Ocalenie (Conrad)/Część IV/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV

Lingard powtórzył to wszystko pani Travers. Jej odwaga, inteligencja, lotność, barwa jej oczu i nieulękły wzrok wzbudziły w nim podziw i zapał. Była jego sprzymierzeńcem! Z każdą chwilą zgubne to złudzenie przywierało silniej do jego duszy — jak jaśniejąca odzież — jak ognista zbroja.
Nie chciało mu się stawić czoła rzeczywistości. Całe jego życie — aż do tej chwili — było walką z wypadkami w świetle dnia, ale tym razem nie umiał się zmusić do rozważenia sytuacji. Dopiero pani Travers narzuciła mu ten trud; poczekawszy chwilę, zapytała jaki wpływ mogą mieć na sytuację nowiny przyniesione przez Hassima.
Lingard nie miał najlżejszej wątpliwości, że Daman życzył sobie, aby on, Lingard, wiedział co się stało z więźniami. Dlatego właśnie Daman powitał uprzejmie Hassima, pozwolił mu wysłuchać decyzji i opuścić obozowisko na rewie. Mógł mieć w tem jeden tylko cel: dać Lingardowi do zrozumienia, że więźniowie zostali usunięci z pod jego władzy, póki będzie pozostawał na brygu. A bryg był przecież jego siłą. Zmusić Lingarda do opuszczenia statku znaczyło to samo, co wytrącić mu oręż z ręki.
— Czy pani rozumie co mówię? — zapytał Lingard. — Boją się mnie, gdyż umiem walczyć na tym okręcie. Lękają się brygu, ponieważ bryg i ja to jedno, gdy się na nim znajduję. Zbrojny człowiek — rozumie pani? Poza brygiem jestem rozbrojony, a beze mnie bryg nie może uderzyć. Tak myśli Daman. Nie wie jeszcze o wszystkiem, ale nie jest daleki od prawdy. Mówi sobie, że jeśli uzbroję łodzie aby szukać białych na lagunie, wówczas Illanunowie owładną z pewnością jachtem a może i brygiem. Jeśli zaś zostanę tu, na brygu, Daman zatrzyma obu białych i będzie mógł się stawiać, ile mu się spodoba. Belarab wierzy we mnie bez kwestji; ale Daman nie wierzy żadnemu człowiekowi na świecie. Nie umie poprostu nikomu zaufać, ponieważ sam ciągle coś knuje. Przybył tu aby mi pomóc i z chwilą gdy się przekonał, że mnie niema, zaczął spiskować z Tenggą. Teraz zrobił pewne posunięcie, zręczne posunięcie — znacznie zręczniejsze niż mu się zdaje. A dlaczego? Zaraz pani powiem. Dlatego że ja, Tom Lingard, nie mam na pokładzie tego brygu ani jednego białego, któremubym mógł zaufać. Ani jednego. Przed chwilą odkryłem, że mój pomocnik wbił sobie w głowę, jakobym był czemś w rodzaju korsarza. I wszyscy wasi ludzie z jachtu myślą to samo. Jak gdyby wasz jacht ściągnął na mnie jakieś przekleństwo. Nikt mi nie wierzy. Mój Boże, do czego ja doszedłem! Nawet tych dwoje — niech pani na nich spojrzy! Jakem żyw — oni wątpią o mnie! O mnie!
Wskazał na Hassima i Immadę. Dziewczyna wydawała się zalęknioną; Hassim spoglądał spokojnie i bystro, z niewyczerpaną cierpliwością. Głos Lingarda nagle opadł.
— I — na Boga — może oni mają słuszność. Któż to wie? Pani! Czy pani wie? Czekali całe lata. Niech pani spojrzy. Czekają wciąż — i ciężko im na sercu. Myśli pani, że mnie to nie obchodzi? Czy powinienem był zdusić w sobie wszystko — nikomu nic nie powiedzieć — nikomu — nawet pani? Może czekają na to, co teraz nie przyjdzie już nigdy?
Pani Travers wstała i okrążyła szybko stół.
— Czy nie możnaby czegoś obiecać temu — temu Damanowi — albo tym innym ludziom? Moglibyśmy im dać więcej, niżby przyszło im na myśl zażądać. Ja — mój mąż...
— Niech mi pani nie mówi o mężu — rzekł szorstko. — Pani nie wie, co pani robi. — Wytrzymała mroczny gniew jego oczu.
— Przecież muszę o nim mówić — powiedziała żywo.
— Musi pani — rozważał, spostrzegając, że pani Travers jest niższa od niego tylko o pół głowy. — Musi pani! O tak. Naturalnie że pani musi. Musi pani! Tak, ale nie życzę sobie tego słuchać. Pani mówi żeby im coś dać. Co wy możecie dać? Choćbyście nawet posiadali wszystkie skarby na ziemi. Nie! Wy nic dać nie możecie...
— Powiedziałam to z myślą o pańskiem trudnem położeniu — przerwała.
Oczy jego przesunęły się wdół po linji jej ramienia. — O mojem — mojem położeniu! — powtórzył.
Mówili to wszystko prawie szeptem. Odgłos powolnych kroków rozległ się na pokładzie nad ich głowami. Lingard zwrócił twarz ku otwartej luce świetlnej.
— Hej, wy tam na pokładzie! Jest wiatr?
Wszystko ucichło na chwilę. Wreszcie ktoś odrzekł niedbale:
— Spokojny, mały powiew z północy.
I dodał po chwili:
— Ciemno jak w grobie.
— Aha, dosyć jest ciemno — mruknął Lingard. Czuł, że musi na coś się zdobyć. Teraz. Natychmiast. Świat czeka. Świat pełen nadziei i trwogi. Co on ma zrobić? Zamiast odpowiedzieć sobie na to pytanie, wodził oczami po matowych skrętach zwiniętych włosów pani Travers i pogrążył się w zachwycie nad zbłąkanym loczkiem na jej karku. Co zrobić? Niema komu zostawić brygu. Głos, który odpowiedział poprzednio na pytania Lingarda, był głosem Cartera. — On tu się włóczy i pilnuje mnie — rzekł do pani Travers. Zaprzeczyła głową i usiłowała się uśmiechnąć. Człowiek na pokładzie zakaszlał dyskretnie. — Nie — rzekł Lingard — pani musi zrozumieć, że wy nie macie nic do dania. — Człowiek na pokładzie nie odszedł widać od luki świetlnej, bo usłyszeli iż rzekł spokojnie:
— Jestem na pani usługi, jeśli pani mnie potrzebuje.
Hassim i Immada spojrzeli wgórę.
— Widzi pani — wykrzyknął Lingard. — Co ja pani mówiłem? On mnie pilnuje! Na pokładzie mego własnego statku. Czy mi się śni? Czy ja bredzę? Niech mu pani powie, żeby tu zeszedł — rzekł po chwili.
Gdy pani Travers to uczyniła, Lingard pomyślał że jej głos jest rozkazujący i bardzo słodki. — Niczego na świecie nie kocham tak jak ten bryg — ciągnął dalej. — Niczego na świecie. Gdybym go stracił, nie byłoby na ziemi miejsca dla moich stóp. Pani tego nie rozumie. Pani nie może tego zrozumieć.
Carter wszedł i zamknął starannie drzwi kajuty.
Spoglądał pogodnie na wszystkich po kolei.
— Spokojnie tam? — spytał Lingard.
— Dosyć spokojnie, jeśli pan chce tak to określić — odpowiedział Carter. — Ale gdy pan tylko wytknie głowę za drzwi, usłyszy pan, że wszyscy chrapią na wyścigi tam na szańcu — jakby nie mieli żon w domu i jakby piraci wcale nie istnieli.
— Posłuchaj pan — rzekł Lingard. — Przekonałem się, że nie mogę ufać memu pomocnikowi.
— Doprawdy? — wycedził Carter. — Nie powiem aby mię to zaskoczyło. Muszę stwierdzić że on nie chrapie, ale chyba tylko dlatego że jest niespełna rozumu. Czyhał na mnie przed chwilą na rufie i powiedział coś w ten deseń, że z kim kto przestaje, takim się staje. Wydaje mi się, że to już kiedyś słyszałem. Dziwne zwierzenie. Usiłował mi dać do zrozumienia, że jeśli on nie jest zepsuty, nie pańska w tem zasługa. Jak gdyby mnie to mogło obchodzić. Jego bzik dorównywa jego otyłości — a może on tylko udaje, że ma bzika? — Carter roześmiał się zlekka i oparł się plecami o grodź.
Lingard patrzył w tę kobietę, co spodziewała się po nim tak wiele; w świetle, które zdawała się rozsiewać, ujrzał siebie prowadzącego kolumnę zbrojnych łodzi do ataku na osadę Belaraba. Mógł spalić wieś całą ze szczętem i wyżenąć ich wszystkich w gąszcz. Mógł to zrobić! Wstrząsnęło nim zdumienie i nieokreślona zgroza, gdy uświadomił sobie niszczącą potęgę swej woli. Mógł dać pani Travers życie aż tylu ludzi. Ujrzał ją dopiero wczoraj, a zdawało mu się że przez całe życie czekał na jej skinienie. Stała bez ruchu. Lingard obmyślał plan ataku. Widział dym i ogień — a w następnej chwili ujrzał siebie stojącego samotnie wśród bezkształtnych ruin, z uszami pełnemi westchnień i jęków płytkiego morza. Zadrżał i krzyknął, potrząsając ręką:
— Nie! Nie mogę pani dać życia tych wszystkich ludzi!
I zanim pani Travers mogła odgadnąć znaczenie tego wybuchu, Lingard oświadczył, że ponieważ trzeba obu jeńców ratować, uda się sam na lagunę. Niepodobna mu nawet pomyśleć o użyciu siły. „Pani rozumie dlaczego“ — rzekł do pani Travers. „Tak“, odszepnęła cichutko. Więc Lingard zaryzykuje to sam. Ma wszelką nadzieję, że Belarab potrafi zrozumieć, na czem polega jego prawdziwy interes. „Jeśli tylko zdołam do niego dotrzeć, dam sobie prędko z nim radę“, rozmyślał głośno. „Czyż nie podtrzymywałem jego władzy przez te dwa lata? A on to wie dobrze. On to czuje“. Ale czy dadzą mu dotrzeć do Belaraba — to rzecz inna. Lingard popadł w głęboką zadumę. „On się nie ośmieli!“ wybuchnął. Pani Travers słuchała z rozchylonemi ustami. Na młodzieńczej i opanowanej twarzy Cartera nie drgnął ani jeden muskuł, lecz gdy Lingard odwrócił się nagle i podchodząc do niego blisko, zapytał po cichu z czerwonym błyskiem w oczach: „Czyby pan potrafił poprowadzić ten bryg do walki?“ — coś nakształt uśmiechu drgnęło pod jego drobnym, jasnym wąsikiem.
— Czybym potrafił — odrzekł. — W każdym razie mógłbym spróbować. — Urwał i dodał cichym szeptem: — Oczywiście — dla tej pani.
Lingard zachwiał się, jakby go ugodzono w pierś.
— Myślałem o brygu — rzekł łagodnie.
— Pani Travers byłaby na jego pokładzie — odparł Carter.
— Jakto! na pokładzie? Ach tak; na pokładzie brygu. A gdzieżby mogła być? — wyjąkał Lingard.
Carter patrzył na niego w zdumieniu.
— Czy potrafię walczyć! Pan się pyta! — rzekł zwolna. — Niech pan mnie tylko wypróbuje.
— Dobrze! — wykrzyknął Lingard. Opuścił kajutę, wołając na seranga. Cienki, bezdźwięczny głos ozwał się natychmiast: „Jestem, tuanie!“ — i drzwi zatrzasnęły się za Lingardem.
— Czy pani mu wierzy? — spytał szybko Carter.
— A pan mu nie wierzy — dlaczego? — odpowiedziała.
— Nie mogę się w nim połapać. Gdyby to był człowiek innego rodzaju, powiedziałbym że się upił — rzekł Carter. — Poco on się tu wogóle znalazł — razem ze swoim brygiem? Niech mi pani wybaczy moją śmiałość — ale czy pani mu coś obiecała?
— Ja? czy ja mu obiecałam! — wykrzyknęła pani Travers tak gorzko, że Carter zamilkł na chwilę.
— Tem lepiej — rzekł wreszcie. — Niech pierwej pokaże co potrafi, a potem —
— Ma pan! Niech pan to weźmie — rzekł Lingard, który wszedł z powrotem do kajuty, szukając czegoś koło szyi. Carter wyciągnął machinalnie rękę.
— Od czego to? — spytał, patrząc na mały miedziany kluczyk na cienkim łańcuszku.
— Od składu z prochem. Drzwi są w podłodze pod stołem. Człowiek, który ma ten klucz, dowodzi brygiem podczas mojej nieobecności. Serang wie o tem. Trzyma pan życie statku w swoich rękach.
Carter spojrzał na drobny kluczyk leżący w jego półotwartej dłoni.
— Mówiłem właśnie pani Travers, że nie ufam panu — że niezupełnie...
— Wiem o tem wszystkiem — przerwał pogardliwie Lingard. — Nosi pan cholerny pistolet w kieszeni, żeby mi w łeb palnąć — może nie? Cóż mnie to może obchodzić! Myślę o brygu. Zdaje mi się że znam ten rodzaj ludzi, do którego pan należy. Pan sobie da radę.
— Może i dam sobie radę — mruknął skromnie Carter.
— Tylko działaj pan rozważnie — rzekł Lingard z niepokojem. Jeśli przyjdzie do walki, zażywaj pan nietylko rąk ale i głowy. Jeśli trafi się bryza, walcz pan choć statek będzie w ruchu. Gdyby usiłowali wedrzeć się na pokład w czasie ciszy, bądź pan pewien, że broń małego kalibru wystarczy aby ich odeprzeć. Nie trać pan głowy i — — Wpatrzył się z natężeniem w oczy Cartera; wargi jego poruszały się bezdźwięcznie, jakby nagle oniemiał. — Nie myśl pan o mnie. Co to pana obchodzi, kim jestem. Myśl pan o statku — wybuchnął. — Nie zgub go pan! Nie zgub go! — Namiętność w jego głosie zrobiła wrażenie na słuchaczach, którzy zamilkli na dłuższą chwilę.
— Dobrze — rzekł wreszcie Carter. — Będę bronił statku, jakby był moim własnym; ale chciałbym zdać sobie sprawę z tego wszystkiego. Proszę pana, więc pan gdzieś odjeżdża? I mówi pan, że jedzie pan sam?
— Tak. Sam.
— Bardzo pięknie. Więc niech pan pamięta, żeby pan nie wrócił z kupą tych swoich brunatnych przyjaciół — bo świadczę się tem niebem nad nami, że nie dopuszczę pana na odległość głosu do pańskiego statku. Czy mam ten klucz zatrzymać?
— Kapitanie Lingard — odezwała się nagle pani Travers. — Może byłoby lepiej wszystko panu Carterowi powiedzieć?
— Powiedzieć mu wszystko? — powtórzył Lingard. — Wszystko! Można to było zrobić wczoraj. Jeszcze wczoraj! Co ja mówię — wczoraj? Jeszcze sześć godzin temu — zaledwie sześć godzin temu miałem coś do powiedzenia. Pani tego wysłuchała. A teraz to już przepadło. Powiedzieć mu! Nie mam już nic do powiedzenia. — Spuścił głowę i stał tak czas jakiś przed panią Travers; chciała mu zaprzeczyć żywym gestem, lecz ręce jej nagle opadły. Po chwili podniósł znów oczy.
— Zatrzymaj pan klucz — rzekł spokojnie — a gdy przyjdzie czas, wystąp pan i obejmij dowództwo. Tak będzie dobrze.
— Chciałbym się jednak w tem wszystkiem połapać — mruknął ponownie Carter. — A na jak długo pan nas opuszcza, panie kapitanie? — Lingard nic nie odpowiedział. Carter czekał przez chwilę. — Więc jakże, panie kapitanie — nalegał. — Muszę przecież mieć o tem pojęcie. Jak długo to będzie trwało? Dwa, trzy dni? — Lingard drgnął.
— Dni — powtórzył. — Aha, dni. Czego pan chce się dowiedzieć? Dwa... trzy — co to ten stary mówił — — może całe życie. — Powiedział to tak cicho, że nikt prócz Cartera nie mógł ostatnich słów usłyszeć.
— Tak pan myśli? — szepnął Carter.
Lingard skłonił głowę.
— Czekaj pan tak długo jak tylko się da — a potem jedź pan — rzekł równie cichym, ledwie dosłyszalnym głosem.
— Dokąd?
— Dokąd pan będzie chciał — do najbliższego portu, do pierwszego lepszego portu.
— Bardzo dobrze. To jest przynajmniej coś wyraźnego — oświadczył młody człowiek z niewzruszoną pogodą.
— Wyruszam, o Hassimie! — zaczął Lingard, a Malaj skłonił powoli głowę i nie podniósł jej, póki Lingard nie przestał mówić. Hassim nie wyglądał przytem na zaskoczonego i nie zdradził się z żadnem uczuciem, gdy Lingard w paru zwartych i dosadnych zdaniach zawiadomił go, iż wyrusza samopas żeby więźniów uwolnić. Lingard zakończył słowami: „A ty, radżo Hassimie, musisz znaleźć sposób, aby pomóc mi w tych niepewnych czasach“. Wówczas Hassim podniósł oczy i rzekł:
— Dobrze. Jeszcze mnie nigdy o nic nie prosiłeś.
Uśmiechnął się do białego przyjaciela. Było coś subtelnego w tym uśmiechu, a gdy usta jego znieruchomiały, wyraz ich stał się jeszcze bardziej stanowczym. Immada wysunęła się naprzód. Patrzyła na Lingarda ze zgrozą w czarnych, rozszerzonych źrenicach.
— On zginie, Hassimie! On zginie samotnie! — wykrzyknęła głosem, którego drganie przejęło nieokreśloną trwogą serca wszystkich obecnych.
— Nie — rzekł Hassim. — Twój strach jest równie nieuzasadniony dziś wieczór jak dzisiejszego ranka. On napewno nie zginie samotnie.
Powieki Immady opuściły się zwolna. Milczała; z zasłoniętych jej oczu kapały łzy. Czoło Lingarda poorało się zmarszczkami, które zdawały się kryć nieskończoność ponurych myśli.
— Pamiętasz, Hassimie? Gdy obiecałem sprowadzić cię z powrotem do ojczyzny, przyrzekłeś mi że będziesz przyjacielem wszystkich białych ludzi. Przyjacielem wszystkich białych, którzy należą do mego narodu — nazawsze.
— Mam dobrą pamięć, o tuanie — rzekł Hassim; — jeszcze do mego kraju nie wróciłem, ale czyż każdy z nas nie jest władcą swego serca? Obietnica, dana przez szlachetnie urodzonego człowieka, żyje równie długo, jak ten co ją wypowiedział.
— Żegnam panią — rzekł Lingard do pani Travers. — Tu pani będzie bezpieczną. — Rozejrzał się po kajucie. — Opuszczam panią — zaczął znowu i urwał. Ręka pani Travers, spoczywająca lekko na krawędzi stołu, zaczęła drżeć. — To dla pani... Tak. Tylko dla pani... i wydaje mi się, że to jest niemożliwe...
Miał wrażenie, że się żegna z całym światem, że się żegna nazawsze z samym sobą. Pani Travers nie wyrzekła ani słowa, ale Immada rzuciła się między nich i krzyknęła:
— Jesteś okrutną kobietą! Wypędzasz go z miejsca, gdzie jest jego siła. Zaszczepiłaś w jego sercu szaleństwo! O ślepa kobieto — bez litości — bez wstydu!
— Immado — rzekł spokojny głos Hassima. Nikt się nie poruszył.
— Co ona mówi? — wyjąkała pani Travers i powtórzyła głosem, który zabrzmiał twardo: — Co ona powiedziała?
— Niech pani jej wybaczy — rzekł Lingard. — Boi się o mnie...
— Dlatego że pan odjeżdża? — przerwała szybko pani Travers.
— Tak — i pani musi jej wybaczyć. — Odwrócił oczy jakby z zakłopotaniem, lecz nagle owładnęło nim nieodparte pragnienie, by spojrzeć raz jeszcze na tę kobietę. Przywarł do niej oczami w owej chwili rozstania, jak człowiek trzymający w dłoniach bezcenną własność, którąby chciano mu wydrzeć. Nikły rumieniec, ogarniający stopniowo twarz pani Travers, nadał jej wyraz niezwykłego i dziwnego ożywienia.
— Panu grozi niebezpieczeństwo? — zapytała porywczo.
Odsunął to pytanie lekceważącym gestem.
— Nie warto o tem wspominać. Niech to pani nawet przez myśl nie przechodzi — powiedział. — Bywałem w gorszych opałach. — Klasnął w dłonie i czekał, póki nie usłyszał, że drzwi kajuty otwierają się za jego plecami. — Moje pistolety, stewardzie. — Mulat w pantoflach, opasany fartuchem aż po szyję, przesunął się przez kajutę nie patrząc na nikogo, jakby wszyscy obecni dla niego nie istnieli.
— ...Czy to mnie serce tak boli? — zapytała siebie pani Travers, wpatrując się w nieruchomą postać Lingarda. — Jak długo potrwa to uczucie tępego bólu? Czy będzie trwało wiecznie?
— Ile zmian bielizny mam zapakować, panie kapitanie? — zapytał steward, gdy Lingard wziął od niego pistolety i próbował kurków, zakładając świeże kapiszony.
— Tym razem nic nie wezmę, stewardzie. — Brał kolejno z rąk mulata czerwoną jedwabną chustkę, notes, papierośnicę. Zawiązał luźno chustkę naokoło szyi; widać było, że przygotowania do wyprawy na ląd odbywają się zawsze według tego schematu; otworzył nawet papierośnicę, aby się przekonać czy jest napełniona. — Kapelusz, panie kapitanie — mruknął metys. Lingard wcisnął go na głowę. — Masz słuchać rozkazów tej pani, stewardzie, póki nie wrócę. Kajuta należy do niej — rozumiesz? Westchnął, gotów do odejścia i zdawało się, że nie jest zdolny poruszyć się z miejsca.
— Jadę z panem — oświadczyła nagle pani Travers tonem nieugiętego postanowienia.
Nie spojrzał na nią; nie podniósł nawet oczu; nie rzekł nic, aż wreszcie na okrzyk Cartera: „To niemożliwe!“ — szepnął do siebie, nie poruszywszy się wcale: „Oczywiście“.
Pani Travers wciągnęła już kaptur płaszcza na głowę, a twarz jej w głębi czarnego sukna powlekła się głęboką, nieziemską bladością, na której tle fjolet jej oczu wydawał się niezgłębionym i tajemniczym. Carter rzucił się naprzód.
— Pani nie zna tego człowieka! — krzyknął nieomal.
— Znam go — odrzekła i wobec niedowierzającej postawy Cartera, pełnej wyrzutu, dodała wolno i z naciskiem: „Wierzę głęboko, że niema ani jednej jego myśli i ani jednego czynu, o którychbym nie wiedziała“.
— To prawda — to jest prawda — mruknął do siebie Lingard.
Carter podniósł z jękiem ramiona.
— Usuń się pan — odezwał się głos, który rozległ się w uszach Cartera jak łoskot gromu. Młody oficer poczuł na ręce chwyt dłoni, prawie miażdżącej mu kości. Wyrwał się.
— Proszę pani! niech pani zostanie! — krzyknął.
Znikli w otwartych drzwiach i odgłos ich kroków już ucichł. Carter obracał się w kółko oszołomiony, jakby szukał pomocy.
— Kto on jest, stewardzie? Kto on jest u wszystkich djabłów? — pytał gwałtownie.
Stropił go zimny i filozoficzny ton odpowiedzi:
— Co mam sobie tem głowę zawracać — nie moja to rzecz i chyba nie pańska, panie poruczniku.
— Jakto! — krzyknął Carter. — Przecież on uprowadził panią Travers!
Steward spojrzał bacznie na lampę i po chwili przykręcił nieco światło.
— Tak lepiej — wymruczał.
— Boże mój, co ja mam począć? — ciągnął Carter, patrząc na Hassima i Immadę, którzy szeptali między sobą i musnęli go roztargnionym wzrokiem. Wypadł na pokład i został natychmiast oślepiony przez noc, zdającą się na niego czatować; potknął się o coś miękkiego, kopnął jakiś twardy przedmiot i dopadł poręczy.
— Wracajcie! — krzyknął. — Kapitanie! Pani Travers! Albo pozwólcie mi z sobą jechać!
Nadsłuchiwał. Bryza wionęła chłodem na jego policzki. Miał wrażenie, że czarny bandaż opasuje mu oczy.
— Niema ich! — jęknął, do cna zgnębiony — i nagle usłyszał głos pani Travers daleko w głębiach nocy.
— Broń pan brygu — wypowiedział ów głos, a słowa te, rozlegające się wśród ogromu mrocznego wszechświata, przeniknęły każde włókno Cartera swym władczym, smutnym dźwiękiem.
— Broń pan, broń pan brygu...
— Ani myślę — wrzasnął Carter w rozpaczy — chyba że pani wróci... Proszę pani!
— ...jak — gdybym — była — sama — na — pokładzie — — wznosił się miarowo jej głos, już bardziej odległy — cud wyrazistości — nikły i rozkazujący.
Carter nie krzyczał już więcej; przez jakiś czas usiłował dojrzeć łódkę, a gdy — zaniechawszy tego — zeskoczył z poręczy, gęsty mrok głównego pokładu wzburzył się od jego skoku jak ciemny staw, zakołysał się, zawirował i jakby się rozstąpił. Plamy ciemności cofnęły się, odpłynęły wstecz, bose nogi zaszurały pośpiesznie, niewidzialne szepty zamilkły. „To laskarowie“[1] — mruknął. „Aż wre wśród załogi“. Potem wsłuchiwał się przez chwilę w zgiełkliwe chrapanie białych śpiących pokotem z głowami pod trapem juty. U jego nóg plątał się — niewidzialny — czarny pies z jachtu, przywiązany łańcuchem do „ucha“ na pokładzie; skomlał, targał cienkie ogniwa, stukał pazurami w pokład, zgnębiony nieznajomem otoczeniem, żebrząc o jałmużnę ludzkiej uwagi. Carter pochylił się odruchowo; zaskoczyło go nagle liźnięcie w twarz. „Jak się masz, stary!“ Poklepał gęste, kręcone kudły, pogłaskał gładki łeb. „Dobry, dobry pies, dobry Korsarz. Leżeć. Leżeć, psie! Nie możesz zrozumieć co się dzieje, prawda, Korsarzu?“ Pies przywarował nieruchomo. „No więc ja też nic nie mogę zrozumieć“, mruknął Carter. Lecz natury tego pokroju znajdują pokrzepienie w wesołej pogardzie dla zawikłanych i nieskończonych podszeptów myśli. Carter powiedział sobie, że wkrótce się przekona co z tego wszystkiego wyniknie, i tem położył kres wszelkim rozmyślaniom. Gdyby był trochę starszy, czułby że nie jest w stanie zapanować nad położeniem; ale był jeszcze za młody, aby je ogarnąć w całości i niejako w oderwaniu od swojej osoby. Wszystkie te zagadkowe wypadki napełniały go głębokim niepokojem, lecz skądinąd miał przecież klucz od magazynu — i nie mógł zdobyć się na to, aby nie czuć sympatji do Lingarda. Tego przynajmniej był pewien, a pewność ta — po przebyciu przykrej wewnętrznej walki — prowadziła do rozwiązania zagadnień. Gdy wchodził za Shawem do kajuty, nie mógł opanować radości i ukryć złośliwego uśmiechu.
— Więc pan mówi, że odjechał? I uprowadził z sobą waszą panią? — rozprawiał Shaw bardzo głośno na progu. — Doprawdy? No, wcale nie jestem zdziwiony. Czego pan się może spodziewać po człowieku, który opuszcza swój statek na pełnem morzu bez — nie powiem już rozkazów — ale wprost bez odezwania się słowem do swego zastępcy. I to jeszcze w nocy! To już panu charakteryzuje człowieka. Jak się panu podoba taki sposób obchodzenia się ze swym pierwszym oficerem? Domyślam się, że musiała go zirytować pewna mała sprzeczka, która zaszła między nami akurat przed pańskiem przybyciem na bryg. Powiedziałem mu parę słów prawdy — ale mniejsza o to. Prawo jest prawem, i to mi wystarcza. Jestem tu teraz kapitanem, póki go niema na okręcie — a jeśli jego adres nie będzie wkrótce prowadził do któregokolwiek z więzień Jej Królewskiej Mości — upoważniam pana do nazywania mnie Holendrem. Niech pan zapamięta moje słowa.
Wszedł władczym krokiem, zasiadł i rozejrzał się po kajucie swobodnie i majestatycznie; lecz nagle oczy jego stanęły w słup ze zdumienia i zgrozy. Wyciągnął tłusty, wskazujący palec, który drżał zlekka:
— Murzyni — wyrzekł chrypliwie. — W kajucie! W kajucie! — Przez jakiś czas zdawało się, że oniemiał. Od chwili jego wejścia do kabiny Hassim śledził go w skupionem i wyczekującem milczeniu. — Nie mogę tego ścierpieć — ciągnął ze szczerem przejęciem w głosie. — Do djaska — zadużo mam dla siebie szacunku! — Dźwignął się powoli; oczy wylazły mu na wierzch w surowem spojrzeniu pełnem godności. — Precz! — wrzasnął nagle, posuwając się krok naprzód.
— Cóż u Pana Boga pan robi, panie poruczniku? — zapytał tonem beznamiętnego zdziwienia steward, którego głowa ukazała się we drzwiach. — To przyjaciele kapitana.
— Z jakim kto przestaje... — zaczął dogmatycznie Shaw, lecz urwał i przeszedł do karcącego tonu. — Nie właź mi w drogę, ty garnkotłuku. Moimi przyjaciółmi nie są, bo nie jestem włóczęgą. Wiem co mi się należy. Wynosić mi się! — syknął z wściekłością.
Hassim chwycił szybkim ruchem za rękojeść krissa. Shaw wydął policzki i namarszczył się.
— Pilnuj się pan! Zadźga pana jak tucznego wieprza — mruknął Carter, nie poruszając się wcale.
Shaw rozejrzał się bezradnie.
— A panby to uznał za pyszny kawał — może nie? — rzekł powoli z goryczą. Obojętny, nieokreślony uśmiech Cartera przytłoczył go doszczętnie swą obmierzłą lodowatością. Niezmierny upadek ducha zastąpił uczucie należytej rasowej dumy w pierwotnej duszy oficera. — Boże mój, cóż za przeklęty pech! Czem sobie na to zasłużyłem, żeby się dostać do tej bandy? — jęknął i usiadł, obejmując rękami siwą głowę. Carter usunął się aby przepuścić Immadę, która skierowała się ku drzwiom, posłuszna szeptowi brata. Po chwili wahania wyszła, spojrzawszy na Cartera. Brat jej stał nieruchomo w pozie obronnej i osłaniał jej odwrót. Znikła za drzwiami. Rozluźnił się chwyt dłoni Hassima, obejmującej rękojeść krissa; powiódł kolejno wzrokiem po wszystkich przedmiotach w kajucie, jakby chciał wyryć sobie nazawsze w pamięci ich miejsce, i wyszedł za siostrą bezszelestnemi krokami.
Wkroczyli w tę samą ciemność, która przyjęła, ogarnęła i ukryła zmącone dusze Lingarda i Edyty; ale dla tych dwojga Malajów światło, z którego ich wygnano, stało się teraz światłem zakazanych nadziei; gorzało straszną i spokojną jasnością, jak latarnia paląca się na brzegu przed oczami wyczerpanego pływaka, który za chwilę ma ulec nieubłaganemu morzu. Obejrzeli się — światło znikło; Carter zamknął za nimi drzwi kajuty, aby rozmówić się z Shawem. Chciał wejść z nominalnym dowódcą w pewnego rodzaju kompromis, któryby umożliwił im współpracę, lecz Shaw był tak wytrącony z równowagi przez świeży zamach na jego godność, że młody obrońca brygu nie mógł nic z niego wyciągnąć, prócz narzekań pomięszanych z łagodnemi bluźnierstwami. Bryg spał, a na spokojnym pokładzie słychać było podniesione głosy z kabiny; prośby i wyrzuty Shawa skierowane wrzaskliwie ku niebu, oraz cedzone niezmiennie słowa Cartera zlewały się w głuchy i nieustanny pomruk, który się wznosił i opadał. Warty na śródokręciu, patrzące bez ruchu w ciemność z uchem zwróconem ku morzu, słyszały ten dziwaczny odgłos, który zdawał się unosić za ich plecami jak duch kłótni. Wasub, odprowadziwszy do łódki Hassima i Immadę, wałęsał się czujnie tam i sam wzdłuż całego okrętu. Nie było ani jednej gwiazdy na niebie, a na morzu ani jednego błysku; nie dostrzegało się ani horyzontu, ani żadnego konturu czy kształtu, na którym wzrok mógłby spocząć, który możnaby objąć ręką. Ciemność, wydająca się nieskończoną w przestrzeni i czasie, zatopiła wszechświat jak niszcząca powódź.
Chwilowe opadnięcie bryzy zatrzymało na pewien czas czółenko w sąsiedztwie brygu. Rozwinięty żagiel — niewidzialny — trzepotał lekko i tajemniczo, a łódka wznosząca się i opadająca przy każdym niewidzialnym ruchu fal, spoczywała jak gdyby na żywej piersi. Lingard siedział wyprostowany z ręką na sterze, wyczekujący i niemy. Pani Travers otuliła się szczelnie płaszczem. Wzrok ich sięgał niezmiernie głęboko w bezświetlną pustkę, a jednak byli wciąż jeszcze tak blisko brygu, że żałośliwe skomlenie psa, zmięszane z gniewnym szczękiem łańcucha, dochodziło słabo ich uszu, wywołując niejasne obrazy rozpaczy i wściekłości. Ostre szczeknięcie zakończone żałosnem wyciem — wywołanem jakby przez pojawienie się widm niewidocznych dla ludzi — rozdarło czarną ciszę; zdawało się, że instynkt zwierzęcia, natchnionego przez duszę nocy, wypowiada w rozpaczliwej skardze trwogę przed przyszłością, lęk wobec czającej się śmierci, strach przed widmami. Niedaleko od czółenka brygu Hassim i Immada w swej łódce, puściwszy wolno wiosła, siedzieli — milcząc, w nieprzepartem odrętwieniu, jakby dorywcze podmuchy wiatru wwiały im do serc tchnienie subtelnej trucizny, która niebawem miała o śmierć ich przyprawić.
— Czyś widział oczy białej kobiety? — zawołała dziewczyna. Klasnęła głośno w dłonie, wyciągnęła ramiona ze splecionemi dłońmi i tak trwała. — O Hassimie! Czy widziałeś jej oczy, które jaśnieją pod brwiami jak promienie światła wpadające pod sklepione konary lasu? Jej oczy przebiły mię na wskroś. Zadrżałam na dźwięk jej głosu! Patrzyłam jak szła za nim — i wydaje mi się że ona nie żyje na ziemi — że to są wszystko czary.
Zawodziła wśród nocy. Hassim milczał. Nie miał złudzeń, i gdyby chodziło nie o Lingarda lecz o innego człowieka, byłby uznał jego postępek za samobójcze szaleństwo. Travers i d’Alcacer byli według Hassima dwoma potężnymi radżami — prawdopodobnie krewniakami władczyni kraju Anglików, o której wiedział, że jest kobietą; ale dlaczego tu przybyli i sprzeciwiali się aby Hassim odzyskał swoje królestwo, to było niezrozumiałe i zagadkowe. Hassimowi chodziło także i o bezpieczeństwo Lingarda. Że Lingard narażał się głównie z jego powodu, aby spór o życie dwóch białych nie zniweczył wielkiego przedsięwzięcia — nie uderzało to Hassima tak bardzo jakby sobie można wyobrazić. Pewne cechy jego charakteru sprawiały, że uważał ten postępek Lingarda za konieczny. Czyż nie był radżą Hassimem, a ten drugi człowiek — mąż silnego serca, krzepkiego ramienia, nieustraszonej odwagi, mąż dość wielki na to by się opiekować szlachetnie urodzonymi książętami — czyż nie był jego przyjacielem? Słowa Immady wywołały na usta Hassima uśmiech, który — jak jego słowa — zagubił się w ciemności. „Zapomnij o swem znużeniu, o siostro — rzekł łagodnie — abyśmy nie przybyli zapóźno“. Hassim spodziewał się, że nadchodzący dzień rzuci światło na jakieś decydujące wypadki. Pomyślał o swych ludziach strzegących Emmy i zapragnął znaleść się w miejscu, gdzieby mogli usłyszeć jego głos. Żałował, że niema przy nim Dżaffira. Czuł dotkliwie nieobecność tego sługi, któremu ongi powierzył zlecenie do przyjaciela; zlecenie owo miało być ostatniem. A jednak nie było ostatniem. Hassim ocalał, i żywił nowe nadzieje, i stawiał czoło nowym troskom; może pośle kiedyś Lingardowi jeszcze inne zlecenie, jeśli śmierć będzie się dobijała do wrót rękami zbrojnych wrogów.
Wiatr się ustalił; rozkołysane morze wznosiło gładko czółenko na grzbiety fal wędrujących śpiesznie wzdłuż lądu. Posuwali się zwolna; lecz serce Immady było bardziej znużone niż jej ramiona, a Hassim zagłębiał pióro wiosła bez plusku i spoglądał w prawo i w lewo, usiłując dojrzeć niewyraźne kształty wysepek. Daleko przed czółnem, trzymając się tego samego kursu, biegła jola — z napiętym szerokim żaglem lugrowym — ku wąskiej i krętej cieśnince między wybrzeżem a południowemi rewami, ku cieśnince, która wiodła do ujścia strumienia łączącego lagunę z morzem.
Tak się to stało, że w ową bezgwiezdną noc płytkie morze było zaludnione przez niespokojne dusze. Gęsta zasłona z chmur rozpościerała się nad niemi, odcinając je od reszty świata. Chwilami pani Travers miała wśród ciemności wrażenie zawrotnego pędu, to znów zdawało jej się że łódka stoi w miejscu, że wszystko na świecie stoi w miejscu i tylko jej wyobraźnia błąka się swobodnie, pozbywszy się pęt. Lingard, nieruchomy u jej boku, sterował, kierując czółnem stosownie do wiatru. Nagle ujrzał przed sobą wyraźne migotanie słabej, sinej jasności, którą ziemia zdawała się rzucać na tło jednostajnej czerni nieba. Jola zbliżała się do przestrzeni płytkiego morza. Niewyraźny szum wzburzonej wody pogłębił się w tonie.
— Jak długo będziemy tak płynąć? — spytała łagodnie pani Travers. Nie poznała głosu, który wypowiedział słowo: „Zawsze“ — w odpowiedzi na jej zapytanie. Był to głos o dźwięku bezosobowym, jakby nie pochodzącym od człowieka. Serce jej mocno zabiło.
— Kapitanie Lingard! — krzyknęła.
— Jestem. Co pani mówi? — rzekł nerwowo, jak wyrwany z sennego marzenia.
— Pytałam pana, jak długo będziemy tak płynąć — powtórzyła wyraźnie.
— Jeśli wiatr nie ustanie, dotrzemy do laguny zaraz po świcie. To najwłaściwszy czas. Zostawię panią na pokładzie Emmy razem z Jörgensonem.
— A pan? Co pan zrobi? — spytała. Musiała czekać chwilę na odpowiedź.
— Zrobię co będę mógł — usłyszała wreszcie jego głos. Znów nastąpiła przerwa. — Co tylko będę mógł — dodał.
Bryza osłabła; żagiel zatrzepotał.
— Ufam panu bez granic — rzekła. — Ale czy pan jest pewien że panu się uda?
— Nie.
Pani Travers zdała sobie sprawę, jak dalece jej pytanie było daremnem. W przeciągu kilku godzin została pozbawiona wszystkich swych pewników i rzucona w świat pełen niemożliwości. Ta myśl, zamiast powiększyć jej rozterkę, zdawała się przynosić jej spokój. To co czuła nie było zwątpieniem i nie było trwogą. To było coś innego. Może to tylko wielkie wyczerpanie?
Usłyszała tępy huk jakby w głębi ziemi. Był to właściwie tylko wstrząs i wibracja. Wielki bałwan rozbił się o skały; sina jasność, którą Lingard widział był przed sobą, błyszczała teraz i migotała w rozległych białych płatach już znacznie bliżej czółna. A wszystko to — ponury wytrysk jasności i lekki wstrząs, sprawiający wrażenie, że coś odległego i olbrzymiego rozpadło się w gruzy — działo się poza obrębem życia pani Travers, które było wciąż otoczone nieprzeniknionym mrokiem i nieprzeniknioną ciszą. Wiatr zrywał się naokoło jej głowy i zamierał; żagiel zwisał, trzepotał wyraźnie, wydymał się i cichł kolejno; i znów wrażenia — to zawrotnego pędu, to zupełnego bezruchu następowały po sobie ze wzrastającą szybkością, aż stopiły się wreszcie w dziwacznem poczuciu ślepego pędu i głębokiego spokoju. Ciemność obejmowała Edytę jak drażniąca pieszczota mrocznego wszechświata. Łagodna była i zgubna. Omdlałość jej znęciła duszę Edyty do poddania. Nic nie istniało i nawet cała przeszłość rozpłynęła się w przestrzeni. Edyta była rada, że już nic nie istnieje.
Lingard czuł przy sobie cały czas panią Travers, siedzącą obok niego na ciasnej ławeczce; w pewnej chwili zaskoczyło go nagle dotknięcie głowy opadającej mu na ramię. Zesztywniał jeszcze bardziej, jakby wobec bliskiego niebezpieczeństwa usiłował skryć swoje życie w głuchej nieugiętości ciała. Łódka wznosiła się i opuszczała powoli; strefa piany i skał ciągnęła się wpoprzek drogi, sycząc jak olbrzymi kocioł; silny podryw wiatru pędził ich przez chwilę wprost na tę strefę, potem przewiał i pozostawił jolę miarowo rozkołysanej fali. Walka skał — wiecznie pokonywanych i wiecznie się wynurzających — z morzem — wiecznie zwycięskiem i wiecznie odtrącanem — przykuwała Lingarda. Śledził ją jak coś dziejącego się w nim samym, a tymczasem pani Travers spała, objęta jego ramieniem, przytulona do jego boku, zdana na jego opiekę. Te rafy strzegące Wybrzeża Zbiegów ukazały Lingardowi przed laty pierwsze błyski powodzenia — trwałą podstawę niezbędną dla jego dzieła. Płytkie morze było ostoją dla marzeń Lingarda; głos tych wód miał władzę kojenia jego myśli i rozpalania ich obietnicą, że nadzieje jego się ziszczą. Nie było jeszcze na świecie tak szczodrej przyjaźni... Masa białej piany, kotłującej się wokół ośrodka o głębokiej czerni, przesunęła się cicho obok joli... Przecież i ta kobieta, którą trzyma u boku jak brankę, jest darem płytkiego morza.
Nagle oczy Lingarda pochwyciły na odległej mieliźnie czerwony błysk ognia z obozu Damana; błysk ten zgasł natychmiast, jak sygnał latarni dającej znaki nad poziomem wód. Przypomniało to Lingardowi o istnieniu tamtych dwóch ludzi — tamtych jeńców. Jeśli łódź wojenna, mająca ich przewieźć na lagunę, opuściła mieliznę po odjeździe Hassima, Travers i d’Alcacer powinniby już o tym czasie dawno jechać w górę strumieniem. Każda myśl o czynie stała się wstrętną dla Lingarda, odkąd wszystko, co mógł zrobić na świecie, musiało przyśpieszyć chwilę jego rozstania z tą kobietą, której powierzył wszystkie tajniki swego życia.
A ona spała. Mogła spać! Spojrzał na nią, jakby patrzył na dziecko śpiące niewinnie, lecz tętno życia wzmogło się w nim do najwyższego uniesienia. Naokoło Lingarda wiry wzdychały wzdłuż raf, woda syczała między kamieniami, czepiając się skał wśród tragicznych szeptów, które były podobne do obietnic, pożegnań, lub modłów. Z niezgłębionych nocnych dali nadleciał ryk przypływu, atakującego mielizny od strony morza. Lingard czuł tak głęboko bliskość tej kobiety, że nie słyszał nic... I nagle pomyślał o śmierci.
— Niech się pani obudzi! — krzyknął w ucho pani Travers, odwracając się szybko na ławeczce. Pani Travers chwyciła ustami powietrze; bryzg wody chlasnął ją nad oczami, oddzielne krople spływały po jej policzkach; poczuła na wargach ich smak — były ciepłe i gorzkie jak łzy. Syczące zakolebanie wód podrzuciło łódź wysoko, potem nastąpiło drugie i tak bez końca; aż wreszcie wpół wiatru czółenko wpłynęło na spokojną wodę, przechylone wciąż na jedną burtę.
— Ominęliśmy rafy — rzekł Lingard z ulgą w głosie.
— Czy groziło nam niebezpieczeństwo? — spytała szeptem pani Travers.
— Bryza ucichła i przydryfowaliśmy bardzo blisko skał — odpowiedział Lingard. — Musiałem panią obudzić. Nie byłoby bardzo przyjemnie ocknąć się nagle w wodzie.
A Więc spała! Wydało jej się niewiarogodnem, aby mogła zamknąć oczy w tem małem czółenku na tak wzburzonem morzu, z pełną świadomością celu tej rozpaczliwej wyprawy. Mężczyzna u jej boku pochylił się naprzód, wyciągnął ramię, i czółenko idące pełnym wiatrem przyśpieszyło biegu na równym kilu. Nieruchomy, czarny brzeg, leżący na morzu, rozciągał się w nieskończoność wpoprzek ich drogi, złowieszczy i nieruchomy. Zwróciła na niego uwagę Lingarda.
— Niech pan spojrzy na tę okropną chmurę.
— Ta chmura to brzeg, a za chwilę wjedziemy w ujście strumienia — odrzekł spokojnie. Pani Travers wpatrzyła się w to wybrzeże. Więc to był ląd — ląd! Wydał jej się bardziej nieuchwytnym od chmury; niby jakiś ponury bezruch nad niepokojem morza, kryjący w swej głębi niepokój ludzi, którzy nie przedstawiali jej się realniej niż fantastyczne cienie.




  1. Majtkowie — krajowcy w Indjach Wschodnich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.