<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
Towarzystwo w herbaciarni bawiące się w gry. — Wyczerpujący wykład o nowożytnej sztuce japońskiej. — Wspomnienia przeszłości i proroctwa na przyszłość, ułożone w fabrykach Kioto.

W jaki sposób dostałem się do herbaciarni, nie umiem powiedzieć. Może japońska dziewczyna skinęła na mnie gałązką rozkwitłej wiśni, a ja poszedłem za jej wezwaniem? Wiem tylko, że padłem na maty i wpatrywałem się w obłoki, przepływające po niebie, i w kłody drzewa, płynące po wodzie, i czułem zapach drzewa świeżo obdartego z kory, i wsłuchiwałem się w nawoływania flisaków, i czułem się szczęśliwszy, niż wolno być człowiekowi na tej ziemi.
Właścicielka herbaciarni nastawała na to, ażeby nas odgrodzić parawanem od innych towarzystw bawiących się na tej samej werandzie. Przyniosła ładne, niebieskie parawany z wymalowanemi bocianami i powsuwała je w listwy. Wytrzymywałem, dopóki mogłem. Z po za parawanu dochodziły wybuchy wesołego śmiechu, tupot małych nóżek, brzękanie talerzyków, a w szparach połyskiwały blaski czarnych oczu. Cała rodzina z Kioto wybrała się na wycieczkę, mama zajmowała się babcią, młoda ciocia gitarą, a dwie dzieweczki czternasto i piętnastoletnie małym, ośmioletnim chłopczykiem, który ze swej strony zajmował się maleńkiem dzieciątkiem, które znów miało minę taką, jakby się zajmowało wszystkimi. Babcia ubrana była w kolor ciemno-niebieski, mama niebiesko i popielato, dziewczątka miały wspaniałe krepowe szaty, ponsowe i lila w desenie z kwiatów, jedwabne szarfy koloru kwiatów jabłoni, z podbiciem barwy świeżo rozkrojonego melona; chłopczyk był ubrany w złociste rdzawo-brunatne suknie, a maleństwo przewracało pomiędzy talerzami pulchne swe ciałko, odziane w tęczowe kolory. Wszyscy byli ładni, wszyscy, z wyjątkiem babci, która była tylko wesoła i łysa, a gdy skończyli obiad i sprzątnięto stoliczki z lakki, białą z niebieskiem porcelanę i zielonawe filiżanki, ciocia zaczęła grać na gitarze, samisen, a dziewczątka bawić się w ślepą babkę.
Człowiek żywy, złożony z krwi i ciała, nie zdołałby wytrzymać z drugiej strony parawanu. Zapragnąłem też bawić się z niemi, ale byłem za wielki i za niezgrabny, więc mogłem tylko siedzieć i przypatrywać się tym porcelanowym figurkom. Krzyczały, skakały, goniły się i przysiadały na ziemi z niewinnym wdziękiem dziewczęcym, a przerywały zabawę poto tylko, żeby popieścić maleńkiego, gdy mu się zdawało, że go zaniedbują. A gdy zmęczone nie mogły już biegać, wachlowały się, oparte o niebieskie parawany, i każda z nich stanowiła obrazek, któregoby żaden malarz nie potrafił oddać, a ja śmiałem się z niemi, dopóki nie stoczyłem się z werandy na ulicę. Czym oszalał? Jeżeli tak, to przynajmniej w nie byle jakiem towarzystwie, bo tego samego dnia spotkałem bardzo poważnego człowieka z Indyi, człowieka wierzącego jedynie w kodeks cywilny. Człowiek ten był rozczerwieniony i zadyszany.
— Zabawiłem się doskonale! — wołał zdaleka, otoczony gromadą dzieci. — Jest tu jakaś ruleta, na której gra się o ciastka. Nakupiłem tego za trzy dolary, na uciechę dla tych koźląt, i zacząłem grać jak w Monte Carlo. Nigdy w życiu nie zabawiłem się tak dobrze! Dzieci stały spokojnie, dopóki nie zjadły wszystkiego, do ostatniej okruszyny, z wyjątkiem wielkiego żółwia z cukru. Wtedy rzuciły się nań hurmem, a ja uciekłem.
Naśmiawszy się do syta, uciekliśmy i my, ja profesor z całym zbiorem fotografii, i błądziliśmy nad brzegiem rzeki, a potem przewieźliśmy się tratwą po wezbranych wodach i wysiedliśmy na wąską kamienistą dróżkę ponad wodą, gdzie rosły irysy i fiołki, a wesoło szumiący wodospad przedzierał się przez zarośla świerków i klonów. Wszystkie ładne dziewczęta z Kioto zebrały się tam dla nacieszenia się pięknym widokiem. Samotna ciemno-zielona sosna, stała na uboczu, wpatrzona w zakręt rzeki, tam, gdzie bystra woda toczyła się, tworząc wiry na głębinie. Dalej rozbijała się o skaliste odłamy, niosąc na swem łonie kloce drzewa, a ludzie, stojący w czółnach, zanurzających się głęboko w srebrzystych pianach wzburzonej wody, ciągnęli i kierowali w dal te kłody. Ach! rozkoszą było życie w tej chwili, rozkoszą było zrywać irysy, przesuwać po twarzy gałęzie rozkwitłych jabłoni pełne rosy, zbierać fiołki i rzucać je na bystre wody rzeki.
— Nieznośna to rzecz być niewolnikiem aparatu! — westchnął profesor, na którego też oddziaływały potęgi wiosny, mimo, że nie zdawał sobie z tego sprawy.
— Nieznośna to rzecz być niewolnikiem pióra! — westchnąłem i ja.
— Cieszmy się więc tem, co mamy pod ręką, ty Filistynie! — zawołał profesor.
I bawiliśmy się, dopóki nie nadciągnęła chmura i nie zawiał chłodny wiatr od rzeki, a wtedy powróciliśmy z zadowoleniem do naszych ekwipażów.
— Ilu ludzi, jak myślisz mieści się w tym kraju na mili kwadratowej? — zagadnął profesor, który zagłębiał się w statystyce. — Dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt! I ani śladu niedostatku! Jakim sposobem dochodzą oni do tego?
Chciałbym otrzymać odpowiedź na to zapytanie. Japonię zamieszkują przeważnie dzieci, a te dzieci pracują też potrosze; rodzice zaś przerywają im zajęcie pieszczotami. W hotelu Yami cała usługa spoczywała w rękach dziesięcioletnich bębnów, bo wszyscy starsi wyruszyli na wycieczki do kwitnących sadów. Małe dyablęta znajdowały czas na dokonanie roboty dorosłych ludzi, a w przerwach dokazywały na schodach. Mój wyłączny służący, zwany „biskupem,“ z powodu poważnej miny, ustrojony w niebieski fartuch i kamasze, był chyba najzwinniejszy ze wszystkich...
Całą jedną dzielnicę Kioto zamieszkują rękodzielnicy. Nie mają oni zwyczaju wywieszać szyldów; trzeba ich wyszukiwać z pomocą przewodników. Zwiedziłem trzy pracownie. Jednę porcelany, drugą wyrobów cloisonné, trzecią lakki, inkrustacyi i bronzów. Pierwsza izba napełniona była porcelaną gotową do zapakowania, taką, jaką kupujemy w Europie. Po za sklepem był ogródek cztery stopy w kwadrat mający, w którym palma o wyglądzie papierowym ocieniała karłowatą sosnę.
— To się robi na wysyłkę: Europa, Indye, Ameryka — objaśnił spokojnie zarządzający. — Chcecie obejrzeć?
Przez werandę z wygładzonego drzewa zaprowadził nas do pieców, do kadzi z glinką. W oddziale gdzie robotnicy lepili kadłuby słynnych wazonów, koła prowadzone ręcznie pracowały zdumiewająco dokładnie. Garncarz siedział na czystej macie, obstawiony przyborami do herbaty. Kiedy już wyrobił wazon i przekonał się, że jest dobry, nalewał sobie trochę herbaty zanim wziął się do drugiego. Garncarze umieszczeni byli w sąsiedztwie pieców, a pracownie ich nie miały żadnych przyozdobień. Inaczej u malarzy. W domku, jak pudełko, siedzieli mężczyzni, kobiety, dzieci, malując wazony po pierwszem wypaleniu. Zbyteczna rzecz wspominać o panującej tam czystości i starannem przybraniu pracowni. Gałąź kwitnącej wiśni strzelała z ponad ogrodzenia ogródka; pokręcona sosna odcinała się na błękitnem niebie rozstrzępionemi igłami, a na brzegach stawu irysy i trzciny kołysały się na wietrze.
Właściciel drugiego zakładu mieszkał w pudełku z ciemnego drzewa, domem nazwać tego niepodobna, otoczony drogocennemi bronzami i medalami z wystaw europejskich i amerykańskich. Spokojny był i cichy jak kot, a mówił prawie szeptem. Chcemy obejrzeć fabrykę? Poprowadził nas przez ogród; dla niego było to niczem, lecz my stanęliśmy zachwyceni. Kamienne latarnie, porosłe zielonkawym mchem, wychylały się z pośród bambusów, między któremi stały bociany wykute z bronzu. Karłowata sosna obejmowała ramionami czarodziejską sadzawkę, w której tłuste, leniwe karpie poruszały się zwolna, a parę czubatych nurów zakwakało na nasz widok. Cisza taka, że słychać było szelest spadających kwiatów wiśniowych i plusk wody poruszanej przez ryby. Japończycy do ozdoby swych domów zbierają wszystko: dziwacznie obrobione przez wodę kamienie, odłamy skały, drobne kamyki. Zmieniając mieszkanie, zabierają cały ogród, sosny i resztę, a nowy lokator ma wolne pole do przyozdabiania go według swego gustu.
Po sześciu stopniach weszliśmy do budynku, gdzie szła robota. W jednym pokoju stały farby do emalii, starannie umieszczone w dzbanach nieposzlakowanej czystości, i miedziane wazony, przygotowanej do emaliowania; niewidzialny ptak świergotał i gwizdał w klatce, pudełko barwnie ustrojonych motyli stało na zawołanie dla malarza. W następnym pokoju siedzieli robotnicy, trzech mężczyzn, pięć kobiet i dwóch chłopców, wszyscy milczący, jak uśpieni. Dopiero patrząc, w jaki sposób wyrabia się cloisonnée (emalia na miedzi), zrozumiałem wysoką cenę tego przedmiotu. Jeden z robotników układał deseń z gałązek i motylów na talerzyku, mającym dziesięć cali średnicy. Cieniutką niteczką srebrnego drutu oznaczał kontury, wciskając z niezmierną cierpliwością drucik szczypczykami w żyłki i ząbkowane brzegi listków rysunku. Następnie, gdy już deseń został odznaczony, miedziany talerzyk idzie do pieca, ażeby srebrny drucik mógł przylgnąć do rozpalonego metalu. Potem następuje kolorowanie przez chłopców w okularach. Delikatnemi, stalowemi pałeczkami, czerpiąc z miseczek stojących obok, napełniali oni każdy kawałek rysunku odpowiedniego koloru masą. Przyglądałem się długo zręcznym poruszeniom dziecięcych rączek, gdy właściciel fabryki odwołał mnie do obejrzenia wzorów groźnych smoków, strzępiastych złocieni, motylów, arabesek delikatnych jak rysunki mrozu na szybach, a wszystko rysowane z niezachwianą poprawnością.
— To są nasze wzory. Z nich układam kompozycye, a gdy mi brak jakiejś barwy, idę oglądać te nieżywe motyle — objaśnił.
Po wypełnieniu konturów farbami, emalia idzie do pieca, z którego wychodzi powzdymana miejscami, podobna do delikatnej majoliki. Czasami cały miesiąc trwa wykładanie rysunku drucikiem, drugi miesiąc wypełnianie go farbami, ale najwięcej czasu zabiera polerowanie. Polerownik zasiada, otoczony przyborami do herbaty, z wanienką wody, kawałkiem flaneli i kilku miseczkami, pełnemi odpowiednich kamyków. Zasiada i gładzi. Gładzi miesiąc, trzy miesiące, rok. Gładzi z zamiłowaniem, całą duszę wkładając w końce palców, i stopniowo wygładza się powierzchnia emalii, schodząc do równego poziomu ze srebrnym drucikiem, i rysunek występuje w całe-wspaniałości.
Jeden z robotników od miesiąca wygładzał wazonik pięć cali wysoki, miał przy nim roboty jeszcze na dwa miesiące. Kiedy ja będę w Ameryce, on będzie jeszcze gładził, a piękny rubinowego koloru smok na niebieskiem tle będzie coraz piękniejszy, z każdą łuską, z każdym wąsikiem obwiedzionym srebrną obwódką.
— Jest też i tania emalia — powiedział, uśmiechając się zarządca. — My nie możemy takiej wyrabiać. Ten wazonik będzie kosztował siedmdziesiąt dolarów...
Uszanowałem to jego „nie możemy” zamiast „nie wyrabiamy”. W tem wyrażeniu znać było artystę.
Ostatnia nasza wycieczka była do największego zakładu w Kioto, gdzie chłopcy robili złote inkrustacye na żelazie, siedząc na werandach z widokiem na ogród, piękniejszy jeszcze od wszystkich dotąd widzianych. Oprócz tych malców, dorosły robotnik zajęty był układaniem z żelaza, złota i srebra straszliwej przygody dwóch kapłanów, którzy zbudzili smoka i uciekali przed nim brzegiem tarczy. Ale najśliczniejszym robotnikiem było maleńkie, tłuste dzieciątko, któremu dano gwoździk, młoteczek i kawałek metalu do zabawy, ażeby rzemiosło, które ma dać mu chleb w przyszłości, wsiąkało weń wszystkiemi porami jego dziecięcej skórki. Śmiało się i śpiewało ono, uderzając młoteczkiem. Europejskie pięcioletnie dziecko nie potrafiłoby użyć młotka bez potłuczenia swych różowych paluszków, a mały Japończyk już umiał uderzać celnie.
Następnie zwiedziliśmy fabrykę wyrobów ze złotej lakki, którą się pociąga warstwę na warstwę, czerpiąc ją z agatowej palety, umocowanej na palcu artysty, i rzeźbiarnię z kości słoniowej, interesującą, dopóki widz nie przekona się, że dłutko nie błąka się nigdy.
— Ich artyzm, to czysto mechaniczna zręczność — zauważył profesor po powrocie do hotelu.
— A nasza? europejska? — zapytałem.
— Idę spać — usłyszałem w odpowiedzi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.