Ocalenie (Conrad)/Część III/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI

Po niejakim czasie bezwzględna cisza, którą czuło się zewsząd prawie że dotykalnie, przyprawiła panią Travers o halucynację. Ujrzała się stojącą samotnie na krawędzi czasu, u kresu dni. Wszystko trwało w bezruchu, jakby świt nie miał nigdy już nadejść, gwiazdy nigdy nie zblednąć, słońce nie wzejść już nigdy; wszystko było nieme, ciche, martwe; zdawało się, że cień zewnętrznego mroku ogarnął panią Travers — cień nieprzerwanej, wieczystej nocy, która wypełnia wszechświat, cień nocy tak głębokiej i rozległej, że pałające słońca gubią się w niej jak iskry, jak drobniuchne ogniste punkciki; zdawało się, że ów cień niespokojny — co niby przeczucie złej prawdy omracza wszystko na ziemi, kiedy przez nią przechodzi — ogarnął panią Travers i stanął, by z nią pozostać nazawsze.
A w tem złudzeniu była taka skończoność, taka harmonja z kierunkiem jej myśli, że gdy szepnęła cicho w ciemność: „Niechaj tak będzie“ — wypowiedziała jakby jedno z tych zdań, które są streszczeniem i zamknięciem życia.
Jako młoda dziewczyna, strofowana często za romantyczne poglądy, marzyła o szczerej, wielkiej miłości, która wydawała jej się idealnem wypełnieniem i jedyną prawdą życia. Wchodząc w świat, odkryła że ideału tego osiągnąć nie może, ponieważ świat zbyt jest ostrożny, aby być szczerym. Potem znów miała nadzieję, że znajdzie prawdę życia w ambicji, którą rozumiała jako poświęcenie się całkowite jakiemuś altruistycznemu celowi. Nazwisko Traversa było na ludzkich ustach; uważała go za zdolnego do zapału i poświęcenia; podziałał na jej wyobraźnię, gdyż wydał się jej nieprzeniknionym. Wyszła za niego, odkryła że oddany jest z zapałem pielęgnowaniu swej własnej karjery — i nie miała już żadnej nadziei.
Że mąż jej był zdumiony dziwnem nieporozumieniem, jakie zaszło między nimi, że bolał wciąż nad jej nielojalnością w stosunku do szacownych swych ideałów — to było zupełnie naturalne. Dogadzała mu jednak niezmiernie piękność żony, jej świetność i pożyteczne stosunki. Podziwiano ją, zazdroszczono jej; była otoczona przepychem i hołdami; dni mijały szybko — świetne i jednostajne — bez źdźbła szczerości czy prawdziwego uczucia, bez żadnego istotnego wzruszenia — nawet bez wielkich trosk. Szybko i chyłkiem prowadził ją czas coraz dalej — aż do tego wieczoru, do tego wybrzeża, do tego morza, do tej chwili i do tego miejsca na ziemskiej powierzchni, gdzie — jak to czuła niezbicie — sunący cień głuchej nocy stanął, by z nią pozostać nazawsze.
— Niechaj tak będzie! — szepnęła, zrezygnowana i nieufna, do niemej, jednolitej ciemności, która wisiała przed jej oczami niby czarna zasłona bez fałd; i jakby w odpowiedzi na ten szept, wciągnięto latarnię na koniec przedniej rei na brygu. Pani Travers widziała wznoszące się światło, które kołysało się przez krótką chwilę, a potem zawisło nieruchomo w powietrzu, przebijając gęstą noc między dwoma statkami płomiennem spojrzeniem, co zdawało się padać zdaleka tylko na nią, mocne i spokojne.
Jej myśli — jak ćma — frunęły ku temu światłu — temu człowiekowi — temu dziewczęciu, które znało wojnę, niebezpieczeństwa, widziało zbliska śmierć, i zyskało najwidoczniej oddanie tego człowieka. Wypadki popołudnia były dziwne już same przez się, lecz do zmysłu artystycznego pani Travers przemówiła szczególnie siła ich wyrazu. Uwypukliły się w jej pamięci z jasnością i prostotą, jak nieśmiertelna legenda. Wyglądały tajemniczo, ale czuła niezbicie, że są na wskroś prawdziwe. Były przejawem uczuć prostych i potężnych, jakie zapewne targały ludzkością w młodzieńczych, naiwnych jej dniach. Pani Travers pozazdrościła na chwilę losu tej siostrze skromnej i nieznanej. Nic nie stało między tą dziewczyną a prawdą jej uczuć. Mogła być z całą szczerością odważną, i tkliwą, i namiętną — i nawet okrutną. Dlaczegożby nie okrutną? Mogła przeniknąć całą prawdę zgrozy — i miłości — do dna, bez sztucznych pęt, nie narzucając sobie dotkliwego przymusu.
Rozmyślając nad tem, czem mogłoby być takie życie, pani Travers poczuła, że ogarnia ją niepojęte uniesienie, które budzi się tak często w ludziach intelektu, gdy sobie uświadomią swe fizyczne zdolności. Rozgorzała nagłem poczuciem, że i ona mogłaby sprostać wymaganiom podobnej egzystencji; serce jej rozszerzyło się na chwilę tęsknotą za nagą prawdą rzeczy; nagą prawdą życia i namiętności, przywaloną ciężarem stuleci.
Nagły wstrząs przywrócił jej przytomność; wydało jej się, że spada z gwiazd. Szmer wody dał się słyszeć i bezkształtna masa wysunęła się z ciemnej próżni naprzeciw pani Travers. Głos u jej stóp powiedział:
— Rozpoznałem pani postać — na tle nieba.
Okrzyk zdumienia zamarł na jej ustach; wytężyła tylko oczy, spoglądając wdół. Lingard siedział w joli sam jeden; uderzeniem wiosła skierował lekkie czółenko prawie aż pod sam wychył rufy, złożył wiosła i powstał z ławki. Głowa jego i ramiona zamajaczyły obok jachtu; wyglądał jakby stał na morzu. Pani Travers cofnęła się mimowoli.
— Niech pani nie odchodzi — rzekł z niepokojem — i niech pani głośno nie mówi. Nikt nie powinien wiedzieć. Ciekaw jestem, co sobie państwo właściwie wyobrażacie? Myślicie pewnie że jesteście w porcie — w kraju? A pani — —
— Mego męża niema na statku — przerwała mu spiesznie.
— Wiem o tem.
Pochyliła się trochę niżej nad burtą.
— Więc pan kazał nas śledzić. Dlaczego?
— Ktoś musi przecież czuwać. Wasi ludzie stoją tak pilnie na straży — nieprawdaż? Tak. Od chwili zmierzchu jedna z moich łodzi snuła się tu wciąż od tyłu — po głębokiej wodzie. Poprzysiągłem sobie, że nigdy już nikogo z was nie zobaczę, że do nikogo z was nie przemówię, że będę niemy, ślepy, głuchy. I — oto jestem!
Przestrach i nieufność pani Travers ustąpiły niezmiernej ciekawości, palącej lecz spokojnej, jak wobec nieuniknionego zrządzenia losu. Spojrzała wdół na Lingarda. Stał z gołą głową, oparłszy rękę o bok statku, i wydawał się głęboko zamyślonym.
— Dlatego, że pan ma jeszcze coś nam powiedzieć — poddała łagodnie.
— Tak — rzekł pocichu, nie poruszając się wcale.
— Może pan wejdzie na pokład i zaczeka? — zapytała.
— Jakto! Ja? — Podniósł głowę tak szybko, że się przelękła. — Nie mam mu nic do powiedzenia, i noga moja nie postanie nigdy na pokładzie tego statku. Powiedziano mi, abym poszedł precz. To dosyć.
— Mój mąż jest przyzwyczajony do tego, że wszyscy go traktują z szacunkiem — rzekła po krótkiej chwili — a pan —
— Kim on jest? — spytał Lingard poprostu.
Wydało jej się, że te trzy słowa rozwiały jej przeszłość w powietrzu — jak dym. Obdarły całą ludzką masę z wszelakiego znaczenia. Uczuła, ze zdumieniem że tego wieczoru, na tem miejscu nie mogła znaleźć właściwej odpowiedzi na to badawcze i naiwne pytanie.
— Nie żądałem od was wiele — zaczął znów Lingard. — Prawda? Tylko żebyście wszyscy przenieśli się na mój bryg — na pięć dni. To wszystko... Czy wyglądam jak kłamca? Są rzeczy, których nie mogłem powiedzieć! Nie mogłem wyjaśnić — nie mogłem — ani jemu — ani nikomu innemu — żadnemu człowiekowi na świecie —
Głos jego opadł.
— Nawet samemu sobie — zakończył jak we śnie.
— Tak długo nikt nas tu nie niepokoił — zaczęła pani Travers trochę niepewnie — że teraz bardzo trudno uwierzyć w niebezpieczeństwo. Przez cały czas nie widzieliśmy nikogo oprócz tych dwojga ludzi, którzy po pana przyszli. Jeśli pan nie może wytłumaczyć —
— Naturalnie, przecież niepodobna widzieć przez ścianę — przerwał Lingard. — To wybrzeże jest jak ściana, ale ja wiem, co się dzieje po drugiej stronie... Jacht tutaj — na tem miejscu! Kiedy go zobaczyłem, mogłem pomyśleć, że przed jaką godziną odbił od brzegów Anglji. Już sam wygląd jego masztów przywodzi mi na myśl dawne czasy. A przytem twarze tych chłopców na pokładzie. Doznałem wrażenia, że znam ich wszystkich. Jak gdyby rodzinny kraj do mnie przyszedł, w chwili gdy wcale o nim nie myślałem. I znienawidziłem sam wasz widok.
— Jeśli jesteśmy narażeni na niebezpieczeństwo — rzekła po chwili milczenia, podczas której starała się przeniknąć tajemnicę namiętności ukrytej za słowami tego człowieka — to pan się nie potrzebuje tem przejmować. Nasza druga łódź wyruszyła do Straits i skuteczna pomoc nadejdzie wnet z pewnością.
— Nie przejmować się!... Czy ten wasz szacowny wartownik kieruje się tu — w stronę rufy? Nie chcę, aby ktokolwiek wiedział, że byłem tu znów i że prosiłem — choćby nawet i panią. Czy on tu idzie?... Niech pani słucha! Zatrzymałem waszą drugą łódź!
Głowa jego i ramiona znikły, jak gdyby był nurknął w bardziej zwarty pokład mroku unoszącego się nad wodą. Wartownik, który miał zamiar wyciągnąć się na jednym z leżaków, dostrzegłszy żonę właściciela, podszedł wprost do lampy wiszącej pod środkowym prętem płóciennego dachu, pogmerał przy niej czas jakiś i skierował się opieszałym krokiem ku przodowi.
— Pan się ośmielił! — szepnęła dobitnie wdół pani Travers; i natychmiast głowa Lingarda z podniesioną twarzą znów wynurzyła się pod nią.
— Musiałem na to się ważyć — albo się wyrzec wszystkiego. Pomoc ze Straits byłaby nadeszła w każdym razie zapóźno, gdybym nie miał siły zapewnić wam bezpieczeństwa; a jeśli mam tę siłę, mogłem dopomóc wam — sam. Spodziewałem się, że znajdę tu rozsądnego człowieka, z którym będę się mógł dogadać. Powinienem był przewidzieć, co się stanie. Przybywacie z tak dalekich stron, że nie rozumiecie tych rzeczy. Tak — ośmieliłem się to zrobić; posłałem za waszą łodzią człowieka, który — gdy czuje mnie za sobą — gotów zatrzymać samego gubernatora ze Straits. On to zrobi. Może już zrobił. Niczego nie możecie się spodziewać. Ale ja tu jestem. Pani powiedziała, że pani wierzy w moje dobre zamiary —
— Tak — szepnęła.
— Dlatego właśnie pomyślałem, że powiem pani wszystko. Musiałem zacząć od tej historji z łodzią. A co też pani teraz o mnie myśli? Odciąłem was od reszty ziemi. Przepadlibyście jak kamień w wodę. Wyruszyliście z jednego obcego portu do drugiego. Ktoby się zatroszczył o to, co się z wami stało? Ktoby się o tem dowiedział? Ktoby mógł odgadnąć? Upłynęłyby miesiące, zanimby powstał alarm.
— Rozumiem — rzekła spokojnie — jesteśmy bezradni.
— I sami — dodał.
Po chwili rzekła rozważnym, powściągliwym tonem:
— Co nam grozi? Rabunek, niewola?
— Groziłaby śmierć, gdybym ja nie był tutaj.
— Więc pan ma dosyć siły aby —
— A co pani myśli, dlaczego wy jeszcze żyjecie? — wykrzyknął. — Jörgenson porał się z nimi tam na wybrzeżu — ciągnął spokojniej, zakreślając ręką łuk w stronę, gdzie noc wydawała się najmroczniejszą. — Czy pani myśli, że byłby ich powstrzymał, gdyby się mnie codzień nie spodziewali? Jego słowa byłyby niczem bez mojej pięści.
Usłyszała tępe uderzenie w bok jachtu, ukryte w tym samym mroku, który spowijał obojętność ziemi i morza, wściekłość i ból serc — i uśmiechnęła się nad głową Lingarda, oczarowana prostotą jego obrazów i wyrażeń.
Lingard zachwiał się nagle, gdyż ruchliwe czółenko chybnęło się pod jego nogami, a ona zaczęła mówić wolno i z roztargnieniem, jakby jej myśl się gubiła w nieokreślonych uczuciach.
— A ten — ten — Jörgenson, pan mówi? kto to jest?
— Człowiek — odpowiedział — człowiek taki jak ja.
— Jak pan?
— Zupełnie taki sam — rzekł z dziwną niechęcią jak gdyby potwierdzał przykrą prawdę. — Może ma więcej rozsądku, ale za to mniej szczęścia. Choć odkąd wasz jacht tu się zjawił, zaczynam myśleć, że nie mam co się przechwalać swojem szczęściem.
— Czy nasza obecność tutaj taka jest zgubna?
— Dla niektórych może oznaczać śmierć. Dla mnie może być gorszą od śmierci. A to zależy poniekąd od pani. Niech pani nad tem pomyśli! Nigdy mi się nie zdarzy taka sposobność. Ale to jeszcze nic. Człowiek — który kiedyś ocalił mi życie i któremu dałem słowo — pomyślałby, że go opuściłem. Ale i to jeszcze nic! Niechże pani posłucha! Jak tu stoję w tej łódce i mówię do pani, wiem — że dziewczyna umarłaby ze zgryzoty.
— Pan ją kocha — rzekła miękko.
— Jak własną córkę — zawołał szeptem.
— Ach! — wyrwało się cichutko pani Travers. Przez chwilę panowało milczenie, potem Lingard znów zaczął mówić:
— Niech pani posłucha. Kiedy byłem chłopcem na trolerze i przypatrywałem się wam, ludziom z jachtów, w portach kanału Angielskiego, byliście mi tak obcy, jak ci Malaje tutaj obcymi są dla was. Opuściłem kraj przed szesnastu laty i wywalczyłem sobie drogę naokoło całej ziemi. Miałem czas zapomnieć, skąd wyszedłem. Czem jesteście dla mnie wobec tych dwojga? Gdybym umarł tu na miejscu, czy toby was obeszło? Nikt w kraju nie dbałby o to. Nikt na całym świecie — oprócz tych dwojga.
— A co ja mogę zrobić? — rzekła pani Travers i czekała, wychyliwszy się za poręcz.
Zdawał się namyślać, wreszcie podniósł głowę i powiedział łagodnie:
— Czy pani rozumie niebezpieczeństwo, w którem się znajdujecie? Czy pani się boi?
— Rozumiem naturalnie słowa, których pan użył. A czy rozumiem niebezpieczeństwo? — ciągnęła. — Nie — stanowczo nie. I — mówiąc uczciwie — nie boję się wcale.
— Więc tak? — rzekł z rozczarowaniem. — Może mi pani nie ufa? A jednak ja uwierzyłem, kiedy pani mówiła, że jest przekonana o moich dobrych intencjach. Uwierzyłem na tyle, że przybyłem tu prosić panią o pomoc — powiedzieć pani to, o czem nikt nie wie.
— Pan mnie nie rozumie — rzekła porywczo z powagą. — To wszystko jest takie wyjątkowe, niezwykłe — niespodziane — przekracza tak dalece moje doświadczenie —
— Oczywiście! — mruknął — cóż pani może wiedzieć o niebezpieczeństwie i troskach? Pani! Ale może gdy pani się nad tem zastanowi —
— Pan chce, abym doprowadziła się do strachu! — Pani Travers roześmiała się zlekka — i wśród mrocznych myśli Lingarda ta błyskawica radosnego dźwięku zabrzmiała niestosownie i prawie strasznie. W chwilę potem noc wydała mu się jasną jak dzień, ciepłą jak blask słońca; ale kiedy śmiech ustał, powracająca ciemność zadała mu ból, jakby ugodziła go ciężko w piersi. — Zdaje mi się, że nie potrafię — zakończyła poważnie pani Travers.
— Nie potrafi pani? — Wahał się niezdecydowany. — Rzeczy stoją tak źle, że nie potrzebowałaby pani tego się wstydzić. Mówię pani — rzekł nagle — a wcale bojaźliwy nie jestem — że nie będę w stanie wiele dla was zrobić, jeśli mi w tem nie pomożecie.
— Pan chce, abym udawała że się boję? — spytała szybko.
— Aha, żeby pani udawała — otóż to właśnie. To trudne zadanie dla pani, która pewnie nigdy w życiu niczego nie musiała udawać — prawda?
— Prawda — odrzekła po chwili.
Nieoczekiwana gorycz jej głosu wzbudziła przestrach w Lingardzie.
— Niechże się pani nie obraża — prosił. — Muszę znaleźć wyjście z tej awantury. To nie są żarty. Czy pani potrafiłaby udawać?
— Może, gdybym się bardzo starała. Ale w jakim celu?
— Musicie wszyscy przenieść się na bryg — zaczął szybko — i wówczas przebrniemy może przez to wszystko bez bójki. Otóż — gdyby pani powiedziała, że pani sobie tego życzy, że pani nie czuje się bezpieczna na jachcie — rozumie pani?
— Rozumiem — wyrzekła w zamyśleniu.
— Bryg jest mały, ale ma kajutę odpowiednią dla kobiety — ciągnął Lingard z ożywieniem.
— Czyż nie służyła już za schronienie księżniczce? — dodała chłodno.
— A ja się narzucać nie będę.
— To jest zachęcające.
— Nikt nie będzie śmiał się narzucać. Nie będzie pani nawet potrzebowała mnie widywać.
— To jest prawie dla mnie decydujące, tylko że —
— Zdaję sobie sprawę z odległości, która nas dzieli.
— Tylko że mogłabym nie mieć dostatecznego wpływu — dokończyła.
— Temu uwierzyć nie mogę — rzekł szorstko. — Krótko mówiąc, nie ufa mi pani, ponieważ pani myśli, że tylko ludzie waszego stanu mówią zawsze prawdę.
— Oczywiście — mruknęła.
— Mówi sobie pani: oto ten tkwi po uszy w zmowie z piratami, złodziejami, murzynami —
— Z pewnością —
— Człowiek jakiego nigdy w życiu nie spotkałam — ciągnął Lingard porywczo — taki — brutal.
Zatrzymał się zmięszany. Po niejakim czasie usłyszał jak mówiła spokojnie:
— Pan w tem jest podobny do innych mężczyzn, że się pan gniewa, kiedy pan nie może odrazu postawić na swojem.
— Ja się gniewam! — wykrzyknął ściszonym głosem. — Pani tego nie rozumie. Przecież myślę także i o pani — a pani jest dla mnie niedobra.
— Ja wątpię nie o panu, ale o własnej sile. Pan wywarł niekorzystne wrażenie na moim mężu.
— Niekorzystne wrażenie! Obszedł się ze mną, jakbym był łazikiem z wybrzeża. Mniejsza o to. To jest pani mąż. Każdemu mężczyźnie ciężko znieść trwogę w kimś, kto go obchodzi. A więc —
— Cóż to za machiawelizm!
— Co? co pani mówi?
— Ja się tylko dziwię, gdzie pan to spostrzegł. Na morzu?
— Co spostrzegłem? — rzekł z roztargnieniem i ciągnął dalej swą myśl: — Jedno pani słowo powinno wystarczyć.
— Tak pan myśli?
— Jestem tego pewien. Przecież nawet ja sam —
— Naturalnie — przerwała. — Ale czy pan nie uważa, że po rozstaniu się panów tak — tak — nieprzyjaznem, mogłaby zajść trudność przy ponownem nawiązaniu stosunków?
— Człowiek taki jak ja zrobi wszystko dla pieniędzy — czyż pani tego nie rozumie?
Po chwili zapytała:
— A czy by pan chciał, abym użyła tego argumentu?
— Jeżeli pani wie, że tak nie jest —
Głos jego zadrżał — cofnęła się zmięszana, jak gdyby dotknął jej niespodzianie.
— O co wam chodzi właściwie?
— O królestwo — rzekł Lingard.
Pani Travers wychyliła się daleko za burtę, patrząc w Lingarda, i twarze ich — jedna nad drugą — znalazły się tuż koło siebie.
— Ale nie dla pana? — szepnęła.
Poczuł na czole dotknięcie jej oddechu i przez chwilę stał nieruchomo, jakby nigdy już nie miał zamiaru poruszyć się lub odezwać.
— Takie rzeczy — zaczął nagle — wchodzą w drogę, kiedy się o nich nie myśli i biorą za łeb, zanim się człowiek zorjentuje, co chce właściwie zrobić. Kiedy wjeżdżałem do zatoki na Nowej Gwinei, nie miałem pojęcia, dokąd mię ta podróż zaprowadzi. Mógłbym pani opowiedzieć jedną historję. Pani zrozumiałaby! Pani! Pani!
Zająknął się, zawahał — i nagle zaczął mówić, rzucając w noc obrazy z ostatnich dwóch lat, a pani Travers śledziła je, jak gdyby się rysowały ognistemi słowami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.