Ocalenie (Conrad)/Część IV/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V

Z chwilą gdy oczy pani Travers spoczęły na Jörgensonie, uderzył ją przedewszystkiem jego wygląd jakby nie z tego świata. Jörgenson przebywał tak długo poza nawiasem życia, że jego wielkie, wychudłe ciało, jego powolne, machinalne ruchy, jego spokojna twarz i oczy o pustem spojrzeniu sprawiały wrażenie nieprzepartej obojętności na wszelkie możliwe ziemskie niespodzianki. Ta postać zmartwychwstałego człowieka, którym rządziło jak gdyby jakieś czarodziejskie zaklęcie, błądziła po pokładzie — tego, co nawet pani Travers wydawało się trupem statku. Jörgenson zwracał na panią Travers głęboko wpadnięte, pozbawione wyrazu oczy z zaświatowem wprost oderwaniem. Nigdy jeszcze nikt na nią nie patrzył z abstrakcyjnością tak dziwną i tak wiele znaczącą. Ale Jörgenson nie był jej niesympatyczny. We wczesnem świetle poranka, biały od stóp do głów w nieskazitelnie czystem ubraniu, które okrywało coś, co prawie nie było ciałem, świeżo ogolony (zapadłe jego policzki o zwiędłym kolorycie miały pewnego rodzaju połysk; wyglądało to jakby Jörgenson się golił mniej więcej co dwie godziny) — wyglądał tak niepokalanie, jakby był zaiste czystym duchem, wyższym nad plamiącą styczność z poziomą ziemią. Niepokoił, lecz nie był odrażający. Nie przywitał się wcale z Lingardem ani z panią Travers.
Lingard zwrócił się do niego natychmiast.
— Mój drogi, zbudowałeś tu istne schody z boku kadłuba — rzekł. — Bardzo nam było wygodnie wejść teraz po nich na statek, ale czy nie przyszło ci na myśl, że w razie ataku...
— I owszem. — Nie było nic równie beznamiętnego na świecie jak głos kapitana H. C. Jörgensona z barki Dzika Róża, odkąd przebył z powrotem wody zapomnienia i wkroczył znów w ludzkie życie. — Przyszło mi to na myśl, ale ponieważ nie zamierzam robić zamętu...
— Aha, nie zamierzasz robić zamętu — przerwał Lingard.
— Nie. Nie posądzaj mnie o to. Wierzysz mi, Królu Tomie?
— Ale może ja będę musiał narobić zamętu.
— A więc po to przyjechałeś w tej swojej małej joli?
— Co ci się stało? Czy mnie jeszcze nie znasz, Jörgenson?
— Zdawało mi się że cię znam. Jakże mogłem zgadnąć, że taki człowiek jak ty przybywa aby walczyć, przywożąc z sobą kobietę?
— To jest pani Travers — rzekł Lingard. — Żona jednego z tych nieszczęśliwych panów, których Daman porwał wczoraj wieczór... A to jest, proszę pani, Jörgenson, mój przyjaciel, o którym pani opowiadałem.
Pani Travers uśmiechnęła się zlekka. Oczy jej błądziły daleko i blisko, a dziwaczność otoczenia, niezmierna jej ciekawość, konflikt jej pragnień z niepewnością nadały jej pozór, jakby życie było dla niej czemś nowem, jakby się odnosiła z naiwną prostotą do spotykających ją niespodzianek. Wyglądała bardzo niewinnie i młodzieńczo między tymi dwoma mężczyznami. Lingard patrzył w nią z nieświadomą tkliwością pełną podziwu, z jaką niektórzy mężczyźni odnoszą się do młodych dziewcząt. Jego zachowanie nie miało nic wspólnego ze zdobywcą królestw. Jörgenson trwał wciąż w swej zdumiewającej abstrakcji, zdając się nic nie słyszeć i nic nie widzieć. Ale snać miał jakiś tajemniczy kontakt z wypadkami zachodzącemi w świecie żyjących ludzi, bo zapytał bardzo naturalnym tonem:
— Jakże ona uciekła?
— Pani Travers nie było wtedy na mieliźnie — wyjaśnił krótko Lingard.
— Na jakiej mieliźnie? — mruknął machinalnie Jörgenson. — Czy złupili jacht, Tomie?
— Nic podobnego — rzekł Lingard.
— A ilu jest zabitych? — wypytywał Jörgenson.
— Mówię ci, że nic się takiego nie stało — rzekł niecierpliwie Lingard.
— Jakto? nie było walki — pytał znów Jörgenson bez najlżejszej oznaki ożywienia.
— Nie.
— A przecież zawsze jesteś gotów się bić.
— Posłuchaj mnie, Jörgenson. Tak się stało, że zanim trafiła się sposobność do walki, już było zapóźno. — Zwrócił się do pani Travers, która z nikłym uśmiechem na wargach rozglądała się wciąż niespokojnemi oczami. — Gdy rozmawiałem z panią tamtego wieczoru, już było zapóźno. Nie! Nie było do tego wogóle żadnej okazji. Powiedziałem pani o sobie wszystko, i pani wie że to prawda, kiedy mówię: zapóźno. Ach, gdybym był panią znalazł samą jedną na tym jachcie wędrującym przez morze!
— Tak — wtrąciła — ale nie byłam sama.
Lingard opuścił głowę na piersi. Przedsmak południa już zwarzył iskrzącą się świeżość poranka. Uśmiech znikł z twarzy Edyty Travers a oczy jej spoczywały na zwieszonej głowie Lingarda z wyrazem, w którym nie było już ciekawości; ten wyraz mógł był się wydać zagadkowym Jörgensonowi, gdyby na nią popatrzył. Lecz Jörgenson nie patrzył na nic. Spytał z oddali, z głębi swej martwej przeszłości:
— Jak tam jest na morzu, Tomie? Co tam się dzieje?
— Jest tam jacht na mieliźnie, mój bryg na kotwicy, i około stu illanuńskich włóczęgów najgorszego gatunku pod rozkazami trzech wodzów, z dwoma wojennemi prao przycumowanemi do brzegu. Zapewne jest tam i Daman.
— Nie — rzekł stanowczo Jörgenson.
— A więc przyjechał tu — zawołał Lingard. — Sam swoich więźniów tu przywiózł!
— Wylądował przy świetle pochodni — rzekł dobitnie cień kapitana Jörgensona, dawnego właściciela barki Dzika Róża. Wyciągnął ramię, wskazując na brzeg z drugiej strony laguny; pani Travers zwróciła się w tamtym kierunku.
Jak okiem sięgnąć wszystko było tylko niezmiernem światłem i niezmierną pustką. Wzrok pani Travers wędrował po błyszczącej, ciemnej przestrzeni pustych wód do brzegu obramionego białym piaskiem; brzeg ten był także pusty i nie zdradzał żadnych przejawów ludzkiego życia. Chaty kryły się w cieniu drzew owocowych; zasłaniały je uprawne łany kukurydzy i plantacje bananów. Blisko brzegu można było rozróżnić za ostrokołami sztywne linje dwóch portów strzegących wybrzeża, a między nimi, za wielką, otwartą przestrzenią, sterczał brunatny, pochyły dach olbrzymiego, długiego budynku; ów dach zdawał się wisieć w powietrzu, a nad nim powiewała wielka, kwadratowa chorągiew. Nad szczytem meczetu unosił się jak gdyby drobny, biały płomień; był to ornament rzezany w białym koralu, odbijający pionowo promienie słońca. Mnóstwo jaskrawych, wąskich chorągiewek, białych i czerwonych, powiewało nad wpółukrytemi dachami, nad wspaniałemi polami, wśród ciemnych gajów palmowych. Lecz mogło się zdawać, że osada jest pusta — jakby ludność udekorowała ją i porzuciła. Lingard wskazał ostrokół po prawej stronie.
— Tam właśnie jest pani mąż — rzekł do pani Travers.
— Kim jest ten drugi więzień? — wyrzekł za nimi głos Jörgensona. Stał zwrócony w tę samą stronę, utkwiwszy mimo nich w pustce dziwny, nie widzący wzrok.
— To zdaje się Hiszpan — prawda proszę pani? — zapytał Lingard.
— Niezmiernie trudno uwierzyć, że wogóle tam ktoś jest — szepnęła pani Travers.
— Czy widziałeś ich obu, Jörgenson? — zapytał Lingard.
— Nie dostrzegłem nikogo. Za daleko było. Za ciemno.
Daman wylądował mniej więcej na godzinę przed świtem i właściwie Jörgenson nie dostrzegł nic prócz odległego blasku pochodni, a głośne krzyki podnieconego tłumu dosięgły go poprzez lagunę tylko jako słaby i burzliwy gwar. Światła ruszyły natychmiast korowodem przez gaj ku warownym ostrokołom. Odległy blask zanikł w blednących ciemnościach i pomruk niewidzialnego tłumu ucichł, jakby uniesiony przez cofający się cień nocy. Światło dnia pojawiło się szybko, odsłaniając przed bezsennym Jörgensonem pustkę wybrzeża i widmowe zarysy znanych mu grup roślinności oraz rozsianych ludzkich siedzib. Śledził rozmaite barwy, występujące wraz ze świtem, rozległą, uprawną osadę o przeróżnych odcieniach zieleni, objętą w dali piękną, czarną linją lasu, stanowiącego jej kres i osłonę.
Pani Travers stała tuż przy poręczy, nieruchoma jak posąg. Jej twarz straciła ruchliwość, a policzki pokryły się martwą białością, jakby cała jej krew spłynęła z powrotem do serca i tam pozostała. Nawet jej wargi pobladły. Lingard chwycił ją szorstko za ramię.
— Niechże się pani opanuje! Co panią tak przeraziło? Jeśli pani nie wierzy moim słowom, niech pani posłucha co powie Jörgenson...
— Tak, pytajcie mnie — mruknął Jörgenson pod białym wąsem.
— Mów otwarcie, Jörgenson. Jak myślisz, czy ci panowie żyją?
— Bezwarunkowo — rzekł Jörgenson z pewnem rozczarowaniem w głosie, jakby się spodziewał daleko trudniejszego pytania.
— Czy grozi im bezpośrednie niebezpieczeństwo?
— Naturalnie że nie — rzekł Jörgenson.
Lingard odwrócił się od wyroczni.
— Słyszała go pani, prawda? Może pani wierzyć każdemu jego słowu. Niema żadnej myśli, żadnego projektu w tej osadzie — ciągnął, wskazując na niemą pustkę laguny — którychby ten człowiek nie znał jak swoich własnych.
— Wiem wszystko. Pytajcie mnie — mruknął machinalnie Jörgenson.
Pani Travers nic nie odrzekła, lecz poruszyła się zlekka, a sztywna jej postać zachwiała się niepokojąco. Lingard otoczył ją mocno ramieniem; zdawała się tego nie dostrzegać póki, odwróciwszy głowę, nie zobaczyła twarzy Lingarda tuż koło swojej. Lecz jego wzrok pełen niepokoju zaglądał z tak zbliska w jej oczy, że była zmuszona je zamknąć, jak kobieta której grozi omdlenie.
Odniosło to taki skutek, że pani Travers poczuła zacieśniające się ramię Lingarda, a gdy otwarła znów oczy, policzki jej zabarwiły się zlekka. Odwzajemniła jego wzrok, pełen głębokiej troskliwości, spojrzeniem tak spokojnem, spojrzeniem, które — mimo jej woli — tak bardzo było żywotne, że Lingard doznał wrażenia, iż jasność bijąca z jej oczu rzuca cień na całe jego przeszłe życie.
— Nie jest mi słabo. To wcale nie z tego powodu — oświadczyła zupełnie spokojnym głosem. Wydał się Lingardowi zimnym jak lód.
— To i dobrze — przystał, uśmiechając się z rezygnacją. — Tylko bardzo proszę, niechże pani się oprze o tę poręcz nim panią puszczę.
Pani Travers zmusiła się też do uśmiechu.
— Co za brak wiary — rzekła i przez chwilę nie poruszała się wcale. Wreszcie, jakby robiąc ustępstwo, oparła końce palców o poręcz. Lingard powoli ramię usunął. — Ale bardzo pana proszę, niech pan mnie nie uważa za konwencjonalną „słabą kobietę“, delikatną panią, jak pan mię sobie wystawia — rzekła, stojąc naprzeciw Lingarda z ręką wyciągniętą i dotykającą poręczy. — Niech pan się na to zdobędzie wbrew swoim pojęciom o kobiecie w moim rodzaju. Jestem może równie silna jak pan, panie kapitanie — w dosłownem znaczeniu tego słowa. Fizycznie.
— Trzeba pani wiedzieć, że dawno już to zauważyłem — protestował głęboki głos Lingarda.
— A jeśli chodzi o moją odwagę — ciągnęła pani Travers, to uśmiechając się, to ściągając brwi, co nadawało jej twarzy czarujący wyraz niepewności — czyż nie powiedziałam panu wczoraj wieczorem, przed kilku godzinami zaledwie, że nie potrafię się doprowadzić do strachu; pamięta pan, prosił mnie pan abym spróbowała to zrobić, Niech pan nie myśli, że wstyd mię od tego powstrzymał. Nie umiałabym poprostu. Nawet gdyby chodziło o czyjeś królestwo. Czy pan mię rozumie?
— Bóg to raczy wiedzieć! — rzekł po chwili Lingard, który jej słuchał z uwagą; nagle westchnął. — Wy jesteście jakby ulepieni z innej gliny.
— Kto panu wbił w głowę ten idjotyczny pogląd?
— Ani lepszej, ani gorszej. I nie twierdzę, że ta wasza glina nie jest dobra. Uważam poprostu, że jest inna. To się czuje. I to jest wszystko.
— Tak, to jest wszystko — powtórzyła pani Travers. — A co się tyczy tej chwili wzruszenia — to jego przyczyna obchodzi tylko mnie samą. Nie bałam się wcale. I nawet teraz nie umiem skojarzyć swego niepokoju z żadnym wyraźnym obrazem. Pan pewnie myśli, że jestem pozbawiona wstydu i serca, ponieważ to panu mówię.
Lingard nie poruszył się wcale. Nie przeszło mu nawet przez myśl, że może się poruszyć. Wchłaniał słowa pani Travers, jakby się rozkoszował samym ich dźwiękiem.
— Jestem poprostu szczera — ciągnęła. — Co ja mogę wiedzieć o dzikości, gwałtach, morderstwie? Nigdy w życiu nie widziałam martwego człowieka. Blask, cisza, tajemnicza pustka tego miejsca podziałały nagle na moją wyobraźnię — tak mi się zdaje. Co znaczy właściwie ten zadziwiający spokój, który otacza tylko nas dwoje — pana i mnie?
Lingard potrząsnął głową. Widział połysk zębów tej kobiety między rozchylonemi wargami; uśmiechnęła się przy ostatnich słowach, jakby zapał, z którym wygłaszał swe przekonania, rozpłynął się w tęsknem uznaniu wspólności ich dwojga wobec rzeczy będących poza ich świadomością. A pewna bezsilność tego uśmiechu rozgrzała Lingarda. O trzy kroki od nich widmo kapitana Jörgensona, niezmiernie wycieńczone i schludne, wpatrywało się w przestrzeń.
— Tak. Pani jest silna — rzekł Lingard. — Ale przesiedzieć całą długą noc w malutkiem czółenku! Dziwię się, że pani nie zdrętwiały członki i że pani może się trzymać na nogach!
— Wcale mi nie zdrętwiały — przerwała, wciąż się uśmiechając. — Jestem doprawdy bardzo silną kobietą — dodała poważnie. — Cokolwiek się stanie, może pan na to liczyć.
Lingard spojrzał na nią z podziwem. Ale cień Jörgensona, pochwyciwszy może w swej dali słowo: kobieta, nagle tem poruszony, zaczął wymyślać z całą swobodą ducha, wylewając potok beznamiętnego oburzenia.
— Kobieta! Otóż to właśnie. To już jest koniec świata żebyś ty, Tom Lingard, czerwonooki Tom, Król Tom, i jak cię tam jeszcze pięknie nazywają — żebyś zostawił dwadzieścia mil poza sobą swą broń, swoich ludzi, swoje armaty, swój bryg, który jest twoją siłą — i żebyś tu przyjechał z gębą pełną walki — z gołemi rękoma, obarczony kobietą! No, no!
— Nie zapominaj, Jörgenson, że pani Travers cię słyszy — napomniał go Lingard z rozdrażnieniem. — On nie miał zamiaru być nieuprzejmym — zwrócił się zupełnie głośno do pani Travers, jak gdyby Jörgenson był zaiste niematerjalną i nic nie czującą iluzją. — On poprostu zapomniał.
— Kobieta nie czuje się wcale obrażona. Proszę właśnie traktować mnie w ten sposób.
— Nie zapomniałem nic — mamrotał Jörgenson z pewnego rodzaju upiorną zawziętością i jakby dla swej własnej satysfakcji. — Do czego to wszystko prowadzi?
— To ja prosiłam, żeby mię kapitan Lingard zabrał — rzekła pani Travers, darząc Jörgensona czarującą słodyczą swego głosu.
— Otóż to właśnie! Do czego to wszystko prowadzi? Czy król Tom nie ma własnego zdania? Co mu się stało? Oszalał! Porzucił swój bryg, choć stu dwudziestu zakamieniałych piratów najgorszego gatunku tkwi po drugiej stronie mielizny! Czy pani także i o to prosiła? Czy on się oddał w ręce obcej kobiety?
Wyglądało na to, że Jörgenson zadaje sobie samemu to pytanie. Pani Travers zauważyła jego pusty wzrok — jakby mówił tylko do siebie — i poza ziemski brak ożywienia. Dlatego przyszło jej bardzo łatwo powiedzieć mu całą prawdę.
— Nie — rzekła. — To ja jestem zupełnie w jego rękach.
Nie możnaby było odgadnąć, że Jörgenson słyszał choć jedno słowo tego dobitnego oświadczenia, gdyby nie zwrócił się do Lingarda z zapytaniem — ani mniej, ani więcej abstrakcyjnem od wszystkich innych swych powiedzeń.
— Więc dlaczego ją tu przywiozłeś?
— Nie rozumiesz tego. Tak wypada i tak być powinno. Jeden z tych panów jest mężem pani Travers.
— Ach tak — mruknął Jörgenson. — A kto jest fen drugi?
— Mówiłem ci już. Przyjaciel.
— Biedny pan d’Alcacer — odezwała się pani Travers. — Jakiż to pech dla niego, że przyjął nasze zaproszenie. Ale właściwie to on jest tylko naszym znajomym.
— Prawie go nie zauważyłem — rzekł Lingard posępnie. — Kiedy wszedłem na pokład jachtu, rozmawiał z panią przechylony przez oparcie pani fotela, jakby był bardzo bliskim przyjacielem.
— Rozumieliśmy się zawsze doskonale — rzekła pani Travers, biorąc z poręczy lunetę, która tam leżała. — Lubiłam go zawsze — jego szczerość, jego wielką prawość.
— Czem on się zajmował? — zapytał Lingard.
— Kochał — powiedziała lekko pani Travers. — Ale to dawna historja. — Podniosła szkła do oczu i wyciągnęła rękę aby podtrzymać długi teleskop, a Lingard zapomniał o d’Alcacerze, podziwiając niewzruszoną postawę pani Travers i zupełną nieruchomość ciężkich szkieł. Była nieugiętą jak skała po wszystkich emocjach i całem zmęczeniu.
Pani Travers skierowała szkła instynktownie ku wjeździe na lagunę. Gładka woda świeciła tam jak płyta srebra w ciemnem obramowaniu lasu. Czarna plamka przesunęła się przez pole widzenia. Upłynął jakiś czas, zanim pani Travers znów ją znalazła i wówczas dojrzała czółenko z dwojgiem ludzi, pozornie tak blisko, że głos byłby mógł tam dolecieć. Widziała jak mokre wiosła wznosiły się i zanurzały w wodzie, błyskając w słońcu. Rozróżniła wyraźnie twarz Immady, która zdawała się patrzeć prosto w wielki koniec teleskopu. Wódz i jego siostra, wypocząwszy parę godzin nocą u brzegu, wpłynęli na lagunę i dążyli wprost do kadłuba Emmy. Byli już dość blisko, tak że dałoby się ich dostrzec gołem okiem, gdyby ktoś z pokładu patrzył w tą stronę. Ale nikt o nich nawet nie myślał, jakby ich wcale nie było na świecie, jakby istnieli tylko w pamięci starego Jörgensona. Lecz ten był głównie zaprzątnięty tajemniczemi sprawami swego grobu, z którego powstał niedawno.
Pani Travers opuściła nagle szkła. Lingard ocknął się jakby z transu i rzekł:
— Pan d’Alcacer. Więc się kochał! Dlaczegóżby nie miał się kochać?
Pani Travers spojrzała szczerze w posępne oczy Lingarda.
— To jeszcze nie wszystko oczywiście — rzekła. — Przedewszystkiem umiał kochać, a potem... Ale pan nie wie, jak sztucznym i jałowym może być pewien rodzaj życia. Tylko że życie d’Alcacera nie było sztuczne i jałowe. Warto było posiąść jego przywiązanie.
— Zdaje się, że pani wie o nim bardzo dużo — rzekł Lingard zazdrośnie. — Czemu pani się śmieje? — Uśmiechała się jeszcze do niego przez krótką chwilę. Długa, mosiężna rura nad jej ramieniem jaśniała jak złoto na tle bladej jasności włosów.
— Uśmiecham się do pewnej myśli — odrzekła, prowadząc w dalszym ciągu rozmowę zniżonym tonem, jakby słowa ich mogły zamącić rozpamiętywania kapitana H. C. Jörgensona. — Do myśli, że pomimo długiej znajomości z panem d’Alcacer nie wiem o nim ani w części tego, co wiem o panu.
— Ach, to jest niemożliwe — zaprzeczył Lingard. — Czy to Hiszpan, czy nie Hiszpan, przecież on do was należy.
— Z tej samej jest gliny — szepnęła pani Travers z napół rozbawioną ironją. Ale Lingard ciągnął dalej.
— Usiłował pogodzić mnie z pani mężem, prawda? Zbyt byłem rozgniewany aby zwrócić na niego uwagę, ale dosyć mi się podobał. Co mi się najbardziej podobało, to sposób w jaki dał temu pokój. Zrobił to jak dżentelmen. Czy pani rozumie, co chcę powiedzieć?
— Najzupełniej.
— Tak, naturalnie że pani rozumie — dodał z prostotą. — Ale właśnie wtedy zanadto byłem rozgniewany, aby z kimkolwiek rozmawiać. Więc wróciłem na pokład swego statku i czekałem, nie wiedząc co począć, i pragnąłem żebyście się wszyscy znaleźli na dnie morza. Niech mnie pani zrozumie, proszę pani; to właśnie wam, jaśnie państwu, życzyłem żebyście się znaleźli na dnie morza. Nie miałem nic przeciwko tym nieborakom na jachcie. Oni byliby mi uwierzyli z łatwością. I tak się złościłem i gryzłem póki — póki...
— Póki nie nadeszła dziewiąta — a może było już trochę po dziewiątej — poddała pani Travers nieprzeniknionym tonem.
— Nie. Póki nie przypomniałem sobie o pani — rzekł Lingard z niezmierną naiwnością.
— Czy pan chce przez to powiedzieć, że pan zapomniał zupełnie o mojem istnieniu aż do tamtej chwili? Pamięta pan, przecież pan mówił ze mną na pokładzie jachtu.
— Doprawdy? Tak mi się też zdawało. Co ja pani powiedziałem?
— Mówił mi pan, abym nie dotykała ciemnoskórej księżniczki — odrzekła pani Travers i roześmiała się. Lecz zaraz potem zmieniła się zupełnie, jakby nagle wśród płochego nastroju uprzytomniła sobie prawdziwe znaczenie sytuacji. — Ale doprawdy nie miałam żadnych złych zamiarów względem tej postaci z pańskich marzeń. I niech pan popatrzy! Ona pana ściga.
Lingard spojrzał ku północnemu brzegowi i stłumił okrzyk skruchy. Przekonał się po raz drugi, że zapomniał o istnieniu Hassima i Immady. Czółenko zbliżyło się już teraz o tyle, że siedzący w niem ludzie mogli rozróżnić wyraźnie głowy trzech osób nad niską poręczą Emmy. Immada puściła nagle wiosło z krzykiem: „Widzę tam białą kobietę!“ Brat jej spojrzał przez ramię i czółenko przestało się posuwać, niby zatrzymane siłą nagłego czaru.
— Oni nie są dla mnie postaciami z marzenia — mruknął Lingard stanowczo.
Pani Travers odwróciła się nagle aby spojrzeć na dalszy brzeg. Był wciąż cichy i pusty dla gołego oka i zdawał się drgać w blasku słonecznym, jak olbrzymia, malowana kurtyna zapuszczona przed nieznanem.
— Jörgenson, radża Hassim nadjeżdża. Myślałem, że zostanie tam na morzu.
Pani Travers słyszała za sobą głos Lingarda i odpowiedź wymruczaną przez Jörgensona. Podniosła zwolna długie szkła do oczu, skierowawszy je ku brzegowi.
Rozróżniała teraz wyraźnie barwy proporców powiewających nad bronzowemi dachami rozległej osady, lekkie kołysanie się palmowych gajów, czarne cienie w głębi lądu i olśniewająco białe pobrzeże z koralowego piasku, rozjarzone, pełne groźnej tajemniczości. Przesunęła szkła wzdłuż całego widoku i już je miała opuścić, gdy z za masywnego węgła ostrokołu wystąpił na wspaniałą, nieruchomą widownię mężczyzna w długiej, białej szacie, z olbrzymim, czarnym turbanem nad ciemną twarzą. Poważny i złowrogi, kroczył zwolna w słonecznym blasku, jak zagadkowa postać z jakiejś wschodniej bajki, a nagłe jego wystąpienie i samotne posuwanie się wzdłuż brzegu miało w sobie coś dziwacznego i groźnego.
Pani Travers drgnęła mimowoli i opuściła lunetę. Nagle usłyszała za sobą niski, melodyjny głos; płynęły niezrozumiałe słowa wypowiadane tonem namiętnym i błagalnym. Hassim i Immada weszli na pokład i zbliżyli się do Lingarda. Tak! To było nie do zniesienia, że ten potok miękkich słów, które dla pani Travers nic nie znaczyły, trafiał wprost do serca tego człowieka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.