<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIX.

Rano wręczono Beniowskiemu raport Chruszczowa, w którym ten donosił, że wszystko na statku w porządku i że Japończycy przysłali znowu sto worów ryżu, dwadzieścia świń i moc niezmierną owoców, ryb suszonych oraz drobiu.
O dziesiątej, gdy już byli spożyli śniadanie, dano znać Beniowskiemu, że wice-król idzie go odwiedzić. Wybiegł więc na spotkanie do pełnego zapachów i błyszczącego od rosy ogrodu. Ścieżką wzdłuż brzegów małej sadzawki z lilipuciemi skałami, gdzie wśród przejrzystej wody pluskały się złote czochrate ryby, szedł Uri-khama we włosiennym, przejrzystym berecie na głowie i w jasnem domowem „kimono“; obok niego szli trzej bonzowie z ogolonemi gładko głowami, w żółtych jedwabnych opończach, z ogromnemi żółtemi różańcami u pasów. Jeden z nich przybliżył się zaraz do Beniowskiego i z ukłonem japońskim pozdrowił go po holendersku. Zaraz potem nadszedł wicekról i, uścisnąwszy Beniowskiego po europejsku za rękę, wskazał na owego mnicha, jako tego, o którym zeszłego dnia powiadał. Poczem skinął uprzejmie głową i oddalił się w głąb ogrodu, gdzie widać było rabaty cudnych kwiatów i drzewa rozmiaite, dziwacznie pokręcone i strzyżone.
Idąc za nim w tym samym kierunku, opowiadał mnich o sobie, o Japonji i pytał Beniowskiego o rozmaite rzeczy. Przedewszystkiem powiedział, że pochodzi z Toza, że stamtąd musiał przenieść się do Szimo, gdzie spotykał się z Holendrami i nauczył po holendersku, że stan duchowny przyjął, iżby mógł poświęcić się nauce i uwolnić od uciemiężliwej władzy świeckiej.
Poczem powiadomił Beniowskiego, że Uri-khama jest „dajmiosem“, czyli wielkorządcą tej prowincji, że ma za małżonkę córkę cesarza, że jest najuczeńszym człowiekiem w państwie i że szczególniej wielbi astronomję, że jest dobroczynny, wspaniałomyślny, szczodry, sprawiedliwy, zaco ubóstwiany jest przez swych poddanych.
Zkolei Beniowski opowiadał mu o Europie w generalności i szczegółowiej opisał Polskę.
— Słyszałem nieraz o krajach zachodnich — rzecze bonza — i wnioskuję, że lubo tam być może więcej niż u nas nauki i wynalazków, lecz zato większy szereg występków i zbrodni... O twoim zaś kraju nie słyszałem zgoła nic wcale!...
Ze smutkiem opowiedział mu Beniowski o położeniu Rzeczypospolitej, o napadzie na nią możnych sąsiadów, o ich intrygach i walce z nimi skonfederowanych stronników niepodległości... Opisał moc, potęgę i zaborczość tych państw sąsiednich, ogrom ziem, zagarniętych już przez wschodniego sąsiada i ciągłe rozszerzanie przezeń granic.
— Już się oparli o morze Północne i Wschodnie... już chińskich sięgnęli granic, już mają Kamczatkę i nałożyli swą rękę na wyspy Aleuckie... a wciąż im mało... Marzą o Kalifornji, a zczasem przyjdą i do was, gdyż chciwość ich urzędników oraz pragnienie łupów granic nie zna!...
Z niezmierną ciekawością i uwagą słuchał mnich i zapytał:
— Więc ty nie jesteś Oros?... Więc walczyłeś z nimi?... Jakże się stało, żeś tu się znalazł?...
— Uciekałem od ich ucisku, jak ty z Tosa do Szimo!... Byłem ich jeńcem!...
Opowiedział dość szczegółowo cały przebieg swego uwięzienia, podróży, wygnania na Kamczatkę, buntu i wyzwolenia.
— Śpieszę do ojczyzny, lecz po drodze, przeciwnemi uniesiony wiatrami, z największą trwogą zawinąłem do japońskich brzegów...
— Czegóżeś lękał się w takim stopniu, jeśli sam w pokojowych do nas przychodzisz zamiarach?
— Głoszą Hiszpanie, którzy z wami zdawna prowadzą handel, że rząd tutejszy każe mordować wszystkich chrześcijan, którzy ważą się lądować na japońskich brzegach...
Mnich uśmiechnął się przykrym uśmiechem.
— Jest wprawdzie podobny dekret cesarza, zakazujący wpuszczać Hiszpanów i Portugalczyków do Japonji, gdyż dali oni dość dowodów zuchwałości i zdolności do intryg, nie tyczy się to wszakże narodów, które, jak twój, nic złego państwu nie uczyniły. Czy bramin, czy chrześcijanin, wszystko u nas jedno: poczciwego, jakiejkolwiek on religji, kochamy, złego każdy z nas nienawidzi. Kara, o której wspominasz, dotyka tylko burzycieli i tych, którzy na wolność naszą próbowaliby nastawać... Dlatego powiedz mi raczej więcej o tych Moskowitach, którzy morza Wschodniego już sięgnęli i ktorych rychłe przyjście nam prorokujesz... Cóż czynią oni w owej Kamczatce, którą znamy, gdyż rybacy nasi i marynarze odwiedzają ją niekiedy, chwaląc sobie niezwyczajnie jej wyborowe ryby i drogocenne, przedziwne futra...
Musiał Beniowski opowiedzieć wszystko, co wiedział o ziemiach, lasach, wodach i portach kamczackich, o jej wulkanach i ludach, o fortecach rosyjskich pobrzeżnych, o okrętach kupieckich i rządowych...
Pilnie słuchał mnich i niektóre rzeczy notował, a gdy zaproszono ich do pałacu na herbatę, powtórzył wszystko wice-królowi. Choć ten okiem nawet nie mrugnął, ani żadną zmianą w swych rysach zaciekawienia swego nie wykazał, poznał łacno Beniowski ze sposobu, w jaki następnie o rozmaite rzeczy pytał, jak głęboko zainteresowały go wieści o państwie moskiewskiem.
Nie taił nic ze swej przed tem państwem obawy. Równocześnie próbował dowiedzieć się, co dygnitarz japoński myśli o innych kolonjalnych państwach europejskich, a przedewszystkiem o Holendrach.
— Wiadomo mi, iż holenderski naród, w szczupłym i nikczemnym zamieszkały kraju, bawi się głównie kupiectwem. Ciężko więc jest, aby miał jakowyś honor, albo szlachetniejsze wierzenia, gdyż religja kupca zawisła jest od zysku i poboru pieniędzy.
Gdy tak mówił, podano na małych stoliczkach obiad, który Beniowski tym razem spożywał, siedząc naprzeciw wielkorządcy.
Cały czas gościnny gospodarz rozmawiał naprzemian z bonzą i ze swym gościem zamorskim, którego spytał wreszcie z uprzejmym uśmiechem:
— Czyli jesteś chrześcijaninem podobnym do owych wyznawców z Kagoszima, co życie swe gotowi hazardować w obronie swego Boga?
— Bóg, którego wyznaję — odrzekł z namysłem Beniowski — jest tenże sam, którego czczą Japończycy. Jeden jest tylko Bóg, Stwórca wszechrzeczy, a zatem, gdyby mi przyszło1 poświęcić życie za Niego, umarłbym zarazem i za Stwórcę waszej ojczyzny!...
— Namu-Amida-Butsu!... — odrzekł uroczyście Japończyk i już się o nic więcej nie pytał, a niedługo potem oddalił się w głąb swych apartamentów.
Beniowski pozostał z bonzą, który nie ustawał w wywiadywaniu się rozmaitych szczegółów, tyczących się rządów, wojen oraz bojowych rynsztunków krajów zachodnich a nadewszystko ich handlu i polityki.
Wreszcie oświadczył Beniowskiemu, że bardzoby pragnął zwiedzić okręt i poznać główniejszych jego towarzyszy.
Beniowski zgodził się natychmiast i wysłał jednego ze swych ludzi z listem do Chruszczowa, aby nietylko bonzę godnie przyjął, pokazał mu wszystko, lecz również hojnie futrami udarował.
Rozkazał nadto przysłać sobie sześć skór najcenniejszych bobrów, dwadzieścia cztery skóry lisie, tyleż sobolich, czterdzieści muszkietów pięknie wyczyszczonych i dwie armaty z lawetami.
Po odjeździe bonzy Beniowski, znużony ciągłemi rozmowami, skorzystał z chwili samotności, aby wypocząć i porobić notatki.
Wieczorem bonza niezmiernie mu dziękował za przyjęcie na okręcie oraz podarunki, do których przyjęcia gwałtem go niejako zmuszać trzeba było.
Do późnej nocy rozprawiali o rozmaitych sprawach i snuli razem projekty. Gdy wreszcie bonza odszedł, Beniowski, nie mogąc usnąć, a mając zwyczaj rozmyślać, przechadzając się, czego nie mógł uczynić w swym małym, do pudełka podobnym, pokoiku, rozsunął papierowe jego ściany i wyszedł do ogrodu.
Po niebie szybko płynęły czarne chmury, co chwila gasząc jasny blask miesiąca. To gasły, to rozbłyskały w ciemnościach małe stawki i strumyki z łukowemi mostkami, przerzuconemi z brzegu na brzeg.
Dziwaczne kamienne latarnie, stojące tu i tam, zdawały się skamieniałymi rycerzami. W głębi płytkiej groty błyszczał złocony posąg Kwanon, siedzący na liljach, a tak podobny do posągów polnych Matki Boskiej w Polsce, że Beniowski przystanął przed nim na chwilę ze ściśnionem sercem. Już wolny, już płynie... już najgorsze przeszkody poza nim!... A jednakże jak wiele zostało!...
Szedł dalej mimo klombów białych peonij, jakby utkanych z mgły, połyskujących w świetle miesiąca zielonawemi ogniami rosy. Minął rozpięty w kształcie parasola srebrny jesion, minął altankę nad wodą uwieszoną ametystami rozkwitłych glicynij. Wszystko to znał już dobrze z dziennych przechadzek.
Nęciła go ta dalsza część parku, gdzie w seledynowem od miesięcznego światła powietrzu czerniały nieruchomo wyniosłe kopuły nieznanych mu drzew, i skąd ciepły wietrzyk niósł cierpkie aromaty żywicy, kamfory i listopadu. Rychło znalazł się na dróżkach wąskich, półdzikich, trawą zarosłych, wijących się wśród kolumnady potężnych pni. Nie rozróżniał nic prawie w gęstym mroku, ale wdali, w smudze księżycowej poświaty, bielał i wabił go tajemniczą jasnością jakiś zrąb muru. Szedł ku niemu, wciąż rozmyślając o swych z bonzą i wice-królem rozmowach, starał się przeniknąć ich znaczenie i odgadnąć możliwe następstwa.
Niezadługo znalazł się u ściany i spostrzegł, iż jest to właściwie kamienna balustrada, oddzielająca taras górnego ogrodu od innego, leżącego poniżej. Dostrzegł tam czerwone światło, migające przez zarośla, rozpoznał wygięte narożniki ukrytego w nich domku i usłyszał lecący stamtąd słodki śpiew kobiecy z towarzyszeniem gitary... Wsparty na łokciu długo dumał, oczarowany urokiem ciepłej wonnej nocy, marzącym blaskiem miesiąca i srebrnym głosem nieznanej niewiasty. Przepływały przed nim wspomnienia miłe i straszne, ale rychło zagłębił się cały w obrazach upragnionej przyszłości. Już widział się zakładającym kwitnące kolonje na pustych wyspach Oceanu, łączył je w potężną całość korzyściami wzajemnego handlu i obroną wolności...
Japonja podtrzymuje go w mądrem przymierzu przeciw rosnącej w siłę Rosji, Holendrowie czy Anglicy popierają go dla własnych zysków. Nareszcie powstaje kraj, gdzie swoboda łączy się ze sprawiedliwością i szczęśliwość powszechna z powszechnym dostatkiem. Zagrożona na tyłach Rosja zaprzestaje wojny z Rzecząpospolitą polską, która, odrodzona i potężna, śle mu z Gdańska okręty ładowne cennym towarem, nasionami, narzędziami rolniczemi i pracowitymi kolonistami.
— Bo z tych nic nie będzie!... — myślał z goryczą o obecnych towarzyszach swoich. — Ale przedewszystkiem trzeba wciągnąć do mych zamiarów tego wice-króla!...
Wtem drgnął i ucho nadstawił, wydało mu się, że niedaleko trzasnęła gałązka i dźwięknęło żelazo, wzrok skierował w tę stronę i dojrzał jakby cień rycerza o dwu szablach, chowającego się za potwornym pniem kryptomerji. Jednocześnie umilkł głos kobiety i zgasło światło w domku na dole.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.