Od morza do morza/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od morza do morza |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1901 |
Druk | A. T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Gąsiorowska |
Tytuł orygin. | From Sea to Sea |
Podtytuł oryginalny | Letters of Travel |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Zamieszkujemy wspólnie z całą czeredą Sahibów najdziwniejszy hotel, jaki istnieje na świecie. Stoi on na pochyłości wzgórza, panującego nad całem miastem Kioto, a ogród ma czysto japoński. Dziwacznie strzyżone herbaciane krzaki, jałowce, karłowate sosny i wiśnie, a między niemi sadzawki, pełne złotych rybek, kamienne latarnie, cudaczne skały i aksamitne trawniki, a wszystko to rozłożone na stromej ścianie góry. Sosny czarne, o czerwonych pniach, rosną na szczycie góry i zbiegają długim pasem do miasta. Ale niepodobna oddać słowami uroku tego miejsca, ani ogrodu leżącego poniżej, pełnego wiśniowych drzew w rozkwicie. Upewniono nas uroczyście, że wszyscy zwiedzają Kioto. I dlatego spotkaliśmy tu tych samych ludzi, którzy płynęli z nami na statku do Nagasaki, i dlatego o nasze uszy obija się wciąż bezmyślna rozmowa włóczęgów o wycieczkach, które trzeba „odbyć.“ Nazajutrz miało się odbyć wielkie nabożeństwo na cześć kwitnienia drzew i wszyscy gotowali się do tego.
Patrzyłem na popołudniowe słońce, padające na drzewa i na miasto, na grę kolorów wśród kwitnących drzew, szczęśliwy, że mam nad głową błękitne niebo i parę oczu do patrzenia na te cuda. Wkrótce słońce zaszło za góry i zrobiło się przejmujące zimno, ale osoby w krepowych szarfach i jedwabnych szatach nie przerywały na chwilę wstrzemięźliwej swej zabawy. Gdy już światło dzienne zatonęło w falach purpury, ostatnią rzeczą, jaką ujrzałem, był fryz z trojga japońskich dzieci, ubranych w olbrzymie szarfy i usiłujące zawiesić się głowami na dół u bambusowego drążka. Udało się im, i zamykające się oko dnia popatrzyło na nie uroczyście przed zagaśnięciem.
Kilku kupców, handlujących chińską herbatą, zebrało się po obiedzie w palarni i rozmawiało o „interesie.“ Nienawidzili oni serdecznie naszej indyjskiej herbaty i wyrażali przekonanie, że gdyby tylko udało się nakłonić rząd chiński do zniesienia opłat, zgnietliby cały handel i handlujących herbatą indyjską.
— Moglibyśmy sprzedawać wtedy naszą chińską herbatę po trzy pensy za funt w Londynie. Nie, nie fałszujemy herbaty! To wasz zwyczaj, praktykowany tam, w Indyach. My dostajemy czystą, każda skrzynka jednakiej wartości.
— I umiecie tak bezwzględnie ufać tym, którzy ją dla was kupują? — zapytałem.
— Ufać? Naturalnie, że możemy — odrzekł jeden z kupców z Fu-czu. — W Chinach niema takich plantacyi herbaty, jak u was. Każdy wieśniak uprawia ją u siebie, a kupcy nabywają od nich za gotówkę. Możesz dać Chińczykowi sto tysięcy dolarów na zakup herbaty według danej próbki. Ten Chińczyk, rozumie się, może być łotr skończony pod różnemi względami, ale wie on dobrze, że nie można żartować z porządną angielską firmą. Przychodzi twoja herbata, tysiąc skrzynek, dajmy na to. Otwierasz naprzykład pięć, a reszta jedzie do Anglii niepróbowana. Ale wszystkie są takie, jak próbka. To się nazywa handel! Chińczyk jest kupcem z powołania — solidnym kupcem. Lubię mieć z nim do czynienia. Japończyk jest do niczego. Niepodobna mu dać do ręki stu tysięcy dolarów. Prawdopodobnie uciekłby z niemi, a przynajmniej próbowałby uciec.
— Japończyk nie rozumie handlu. Bóg widzi, że nie cierpię Chińczyków — przemówił gruby głos z po za obłoków dymu — ale przyznaję, że z nimi można prowadzić interesy. Japończyk jest oszust i nie widzi dalej, jak koniec swego nosa.
Pili i opowiadali różne historye ci chińscy kupcy, a poprzez wszystkie ich opowiadania przebijało głębokie zaufanie do Chińczyków, które, wziąwszy na uwagę właściwości ich charakteru, było niebezpieczne. Mówili prócz tego o Chinach jako o kraju, gdzie się robi pieniądze, kraju, który raz otwarty, opłaciłby się stokrotnie. W mowie ich przebijała nadzieja i zadowolenie. Byli to ludzie, robiący majątki, kontenci z życia. Porównałem ich z nami — mieszkańcami Indyj. Gdy się nas zbierze kilku, jęczymy i wyrzekamy. Cywilny, urzędnik, wojskowy, czy kupiec, wszyscyśmy jednakowi: pierwszy przepracowany i schorowany, drugi wykwintny nędzarz, a trzeci bez znaczenia. Wiedziałem zawsze, że jesteśmy biedacy, my mieszkańcy Indyj, ale nie umiałem zgłębić całej naszej niedoli, dopóki nie usłyszałem tych ludzi tu, mówiących o majątkach, powodzeniach, pieniądzach, przyjemnościach, wygodnem życiu, wycieczkach do Anglii, o wszystkiem, co daje złoto. Ich koledzy i przyjaciele nie umierają przedwcześnie, a dostatek pozwala im przetrwać niepowodzenie. Tak, my mieszkańcy Indyj, jesteśmy upośledzonem plemieniem...
Bardzo wcześnie, jeszcze przed świtem, zanim pobudziły się wróble, rozległ się w powietrzu huk i zbudził mnie ze spokojnego snu. Odgłos był głęboki i dziwny.
— Chyba trzęsienie ziemi — pomyślałem, przedsiębiorąc środki ratunku.
Odgłos powtórzył się znów i jeszcze raz. Uspokoiłem się, bo gdyby to było trzęsienie ziemi, połowa hotelu leżałaby już zburzona.
— To dzwon w Kioto — powiedział ktoś przy śniadaniu; niedaleko ztąd, na wierzchołku wzgórza. Jako dzwon nieudany, z naszego punktu widzenia, stosunkowo do wielkości, głos ma słaby.
Poszedłem na szczyt wzgórza, w promieniach słońca, rozweselającego serce, drzewa i oczy — po trawie pełnej fiołków, na opuszczony japoński cmentarz, zasypany połamanemi kolumnami i zarosłemi mchem tablicami, i tam ujrzałem wielki dzwon, dwudziestostopową masę zielonawego bronzu, zawieszony w szopie z drewnianych belek, pod fantastycznie zbudowanym dachem. Belki w Japonii, mówiąc nawiasem, są prawdziwemi belkami; te, które nie mają stopy średnicy, uważa się za drążki. Tu belki były wyrobione z wielkich pni drzew, spojone bronzem i żelazem. Stuknięcie knykciem palca o brzeg dzwonu, zawieszonego o pięć stóp nad ziemię, wywoływało ciężkie westchnienie z piersi potwora, a uderzenie laską budziło setki przenikliwych ech w ciemnościach jego kopuły. Z jednej strony przymocowane było serce dzwonu, dwanaście stóp długa belka, oprawna w żelazo, której koniec mierzył prosto w złocień wypukło rzeźbiony na ścianie dzwonu. Zaczęło się dzwonienie. Sześciu ludzi rozkołysało belkę z wielkim krzykiem i nawoływaniem, dopóki nie nabrała rozpędu, a potem puściło wolno sznury i belka zaczęła uderzać w rzeźbiony złocień. Dźwięk bronzu tłumiła ziemia poniżej i bok góry obok, a brzmienie głosu nie odpowiadało rozmiarowi dzwonu, jak słusznie mówiono w hotelu. Europejski dzwonnik potrafiłby wydobyć z niego trzy razy tyle siły. Ale nie potrafiłby mu nadać tego odrębnego dźwięku, rozpełzającego się po skałach i drzewach, przejmującego nawskroś słuchacza i konającego u jego stóp, jak odgłos dalekiego grzmotu. Wytrzymałem dwadzieścia uderzeń, i nie wstydzę się, żem je wziął za huk podziemny przy trzęsieniu ziemi. Raz usłyszawszy ten dzwon w Kioto, nie zapomni się nigdy jego głosu.
Z dzwonnicy kamienne schody prowadzą na dół, do świątyni Chim-in, gdzie przyszedłem w samą porę, by zobaczyć procesyę święta wiśniowych kwiatów. Świątynia ma trzysta stóp długości, sto szerokości, a sześćdziesiąt wysokości. Jeden dach ją pokrywa, a z wyjątkiem dachówek, nie było w całym budynku nic, oprócz drzewa starego, twardego jak żelazo. Filary, podtrzymujące dach, miały trzy, cztery i pięć stóp średnicy, ani śladu malowania, tylko wyraźny i widoczny słój drzewa.
Poprzeczne belki z drzewa cedrowego i kamforowego i z olbrzymich sosen. Jeden prosty cieśla — nazywają go tylko cieślą — zrobił plan, a imię jego do dziś zachowują w pamięci. Połowa świątyni oddzielona jest dwie stopy wysoką balustradą, nad którą przewieszono starożytne makaty. Po za balustradą znajdowały się różne przedmioty, których nie potrafiłbym opisać. Pamiętam tylko, że stały tam rzędami stoliczki z lakki, u na każdym zwitek pism świętych; ołtarz wysoki, jak organy, był ze złota pomieszanego z kolorami, z kolorów pomieszanych z lakką, z lakki połączonej z inkrustacyą, u świece wielkości takiej, jakich się używa w kościołach angielskich podczas największych uroczystości, roztaczały łagodne, żółtawe światło. Bronzowe kadzielnice w kształcie smoków i dyabłów dymiły w cieniu jedwabnych chorągwi, po za któremi drewniana krata, delikatna, jak desenie mrozu na szybach, wznosiła się do samego sklepienia.
Chciałbym opisać wiernie wszystko, co miałem przed sobą, ale oko się nuży i pióro tonie w oderwanych wyrazach. A cóż dopiero mówić o tem, com ujrzał, przeszedłszy przez werendę do tego, co muszę nazwać zakrystyą. Był to duży budynek, połączony z główną świątynią mostem z poczerniałego od starości drzewa. Na moście leżały szafranowo-żółte maty, a po matach zwolna i uroczyście, jak wymagała ważność chwili, kroczyło pięćdziesięciu trzech kapłanów, przybranych w poczwórne szaty, ze złotogłowiu, brokateli i krepy. Materye te nie oglądały nigdy światła sklepów, a złotogłowia takie można spotkać tylko w świątyniach.
Były tam brokatele zielonkawe, jak morska woda, w złote smoki, krepy koloru terrakoty z narzucanemi pękami żółtawo-białych złoceni, to znów czarno prążkowane w płonące, ogniste języki; lapis-lazuli w srebrne ryby; tkaniny w nuty zielonawo-popielate; złocista tkanina w purpurowe liście; szafranowa z bronzowem materya zahaftowana i sztywna jak deska. Powróciliśmy do świątyni, napełnionej już wspaniałemi strojami. Stoliczki z lakki służyły kapłanom za podstawy do ksiąg. Kapłani jedni leżeli na ziemi, inni kręcili się koło ołtarzy i kadzielnic, a najwyższy kapłan siedział tyłem do zgromadzenia w złotem krześle, na którem jego szaty mieniły się nakształt chrząszcza.
Wśród uroczystej ciszy rozłożono księgi i kapłani zaczęli śpiewać pieśni, których tempo stawało się coraz żywsze, w miarę, jak się zbliżał koniec nabożeństwa i dopalały się świece.
Poszliśmy obejrzeć inne części świątyni, ścigani odgłosem nabożnych śpiewów, które ucichły, gdyśmy się dostali do istnego raju, pełnego parawanowych cudów.
Paręset lat temu żył w Japonii malarz, zwany Kano. Jego to świątynia Chion-in przyzwała dla przyozdobienia swoich ścian. Ściany są z parawanów, parawany tworzą ściany, więc Kano miał pole nielada.
Pomagali mu uczniowie i naśladowcy, i pozostawił po sobie paręset parawanów, które są skończonemi obrazami. Jak wiadomo, wnętrze świątyni odznacza się prostotą. Kapłani mieszkają w małych izdebkach, z ciemnemi sufitami, na białych matach, a z tych izdebek można w każdej chwili zrobić jednę wielką komnatę. Takie samo urządzenie jest i w Chion-in, tylko, że celki są stosunkowo duże, ze wspaniałemi werendami i krużgankami. Jedwabne sznury i chwasty wykwintnej roboty służą do rozsuwania ścian, a drewniane ramy pokryte są lakką. Ale słabe moje słowa nie zdołają wyrazić, jaki tu spokój panuje i jaką potęgę wywoływania pożądanego efektu posiadał ten malarz. Wielki Kano namalował stadko bażantów, skupionych nad śniegiem pokrytych gałęziach sosny: albo cietrzewia, roztaczającego w zapale ogon dla olśnienia samicy; albo rozsypujące się złocienie, wyrzucone z wazonu; albo postacie spracowanych wieśniaków, powracających z targu; albo scenę myśliwską u stóp wulkanu Fudżiyama. Równie wielki artysta — ten cieśla, który budował świątynię, oprawił artystycznie każde z tych malowideł, a Czas — trzeci artysta — przyćmił blask złoceń, nadając im odcień bursztynu, drzewu kolor ciemnego miodu, a lśniącej powierzchni lakki przejrzystość i głębsze tony. W każdej z tych cel toż samo. Niekiedy za usuniętym parawanem ukazywał się mały z łysą głową kapłan, modlący się nad kadzielnicą, lub jedzący ryż, ale po większej części cele były puste, czysto omiecione i uporządkowane.
Pomniejsi artyści pracowali razem ze wspaniałym Kano. Dozwolono im dotknąć pędzlem zewnętrznych ścian werendy, a przewodnik zwrócił nam uwagę na mnóstwo, jednym kolorem robionych szkiców na drzwiach. Kwiat irysu, zdruzgotany upadkiem gałęzi, obłamanej przez rozzłoszczoną małpę; trzcina, uginająca się pod gwałtownym naporem wichru; rycerz zaczajony w gęstwinie na nieprzyjaciela, z ręką na mieczu, z groźnym wyrazem twarzy. Jak długo — powiedzcie — wytrwałby u nas szkic, robiony sepią na dolnej połowie drzwi, lub na ścianie kuchennego korytarza? A w tym kraju delikatnym mógłby człowiek napisać swoje imię na zakurzonej drodze, a byleby ten napis miał artystyczną wartość, dzieci i wnuki tego człowieka uszanowałyby rysunek.
— Teraz już nie budują takich świątyń — powiedziałem, wyszedłszy na światło dzienne.
Budują właśnie świątynię na drugim końcu miasta — objaśnił Yamagutehi. — Chodźmy tam, a pokażę wam liny z włosów ludzkich robione.
Przebiegliśmy przez Kioto w dżinrikiszach i ujrzeliśmy, oplątaną w niezliczone belki rusztowania, budującą się świątynię, większą jeszcze niż Chion-in.
— Świątynia, która tu stała, spaliła się bardzo dawno. W całej Japonii ludność zaczęła składać drobne ofiary, a ci, którzy nie mogli przysłać pieniędzy, przysyłali włosy na zrobienie z nich sznurów. Dziesięć lat trwa budowa. Wszystko tu z drzewa — dokończył przewodnik.
Na placu pełno było ludzi, zajętych wykończaniem dachu i układaniem posadzki. Olbrzymie filary, równie pięknie rzeźbione, cała robota tak samo doskonała jak w Chion-in, tylko nowe drzewo miało biały i żółty kolor, zamiast poczerniałych barw starożytnej świątyni; tylko spojenia pociągnięte były białą lakką dla ochrony przed robactwem, a delikatne kraty zabezpieczone były drucianą siatką od najścia ptaków.
Japonia jest niezwykłym krajem. Jej malarze igrają z kamieniem, cieśle z drzewem, kowale z żelazem, artyści z życiem, śmiercią i wszystkiem, co im podpada pod oczy. Na szczęście, brak tym ludziom jednego: siły charakteru, któraby im dała możność igrania z całym światem i zapanowania nad nim. My, europejczycy, posiadamy tę siłę. To nasza kompensata.
— Świątynie? — zawołał w kilka godzin później człowiek z Kalkuty, któremu opowiadałem o tem, com widział. — Przesycony jestem świątyniami! Powiem panu, co jest ciekawszego. Jedź pan do Arashimy, osiem mil ztąd. To ciekawsze od wszystkich świątyń z pyzatym Buddą na środku...
Usłuchałem tej rady. Czy mówiłem wam, że kwiecień w Japonii jest piękny? Jeżeli mówiłem, to przepraszam. Zwykle deszcz pada i to zimny deszcz, ale słońce, jeżeli ukaże się na chwilę, warte jest widzenia. Wydawaliśmy radosne okrzyki, gdy nasze dżinrikiszi, podskakując na niegodziwym bruku przedmieścia, doniosły nas do tego, co powinno się nazywać warzywnemi ogrodami, a nazywa się polem.
— Nigdy sobie nie wyobrażałem — wyrzekł profesor, uderzając laską w czarną ziemię — żeby można system irygacyjny doprowadzić do podobnej doskonałości. Ale... a psik! ach! nawożą oni te swoje pola zanadto dobrze...
Pola pod miastem miewają zwykle nieprzyjemną woń, ale tu nadmiar woni unosił się nad całą okolicą. Nie było ani kawałka ziemi nieuprawnej, a uprawa była posunięta do najwyższego stopnia doskonałości. Cebula, jęczmień wązkiemi zagonami pomiędzy rzędami herbaty, bobu, ryżu i różnych innych roślin, nieznanych nam z nazwiska, cieszyły oczy znużone blaskiem złotej gorczycy. Nawóz znaczy dużo, ale ręczna uprawa roli jeszcze więcej. Kiedy Japończyk dał już roli wszystko, co było można, piele on swój jęczmień, wyrywając palcami każde źdźbło chwastu. Mówię prawdę. Sam to widziałem.
Dążyliśmy przez płaszczyznę, na której leży Kioto, do łańcucha wzgórz, widniejących w oddali. Znikły uprawne pola i irygacye, a nasi niezmordowani kulisowie biegli brzegiem szerokiej płytkiej rzeki, pokrytej klocami spławianego drzewa.
— W pogodny dzień — opowiadał nam przewodnik — wszyscy mieszkańcy Kioto jadą do Arashima na wycieczkę.
— Ależ oni zawsze robią wycieczki: do ogrodów z wiśniowemi drzewami, do herbaciarni i do... do... do...
— Tak, jeżeli pogoda, wszyscy jadą na spacer, bawią się.
— Ale dlaczego? Przecież człowiek nie jest stworzony do zabawy jedynie?
— Dlaczego? Bo dzień jest pogodny. Anglicy mówią, że pieniądze z nieba spadają Japończykom, którzy nic nie robią. Tak wam się tylko zdaje. Ale patrzcie, jakie tu piękne miejsce...
Rzeka skręcała pomiędzy góry, porosłe sosnami, i rozbijała się srebrną pianą o słupy i szczątki lekkiego mostu, zniesionego świeżo przez wodę. Po naszej stronie, nawprost pięknej grupy młodych klonów, stał szereg herbaciarni i drewnianych baraków, zbudowanych nad wodą.
Światło słoneczne, niezdolne rozjaśnić posępnej zieloności sosen, oblewało łagodnie delikatne liście klonów i wybrzeże, na którem wiśniowe drzewa jaśniały biało-różowemi płatkami pośród ciemnych dachów wioski, położonej na przeciwległym brzegu.
Zatrzymaliśmy się tam.