<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Od morza do morza
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Gąsiorowska
Tytuł orygin. From Sea to Sea
Podtytuł oryginalny Letters of Travel
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.
O Tokaido i o japońskich kolejach. — O gorących źródłach Myanoshita i o dzieciach w kąpieli.

Przed siedmiuset laty król, panujący w tym kraju, zbudował nad brzegiem morza drogę, którą nazwał Tokaido, i droga ta przetrwała do dzisiejszego dnia. Gdy się zjawili europejscy inżynierowie, szli tym samym mniej więcej śladem, z czego wyłoniła się droga żelazna, przed którą każdy naród może złożyć pokłon.
Tylko przykry zawód spotyka cudzoziemca, który w tych wagonach, podobnych zewnętrznie do typu ogólnie przyjętego, spodziewa się takich samych wewnętrznych urządzeń. Ale Japończykom wystarcza to, co jest; wyskakują w razie potrzeby na każdej stacyi i czasami pozostają. Niedawno temu pewien dygnitarz o mało co nie został zmiażdżony pomiędzy stopniem a platformą, a japońskie gazety bardzo poważnie zastanawiają się nad korzyściami wagonowych umywalni i t. d. Nie mam głosu w tej sprawie, ale jednak sądzę, że na dwunastogodzinną podróż z Nagoya do Yokohamy przydałyby się pewne udogodnienia.
Pozostawiliśmy gęste zaludnienie i wzorową uprawę ziemi u podnóża gór, i jechaliśmy brzegiem wielkiego jeziora, stalowo-błękitnego na całej powierzchni, o ile nie było na niem małych wysepek. Potem jezioro zamieniło się w morską zatokę, którą przebyliśmy po zbudowanej z kamienia grobli; znikła mnogość sosen, bo drzewa zmuszone są wyrastać z wilgotnych nadbrzeżnych pagórków i walczyć, pochylając głowy, wyciągając ręce i krzepiąc się na nogach, walczyć z piaskami oceanu Spokojnego, którego bałwany szumią i rozbijają się nie dalej, jak o ćwierć mili od grobli. Japończycy znają się na leśnem gospodarstwie. Zasadzają oni drzewami lotne piaski i umieją umacniać ruchome wydmy tamami z gałązek i samemi sosnami równie zręcznie, jak spajają deski. Czy ich leśnicy kształcili się we Francyi? Sposób robienia tam dla umocnienia piasków jest czysto francuski, i francuskie sadzenie drzew skośnemi rzędami.
Po przejechaniu tych pustkowi pociąg zapuścił się w tunel, a potem jechał nad samym brzegiem i fale rozbijały się o podnóże nasypu. Potem mijaliśmy liczne wioski rybackie, których werendy niemal opierały się o linię, a sieci rozwieszone były prawie pod kołami pociągu. Nieustająca zmiana krajobrazów, pola, góry, wybrzeże morskie, lasy, bambusowe zarośla i trzęsawiska porosłe azaleami, tak mnie zmęczyły, że zacząłem rozmowę z człowiekiem, który od lat dwudziestu przebywał w Japonii.
— Tak, Japonia ma doskonały klimat. Deszcze zaczynają się w maju lub w końcu kwietnia. Czerwiec, lipiec, sierpień, są upalne. Czasami bywa 86 (Fahr.) w nocy, ale niema chyba na całym świecie przyjemniejszego klimatu, jak pora od września do maja. Życie nie jest drogie, tylko mieszkanie drogie. Za sto dolarów miesięcznie można mieć dom porządny, można nawet za sześćdziesiąt. Dziś i w poniedziałek będą wyścigi w Yokohamie. Pojedziesz pan? Nie? Powinieneś pan jechać. Nie widziałeś pan jeszcze nic podobnego do starego Fudżi-Fudżiyama. Na lewo od drogi. Cóż pan na to?
Zwróciłem się i ujrzałem Fudżiyamę na podnóżce wznoszących się pochyło pól i lasów. Wysoki jest ten wulkan czternaście tysięcy stóp, niewiele, jak na nasze pojęcia w Indyach. Ale co innego czternaście tysięcy stóp ponad poziom morza w otoczeniu szesnastotysięcznych szczytów himalajskich, a co innego wśród płaskiej stosunkowo okolicy. Oko dźwiga się z trudem po gładkiem zboczu wygasłego wulkanu, a doszedłszy do wierzchołka, wyznaję, że nawet w Himalajach nie widzi się nic, coby godne było stanąć obok tego potwora. Byłem rad. Fudżiyama wygląda zupełnie tak, jak na japońskich wachlarzach i pudełkach.
— Tak — opowiadał dalej mój towarzysz — Japończycy budują koleje wszędzie. I płacą sami. Nie mogę pana objaśnić, skąd się biorą pieniądze, ale nie ulega wątpliwości, że pełno pieniędzy w całym kraju. Japonia nie jest bogata, ani biedna — jest zamożna. Ja sam jestem kupcem. Nie mogę powiedzieć, żeby mi się podobał ich sposób prowadzenia interesów; człowiek nigdy nie jest pewny, co Japończyk ma na myśli. Co innego Chińczyk. Inni już mówili pewnie panu to samo. Ale rząd tutejszy jest bez zarzutu i gdy Japonia wykończy swoje urządzenia, będzie to siła, z którą trzeba się będzie rachować. A teraz uważaj pan na góry Hakme, w które wjeżdżamy.
Przybyliśmy do Yokohamy o ósmej wieczorem i zajechali do „Grand-Hotelu“, gdzie wszyscy ludzie umyci i wykwintnie ubrani, zasiadający do obiadu, spoglądali na nas wzgardliwie, a ci, których spotykaliśmy poprzednio na parostatkach, udawali, że nas nie znają. Słychać tylko język francuski, niemiecki i amerykański, który tak się różni od angielskiego, jak narzecze mieszkańców Patagonii.
Pewien pan z Bostonu dostarczył mi cennych objaśnień w tym przedmiocie.
— To już Zachód — powiedział. — Jeżeli chcesz pan doprowadzić ich do wściekłości, powiedz im, że nie są podobni do Anglików. My w Bostonie, to co innego. Nie chodzi nam wcale o to, co Anglicy o nas myślą.
Człowiek ten dużo rzeczy mi opowiadał. Republikanin-demokrata. I dlatego zapewne wszyscy jego znajomi należeli do „najlepszych rodzin w Bostonie“, których przodkowie przypłynęli w te strony w bardzo odległej porze. Ale właśnie, gdy wpadłszy w zapał, zabierał się do opowiedzenia mi historyi tych potomków „najlepszych rodzin“, profesora opanowała bezbożna chęć zwiedzenia gorących źródeł, tryskających w Myanoshita i porwał mnie za rękę.
Pojechaliśmy.
Najpierw pociągiem, pełnym wyjących obieżyświatów, a potem w poczwórnych dżiurikishi. I wtedy dopiero można ocenić piękność krajobrazu. Po siedmiu milach przebytych po równinie przybyliśmy do górskiej rzeki, pełnej czarnych głębin i kipiącej pianą. Jej brzegami dążyliśmy drogą wykutą w wulkanicznych skałach, bardzo stromą, ocienioną sosnami, klonami, jesionami i wierzbami. Piękność zielenią strojnych skał i srebrnych wodospadów nie da się wyrazić słowami. Na każdym zakręcie drogi, zkąd widok był piękny, stały herbaciarnie, pełne zachwyconych Japończyków. Japończyk ubiera się niebiesko, bo wie, że ten kolor odbija cudownie od ciemnej zieloności sosen. Po śmierci musi on iść do jakiegoś innego nieba, bo kolor naszego nie może mu pasować.
Jechaliśmy doliną cudownego potoku, dopóki wody nie znikły nam z oczu za skalistem wybrzeżem, zkąd tylko dolatywało do nas ich pluskanie i nawoływanie z po za gęstwiny drzew. W miejscu, gdzie las był najmilszy, łożysko potoku najgłębsze, a zieleń młodej grabiny najświeższa, wybudowano dwie brzydkie oberże. Roiło się tam na pochyłości spodów od ludzi, którzy swemi europejskiemi ubraniami niweczyli cały urok krajobrazu. Profesor i ja uciekliśmy za skały i znaleźli się nanowo w Japonii. Po stromych schodach, wśród zbitego gąszczu-zarośli, zeszliśmy do łożyska tego potoku, nad którym jechaliśmy poprzednio. W powietrzu rozlegał się huk i szum setek strumieni, a gdziekolwiek można było przejrzeć leśną gęstwinę, ukazywał się potok, rozbijający się na kamieniach. Na górze, w hotelu, pozostawiliśmy przejmujące, listopadowe zimno; tu, w głębi wąwozu, panował klimat Bengalu z tumanami rzeczywistej pary. Rury z zielonego bambusu doprowadzały gorącą wodę do łazienek, gdzie na werandach Japończycy w białych i niebieskich szlafrokach wypoczywali i palili. Z zarośli dochodziły śmiechy kąpiących się i, o hańbo! z za węgła ukazała się czcigodna staruszka, idąca najswobodniej bez żadnego okrycia, oprócz kąpielowego ręcznika i to nie nazbyt wielkiego. My zaś zapuściliśmy się głębiej w wąwóz, wpatrując się w niebo poprzez splątane gałęzie.
Japońskie dziewczęta, czternasto i piętnastoletnie, wcale ładne, nie wydawały się bynajmniej zawstydzone widokiem cudzoziemców. Było to coś nakształt europejskich, morskich kąpieli, tylko bez kostyumów kąpielowych. W głębi wąwozu upał był coraz większy, a gorąca woda coraz obfitsza. Przez spojenia rur wydobywała się para; para unosiła się z kamienistego łożyska rzeki, a po zatknięciu laski w gorącą wilgotną ziemię, dołek napełniał się gorącą wodą. To, co jest, nie wystarcza jeszcze mieszkańcom, ryją więc bezładnie ziemię we wszystkich kierunkach. Próbowałem wsunąć się do szybu, ale para, która nie robi wrażenia na Japończykach, wygnała mnie ztamtąd. I pomyślałem, co się stanie, gdy kilof dojdzie do źródła, a górnik zmuszony będzie uciekać, ażeby nie zostać ugotowanym we wrzącej wodzie?
Gdyśmy powrócili na górę o zmierzchu, na jednej z ulic Myanoshity zobaczyliśmy dwóch małych, tłuściutkich cherubinków, mniej więcej trzyletnich, biorących wieczorną kąpiel w baryłce, zapuszczonej pod okap dachu przed sklepem. Udawali, że się boją, patrząc na nas przez palce, dając nurka i chowając się jeden za drugiego, a ojciec nakłaniał ich, żeby na nas prysnęli wodą. Był to najładniejszy obrazek z całego dnia i choćby tylko dla niego warto było znieść widok szpetnego, zatłoczonego hotelu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Maria Gąsiorowska.