunął podany sobie półmisek.
— To wybrzeże — zaczął znów — zostało oddane pod wyłączny protektorat Holandji przez traktat z 1820. Traktat z 1820 stwarza specjalne prawa i zobowiązania...
Dwoje słuchaczy odczuwało żywo pragnienie, aby raz przestał już mówić. D’Alcacer, któremu było niewygodnie na polowem krześle, siedział sztywno i wpatrywał się w szklany korek od karafki. Pani Travers odwróciła się nieco bokiem i oparłszy się na łokciu, ujęła głowę w dłoń, jakby rozmyślając o rzeczach wielkiej wagi. Pan Travers mówił; mówił nieubłaganie głosem szorstkim i bezbarwnym, jak gdyby czytał jakąś proklamację. Tamci dwoje, niby pogrążeni w transie — choć niezupełnym — czuli jak urywki urzędowej gadaniny obijają im się o uszy.
— Międzynarodowe porozumienie — obowiązek szerzenia cywilizacji — nie umiał przeprowadzić — ugoda — Canning — — D’Alcacer stał się uważnym na chwilę — — ale ten zamach, prawie zabawny przez swą bezczelność, nie wpływa wcale na moje zapatrywania. Nie chcę uznać, aby można było popełnić gwałt na ludziach naszej pozycji. Pragnę tylko napiętnować społeczne znaczenie podobnego wypadku.
Tu d’Alcacer pogrążył się znowu w rozpamiętywaniu chwili, gdy Edyta i Immada patrzyły na siebie — początek i koniec, liść i kwiat, okrzyk i zdanie. Głos pana Traversa rozlegał się jeszcze długo, apodyktyczny i uporczywy. Zakończenie zostało wypowiedziane z pewną gwałtownością.
— A jeśli niższa rasa zaginie, będzie to czystym zyskiem, krokiem do udoskonalenia społeczności — które to udoskonalenie jest celem postępu.
Przestał mówić. Iskry zachodu gasły na srebrze i krysztale, a naokoło jachtu przestrzeń płytkiego morza i wybrzeże zdawały się czekać nieporuszenie na nadejście zupełnego mroku. Obiad był już dawno skończony i cierpliwi stewardzi czekali ze stomyzmeci pod ulewą słów, jak wartownicy na deszczu.
Pani Travers podniosła się nerwowo i poszła na rufę, skąd zaczęła się wpatrywać w wybrzeże. Za nią słońce — które już było zaszło — zdawało się przedzierać przez masę wód żarem niewygasłego ognia, a pod jej stopami, z obu stron jachtu, połyskliwe morze barwiło się ciemno-fijołkowym odcieniem, jakby odbijając kolor jej oczu.
D’Alcacer podszedł spokojnym krokiem ku pani Travers i przez pewien czas stali obok siebie w milczeniu, oparci o poręcz. Wreszcie d’Alcacer rzekł: „Jak cicho!“ — a jej się wydało, że spokój tego wieczoru jest głębszy i bardziej znaczący niż kiedykolwiek przedtem. Prawie nie wiedząc o tem, wyszeptała: „Zupełnie jak we śnie“. Nastało długie milczenie: spokój wszechświata taką miał pełnię i wzniosłość, że dźwięki zatrzymywały się na ustach, jakby w lęku przed profanacją. Niebo było przejrzyste jak djament, a pod ostatniemi blaskami słońca noc rozpościerała nad ziemią swoją zasłonę. Czuło się jakieś bezcenne ukojenie we wspaniałym, pogodnym końcu gasnącego dnia, tego dnia pełnego życia, żaru i blasków, który teraz umierał w nieskończonym spokoju, bez ruchu, bez drgnienia, bez jęku — wiedząc, że zmartwychwstanie.
Potem zmierzch się nagle pogłębił i gwiazdy ukazały się tłumnie, siejąc deszcz bladych iskier na czarność wody — brzeg zaś wyciągnął się w dole jak ciemny pas matowy. Bocianie gniazdo brygu majaczyło nad niem niewyraźnie i wysoko.
Pani Travers odezwała się pierwsza.
— Jaka nienaturalna cisza! To wszystko wygląda jak pustynia z lądu i wody — bez jednej jedynej żywej duszy.
— Ale ta pustynia jest zamieszkana conajmniej przez jednego człowieka — rzekł lekko d’Alcacer — a jeśli mamy mu wierzyć, są tam i inni ludzie, żywiący złe zamiary.
— Czy pan myśli, że to jest prawda? — zapytała pani Travers.
D’Alcacer usiłował dojrzeć wyraz jej twarzy, zanim odpowiedział, ale ciemność była już zbyt głęboka.
— Jakże można dostrzec ciemną prawdę w taką ciemną noc? — rzekł wymijająco. — Ale uwierzyć w zło jest łatwo — czy tu czy gdzieindziej.
Zdawało mu się przez chwilę, że pogrążyła się w myślach.
— A co pan myśli o tym człowieku? — zapytała.
Minęła chwila, nim d’Alcacer zaczął mówić powoli.
— Nieokrzesany jest i niezwykły — stanowczo niezwykły — w swoim rodzaju. Wcale nie taki, za jakiego go bierze don Martin. Zresztą — jest dla mnie tajemniczy. Przecież to właściwie rodak pani.
Wydała się zaskoczona tym nowym punktem widzenia.
— Tak — rzekła zwolna. Ale widzi pan, ja nie mogę — jakby to powiedzieć? nie mogę go sobie wcale wyobrazić. On nie ma nic wspólnego z ludźmi, których znam. Niema się o co zaczepić. Jak taki człowiek żyje? Jakie są jego myśli? Jego czyny? Jego uczucia? Jego —
— Jego przyzwyczajenia — poddał d’Alcacer. — W tem mieści się wszystko.
Nagle ukazał się za nimi pan Travers z żarzącem się cygarem w ustach. Ujął je w dwa palce i oświadczył z nieustępliwą cierpkością, że żadne „łajdackie pogróżki“ nie wstrzymają go od zwykłego spaceru. Około trzystu jardów na południe od jachtu leżała piaszczysta rewa długości mniej więcej mili, połyskująca w mroku srebrzystą bielą; w środku tej rewy tkwił pióropusz z gęstych, suchych zarośli, które szeleściły bardzo głośno przy najlżejszym ruchu ciężkiego, nocnego powietrza. Nazajutrz po ugrzęźnięciu statku Traversowie i d’Alcacer wysiedli byli na tej rewie, aby „rozprostować trochę nogi“, jak to określił kapitan, i odtąd każdego wieczoru — niby korzystając z przywileju lub spełniając obowiązek, wszyscy troje spacerowali po ławicy godzinę tam i napowrót — zagubieni w mrocznym ogromie — snując się brzegiem wody wzdłuż pasa wilgotnego piasku, który był gładki, równy, elastyczny w dotknięciu jak żywe ciało, i pocił się zlekka pod ciężarem nóg.
Tym razem tylko d’Alcacer towarzyszył Traversowi. Edyta słyszała, jak wsiadali do najmniejszej łódki, a nocny wartownik przewiózł ich, wiosłując dwoma wiosłami, do najbliższego cypla. Potem wrócił i wszedł po trapie na pokład. Pani Travers słyszała jak mówił do kogoś:
— Mam wrócić za godzinę.
Kroki jego zamarły na baku i senny spokój bez najlżejszego powiewu zawładnął jachtem osiadłym na mieliźnie.