Od szczytu do otchłani/Część druga/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ ÓSMY.
ELDORADO WIĘZIENNE.

Prowizoryczne więzienie polityczne w Charbinie było, w stosunku do innych miejsc tego rodzaju, prawdziwem „Eldorado“. Budynek był dobry i czysty, okna duże i cele pełne światła.
Umieszczono mnie w jednej celi z Nowakowskim. Bardzo szybko zainstalowaliśmy się tu na dobre. — Przecież 18 długich miesięcy trzeba spędzić w tych ścianach — myślałem, — więc powinienem urządzić sobie życie jak najdogodniej, — aby ten czas niewoli nie przepadł bez śladu.
Sprowadziłem sobie z domu książki i notatki naukowe, czynione podczas wycieczek po różnych obwodach rosyjskiego Dalekiego Wschodu i w laboratorjach we Władywostoku i Charbinie.
Całemi dniami i nocami pracowałem. W ciągu trzech pierwszych miesięcy napisałem i za pozwoleniem prokuratora Millera wysłałem do Warszawy do miesięcznika „Chemik Polski“ i do Petersburga — również do naukowych czasopism chemicznych — szereg artykułów z zakresu chemji węgla kamiennego, nafty i złota oraz chemiczno-technicznych badań różnych towarów wschodnio-azjatyckich.
Dużo czytałem w tym okresie życia, a między innemi uważnie przestudjowałem dwie książki znakomitego uczonego-samouka, N. A. Morozowa, który doszedł do wielkiej wiedzy, spędziwszy 24 lata w samotnej celi więzienia politycznego w Schlüsselburgu. Wyszedł z niego w roku 1905, niosąc pod pachą jedyną swoją majętność — trzy grube rękopisy. Były to książki: „Przyczynek do wyjaśnienia perjodyczności pierwiastków chemicznych“, „Astronomiczny podkład Apokalipsy“, oraz zbiór pełnych nadziei i promiennej radości życia wierszy.
Były to nader interesujące i porywające, zarówno z naukowego jak i z psychologicznego punktu widzenia, prace człowieka, całkowicie oderwanego od zgiełku życia i zagłębionego w swoich myślach i w jakiejś mistycznej, proroczej ekstazie.
Bardzo prędko zrozumiałem znaczenie samotności dla człowieka.
Mogę porównać teraz dwa rodzaje samotności, znanej mi z własnych przeżyć.
W roku 1920 spędziłem w zupełnej samotności cztery długie miesiące zimowe w lasach syberyjskich, ukrywając się przed bolszewikami i czając pod korzeniami złamanego przez burzę drzewa.
Wtedy, pozostawiony własnym siłom fizycznym i moralnym, czułem, że szybko odradza się we mnie pierwotny człowiek — myśliwy, rybak i wojownik, który czuje każdym nerwem swoim piękno i potęgę natury, a jednocześnie widzi na każdym kroku dowody istnienia mądrości Boga-Twórcy, niewidzialną ręką kierującego życiem najdrobniejszej istoty żyjącej. Obserwowałem na samym sobie odradzający się w duszy pierwotny mistycyzm i jeszcze coś, co było najstraszniejsze dla cywilizowanego człowieka a zarazem najpiękniejsze. Był to powrót utraconych już prawie całkowicie przez ludzi współczesnych zdolności telepatycznych, któremi w szerokim zakresie posługują się istoty dzikie: lecące z południa na północ dzikie ptactwo, skradający się w dżunglach indyjskich lub w tajdze amursko-ussuryjskiej tygrys, słowik śpiewający w wiosennym gąszczu krzaków, lub odbywające dalekie pielgrzymki emigracyjne lemingi, wiewiórki i szczury.
Tu w samotności więziennej, mając obok siebie milczącego Nowakowskiego, pogrążonego w studjowaniu Pisma Świętego, a później żyjąc w celi sam na sam ze sobą, wyczuwałem różne zmiany duchowe, zachodzące we mnie.
Nabyłem zdolności rozumienia całego procesu duchowego, poprzedzającego jakąś skrystalizowaną myśl. Czytając dzieła Morozowa i innych uczonych i pisarzy, widziałem przed sobą tych ludzi, otoczenie, w którem tworzyli, pochłaniałem wszystkie procesy psychiczne, odbywające się w ich mózgu i duszy, czułem i myślałem, jak oni, dążyłem do jednakowego z nimi celu, takiemi samemi drogami logicznemi, męcząc się ich zwątpieniami, zapalając się ich wewnętrznem życiem duchowem.
W kilka lat później miałem sposobność sprawdzić swoje przeżycia, opowiadając o nich Morozowowi i znakomitemu poecie belgijskiemu, Verhaerenowi, którego utwory dały mi w więzieniu dużo niezapomnianych chwil.

Mukden. Grobowce cesarskie.

Wydawało mi się wtedy, że widzę nawet przyszłe losy tych ludzi, których dusze płonęły przed mojemi oczami i które mogłem badać, jak swoją własną. Nie realizowałem wtedy, myśląc w cichej, samotnej celi więziennej, tych wrażeń, nieuchwytnych odruchów własnej duszy, przesuwających się przed oczami niejasnych cieniów tego, czego jeszcze nie było. Gdy Verhaeren, palący się w wielkim ogniu nowej twórczości, zginął na ulicy, pozostawiając po sobie gorycz niesprawiedliwości losu i krzywdy, wyrządzonej przez ślepy przypadek całej ludzkości — przypomniałem sobie te czarne, beznadziejne chmury, przesłaniające blade, martwe oblicze poety, a wyłaniające się z głębi mojej duszy, jak ponura zjawa, co dręczyła mnie przez kilka dni w mojej celi, gdzie nieraz przez cały dzień nie słyszałem nic, oprócz przeciągłych okrzyków warty: „Czuwaj! Czuwa-a-a-j!“
W tych chwilach, gdy mury więzienne oddzielały mnie od życia z jego zgiełkiem i walką, gdy czułem się zupełnie samotny, otaczały mnie jakieś nieznane, niewidzialne istoty, wynurzające się z niezbadanych zakątków duszy, mówiły do mnie, radząc i nauczając. Pojąłem wtedy, jakie potęgi niewidzialne ukrywa w sobie znikome ciało ludzkie, jakie skarby wydobyć można z tych potęg, z tych sił, uśpionych przez życie współczesne.
Mogłem odtworzyć w swojej pamięci wszystkie znane mi osoby z taką dokładnością, iż stawały przy mnie, szeptały niemal rzeczywistemi głosami, a ja czułem ciepło, bijące od ich postaci, słyszałem szelest ich ubrania, szmer oddechu i odgłosy ich ruchów.
Był to dziwny, przerażający, a zarazem budzący dreszcz rozkoszy stan.
Wydawało mi się wtedy, że znalazłem się w innym świecie, w którym moje ciało i dusza zostały zmienione, czyniąc ze mnie jakąś nieziemską, wyższą i bardziej doskonałą istotę.
Pewnego razu, w dzień, wyznaczony dla odwiedzania więźniów, przyszedł jeden z moich przyjaciół i przyniósł mi wiadomość, że wszystko jest przygotowane do mojej ucieczki z więzienia i wyjazdu do Japonji.
Takie same propozycje dostali aresztowani we Władywostoku: dr. Łankowski, inż. Piotrowicz i mój charbiński towarzysz z Zarządu „Związku pracujących“, dr. Czaki. Starano się o to dlatego, że były powody do obaw, iż rząd petersburski nie ograniczy się do więzienia, lecz obmyśli dla nas, jako najbardziej czynnych działaczy i przytem Polaków, jakieś specjalne przykrości.
Łankowski, Piotrowicz i Czaki skorzystali z propozycji i szczęśliwie wyjechali do Japonji, a stamtąd na wyspy Hawajskie, a dr. Czaki nawet dalej, bo aż do Argentyny.
Mnie zaś ten projekt zastał w okresie opisanych wyżej dziwnych przeżyć, które pochłonęły mię całkowicie. Bałem się nawet myśleć o tem, że ten niezwykły stan duchowy może pierzchnąć, co byłoby dla mnie wielką, niepowetowaną klęską. Stanowczo odmówiłem ucieczki, ku rozpaczy moich przyjaciół.
Kosztowało mnie to drogo, lecz, doprawdy, nie żałuję tego teraz, gdyż udało mi się widzieć bezdenną otchłań nędzy i męki i obnażoną duszę człowieka, co daje zrozumienie, przebaczenie i pogodę myśli.
Po takich przeżyciach wewnętrznych już się nigdy nie mówi:
„Dobry lub zły człowiek!“ lecz:
„Człowiek, porwany dobrym lub złym prądem życia!“
Mimowoli wtedy, nie znając jeszcze mądrości Buddhy-Gotamy, przyszedłem do wniosku, który on sformułował tak poetycznie i mądrze:
„Człowieku! Możesz się wynieść wyżej od boga Indry i upaść niżej od robaka, czołgającego się w bagnie!“
Pozostałem więc w swojej celi i razem z milczącym, zamyślonym Nowakowskim pędziliśmy nasze dziwne nigdy niezapomniane życie.
Nowakowski, chociaż nie pytałem go o to, przeżywał to samo co ja, tylko, nie będąc zupełnie marzycielem, nie zastanawiał się nad tem.
Po kilku tygodniach, od chwili, gdy zauważyłem zmiany psychiczne, zaszłe we mnie, zacząłem cierpieć na bezsenność. Nie jest to ścisłe określenie mego stanu w tym okresie czasu.
Bezsenność jest to stan chorobliwy, gdy człowiek czuje znużenie i tęskni do snu, lecz nie może zasnąć. Ja wcale nie czułem znużenia mózgowego i wcale nie potrzebowałem snu, chociaż najczęściej czytałem i pisałem po 18 godzin na dobę. Umysł miałem zupełnie świeży, fantazję wyborną. Jednocześnie z zanikiem snu straciłem apetyt. Wprost nie mogłem jeść mięsa, ryb i chleba.
Prosiłem, aby mi przysyłano z domu konserwy owocowe i białe suchary. Zacząłem się żywić w ten sposób, rano i wieczorem dodając do tego po szklance mocnej herbaty. Całodzienne pożywienie moje stanowiły: pudełko zakonserwowanych gruszek lub brzoskwiń, cztery suchary i dwie szklanki herbaty.
Czułem się duchowo wybornie, lecz zmizerniałem i osłabłem. Oddawna nie używałem przechadzki i starałem się robić jak najmniej ruchów. Zarzuciłem nawet gimnastykę, podług systemu atlety Sandowa, którą uprawiam od młodzieńczych lat i o której nie zapomniałem nawet w celi Nr. 11, przed sądem.
Nie wiem, na czemby się skończył ten eksperyment, gdyby nie to, że w stanie mego zdrowia zaszły bardzo dziwne i nagłe zmiany.
Najpierw zauważyłem nadzwyczaj szybki porost włosów na głowie, policzkach i brodzie. Włosy rosły z tak przerażającą szybkością, że musiałem je strzyc co najmniej raz tygodniowo, a golić się niemal dwa razy dziennie. Ogolona z rana twarz, przed wieczorem stawała się podobna do takiej, która przez kilka dni nie widziała brzytwy. Zjawisko to trwało około miesiąca, później nagle zacząłem tyć, raczej puchnąć straszliwie. Twarz stała się woskowo-żółta, prawie zupełnie okrągła, wargi straciły barwę, ręce i nogi były stale zimne, a serce chwilami ściskało się w piersi, powodując jakiś nieokreślony lęk.
— Źle ze mną — myślałem — trzeba poradzić się lekarza. Umierać w więzieniu nie chcę!
Tegoż dnia lekarz więzienny — Polak, dr. Łazowski odwiedził mnie, opukał, wysłuchał i bardzo szczegółowo wypytał o tryb życia.
— Nie pracować przez dwa tygodnie, jeść więcej, używać spacerów i ruchu, ruchu, ruchu! Inaczej — nikt na to nie poradzi.
Usłuchałem doktora. Schowałem książki i notatki do kuferka, mocno zakorkowałem kałamarz i wyszedłem na podwórze.
Było już lato, przyjścia którego w swojej celi prawie nie spostrzegłem.
Podwórze więzienne było niepociągające i brudne, zarzucone śmieciami, gruzami, odłamkami cegły i tynku, pozostałemi od czasu, gdy ten dom chiński przerabiano na więzienie dla nas. Nie lubię bezcelowej pracy, bezcelowej przechadzki, bezcelowych ruchów, więc postanowiłem przepis lekarza o ruchu zużytkować do celów ogólno-więziennych.
Skrzyknąwszy kilku młodszych więźniów, przystąpiłem do uporządkowania podwórza, a gdy to skończyliśmy, zrobiliśmy kilka grzęd, na których rozpocząłem kulturę ogrodową, sadząc groch i pomidory. Ziemię na grzędach użyźniłem starym nawozem, wziętym ze stajni, oraz siarczanem amonu, nabytym na moją prośbę przez dozorcę więziennego. Dzięki takiemu zastosowaniu chemji mieliśmy dobry urodzaj, mimo, że pora rozpoczęcia uprawy była już spóźniona. Jedna grzęda była zasadzona przez nas kwiatami — astrami, pachnącemi groszkami i lewkonjami, i od tego czasu w mojej celi zawsze stał i cieszył wzrok bukiet świeżych kwiatów.
Powoli, odżywiając się starannie, odzyskałem apetyt i sen i zacząłem forsownie uprawiać gimnastykę, od której moje mięśnie nabrały dawnej elastyczności i siły, czego nieraz dowiodłem, borykając się z najtęższymi więźniami, a czasem nawet z żołnierzami, gdy naczelnik więzienia i dyżurny oficer wymknęli się pokryjomu do sąsiedniej restauracji na szklankę wina lub partyjkę bilardu.
Wreszcie po jakimś miesiącu powróciłem do normalnego stanu.
Ten czas, spędzony razem z innymi przymusowymi mieszkańcami więzienia, dał mi bardzo dużo fascynujących przeżyć i interesujących spostrzeżeń.
Rozpoczęło się to od p. Nowakowskiego.
Spokojny, poważny staruszek nagle się zmienił. Stał się zły i rozdrażniony.
Ze mną po dawnemu był w dobrych, przyjacielskich stosunkach, gdyż instynktownie rozumiałem, że przymusowy pobyt w jednym pokoju jest sprawą ciężką i drażniącą, starałem się więc jak najmniej dawać mu odczuwać moją obecność. Mówiłem tylko wtedy, gdy on sam nawiązywał rozmowę, nie śmieciłem i nie hałasowałem w pokoju, ruszałem się jak najmniej i jak najciszej. Tak samo zachowywał się i Nowakowski, przeto życie nasze ułożyło się w formach bardzo dla nas obydwóch dogodnych. Telepatycznie poprostu rozumieliśmy się wzajemnie i prawie nie potrzebowaliśmy posługiwać się słowami.
Wszystko zaś, co się działo poza ścianami naszej celi, drażniło Nowakowskiego.
Głośne krzyki dozorcy więziennego na korytarzu wyprowadzały go z równowagi. Podbiegał do drzwi i, bijąc w nie pięściami, krzyczał:
— Wrzuciliście nas do tego kamiennego worka i nie dajecie nawet spokoju, kaci!
Wymyślał więźniom i żołnierzom, gdy na podwórzu zaczynali krzyczeć i biegać.
Miał ciągłe pretensje o to, że dawano nam źle wypieczony chleb, który dostawaliśmy z kuchni więziennej.
Pewnego razu, gdy Nowakowski był szczególnie nie w humorze, prokurator i pułkownik żandarmów przybyli zwiedzić nasze więzienie. Wieść o tem podziałała na Nowakowskiego mniej więcej tak samo, jak czerwona mantyla torreadora na rozwścieczonego już byka andaluzyjskiego na arenie cyrkowej.
— Kaci, złodzieje, zbóje! — mruczał, sapiąc głośno gniewnie.
Słyszeliśmy, jak jedne po drugich otwierały się drzwi cel, aż nareszcie przyszła kolej na nas.
— Czy nie macie, panowie, jakich pretensyj co do pobytu swego w więzieniu? — zapytał wchodząc prokurator, z poza którego wyglądała uśmiechnięta, czerwona twarz pułkownika żandarmów.
Milczałem, ale Nowakowski nie poszedł za moim przykładem i wypalił:
— Mamy jedną zasadniczą pretensję. Bezprawnie trzymają nas w więzieniu, chociaż jesteśmy kulturalnymi i spokojnymi ludźmi!
„Władze“ milczały i ze zdziwieniem patrzyły na Nowakowskiego.
— To już nie w naszej mocy! — odparł nareszcie prokurator. — Nie możemy zmienić wyroku sądu. Pytam o pretensje co do życia codziennego...
— Niech pan patrzy, jaki nam dają chleb! — krzyknął nagle Nowakowski, porywając bochenek chleba i podsuwając go pod nos prokuratorowi. — Czy dobre wypiekanie chleba też nie jest w mocy panów?
Prokurator obejrzał chleb, powąchał go, pocisnął, oddał pułkownikowi, który zkolei obejrzał bochenek, powąchał, pocisnął i zwrócił Nowakowskiemu.
— Tak... — mruknął niepewnym głosem.
— Co tak? — surowo dopytywał Nowakowski.
— Chleb... — mruknęły władze.
— Nie chleb — wybuchnął Nowakowski — tytko zły, niewypieczony zakalec! Żądam zbadania tej sprawy.
— Dobrze — odparł prokurator i, pożegnawszy nas, wyszedł wraz z żandarmem.
Jednak Nowakowski z chlebem w ręku nie odchodził ode drzwi i czatował, jak kot na szczury.
Gdy „władze“, odprowadzane przez naczelnika więzienia, oficera dyżurnego i dozorców, zbliżały się do schodów, Nowakowski gwałtownie otworzył drzwi i wypadł na korytarz.
— Bomba, bomba! — krzyknął wysokim falsetem i, stanąwszy w pozycji klasycznego diskobola, cisnął bochenkiem chleba. „Bomba“ potoczyła się po podłodze, skacząc po nierównościach desek, w stronę „władz“.
Rezultat był nieoczekiwany.
Prokurator, pułkownik, a za nimi naczelnik więzienia i dozorcy, tłocząc się i wyprzedzając wzajemnie, w panice zaczęli zbiegać ze schodów, nastraszeni „bombą“ rozjuszonego staruszka.
Tylko dyżurny oficer stał spokojnie. Poczekał, aż bochenek dotoczy się do niego, złapał go, podniósł wgórę, przechylił się przez parapet schodów i, mrugając oczyma na wyglądających z cel więźniów, krzyknął wdół:
— Panie prokuratorze, panie pułkowniku! To chleb! Bochenek chleba!

W parku cesarskim w Mukdenie.

Gdy Nowakowskiego za ten figiel odprowadzono do kancelarji, oczekiwałem z niecierpliwością jego powrotu. Zjawił się wesoły, figlarnie uśmiechnięty, pozostawiwszy w biurze więziennem całe swoje rozdrażnienie, które było wynikiem przedenerwowania, nieraz dającego się we znaki więźniom.
— Cóż tam pan mówił? — spytałem.
— Ha! Prokurator, nadrabiając miną, pytał mnie, co krzyczałem, gdym cisnął bochenek — jął opowiadać staruszek, drżąc od cichego śmiechu. — Był bardzo groźny, gdyż wszyscy żołnierze i dozorcy widzieli, że, uciekając, opamiętał się ze strachu dopiero na podwórzu, przy bramie. Odpowiedziałem mu całkiem łagodnie i grzecznie, że, rzuciwszy chleb, krzyknąłem: „Zapomniał pan wziąć ze sobą bochenek do dochodzenia sądowego, bo taki chleb jest niejadalny, gdyż, fermentując, przypomina raczej bombę przed wybuchem, niż chleb“. Naturalnie, że nic podobnego nie mówiłem, poprostu chciałem nastraszyć tych katów carskich i wymyśliłem swoją „bombę“. Teraz będziemy mieli z pewnością lepszy chleli i nigdy już tu nie zobaczymy prokuratora, co jest wielką pociechą w naszem życiu.
Takiego figla wypłatał stary Nowakowski, zawsze cichy, rozsądny i pogrążony w swoich myślach. Po tym wypadku, istotnie, chleb mieliśmy zawsze wypieczony, a prokurator rzadziej do nas zaglądał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.