Od szczytu do otchłani/Część trzecia/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od szczytu do otchłani |
Podtytuł | Wspomnienia i szkice z 40 ilustracjami |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część trzecia Cały tekst |
Indeks stron |
Więzienie zjada człowieka, zatruwając go powoli, dzień po dniu, godzina po godzinie. Podobne to do niewidzialnej roboty rzeki wezbranej na wiosnę, gdy nieznacznie odrywa kawałek po kawałku krępującego ją lodu, z głębi, od dołu. Widz wtedy dopiero zaczyna odgadywać tę robotę, gdy toczony od dołu lód naraz z hukiem i pluskiem runie, rozrzucając całe potoki wody i piany, a prąd go porywa i niesie ku nieznanemu morzu, gdzie grzywiaste bałwany rozbiją go o skalisty brzeg.
Tak samo w więzieniu. Toczy ono siły człowieka i w pewnej chwili wpada on w otchłań rozpaczy, a prąd życia unosi go ku nieznanemu celowi. Czy będzie to samobójstwo, czy wybuch nienawiści, czy ponury obłęd?
Tego nikt nie wie w więzieniach i przewidzieć nie może.
Pamiętam jeden taki okres w mojem życiu więziennem. Porwała mnie rozpacz, boleśnie odczuwana każdym fibrem duszy bezcelowość życia. Wszystko i wszyscy dookoła wydawali mi się obcymi, żyjącymi niezrozumiałem dla mnie i nie rozumiejącem mię życiem. Wszystko zdawało mi się zabarwione na martwy, żółty kolor, obojętny, czasami męczący i wrogi. Coś się czaiło poza mną i szeptało do mnie złowrogie słowa, brzmiące, niby głos przeznaczenia, surowego i bezwzględnego.
Przychodziły takie okresy po roku więzienia coraz częściej. Nazywałem je „dniami żółtemi“ i śmiertelnie bałem się ich, z przerażeniem przeczuwając ich przyjście, gdy z każdego zakątka celi, z każdej szczeliny w podłodze wyglądały martwe źrenice tęsknoty i wyciągały się ku mnie, zabijające duszę, macki rozpaczy.
Podczas jednego z okresów „żółtych dni” szczególnie się męczyłem.
Dochodziłem już do kresu cierpliwości i siły woli, i obawiałem się, że staczam się w przepaść obłędu, nieuleczalnej melancholji.
I nagle podczas najostrzejszego ataku błysnął mi w duszy jakiś promyk jasny, poczem przyszło niepojęte i niespodziewane ukojenie.
Gubiłem się w domysłach, coby to mogło być, lecz nie znajdowałem odpowiedzi. Wiedziałem tylko, że coś uleczyło i uspokoiło mię.
W tydzień później wezwano mnie do kancelarji.
Ujrzałem czarno ubraną kobietę, lecz w kancelarji było ciemno, nie poznałem więc, kogo mam przed sobą.
— Do pana... matka przyjechała! — rzekł cichym głosem naczelnik więzienia — pozostawiam państwa samych...
Naczelnik więzienia wyszedł, i dopiero wtedy matka dała ujście swej radości i boleści zarazem widząc syna, lecz widząc go więźniem. Jednak matka moja była kobietą o duszy silnej. Uspokoiła się prędko.
Przyjechała sama z Petersburga. Przyjechała, aby pożegnać mnie, gdyż moja siostra zachorowała, i lekarze wysyłali ją zagranicę na kurację. Lecz matka wiedziała, że jej drugie dziecko — syn — tęskni i boryka się ze swojemi myślami, nie mogła więc odjechać, nie zobaczywszy się ze mną i nie pożegnawszy mnie.
Matka przyjechała zaledwie na jeden dzień, przebywszy w wagonie kolejowym 12 dni, i tegoż wieczora musiała odjechać. Cały ten czas spędziłem z nią. Dzięki grzeczności naczelnika więzienia, mogłem ją zaprowadzić do celi.
Gdy weszła, nie wytrzymała i zaczęła szlochać, a ciężkie, gorzkie łzy, jakiemi płaczą tylko matki, toczyły się jej z oczu. Drżącemi ustami szeptała:
— Za co? Za co?...
Nie mogłem wtedy wytłumaczyć matce, za co odebrano mi dwa najlepsze lata mego życia, lecz pocieszałem ją, jak mogłem i jak umiałem.
Zjedliśmy razem obiad więzienny; dodałem do niego świeżych jarzyn i pomidorów z naszych grządek, napiliśmy się herbaty, i opowiedziałem o całym przebiegu rewolucji i o życiu w „kamiennym worku”, starając się przekonać ją, że ten czas nie przeszedł dla mnie bez pożytku, gdyż dużo pracowałem nad sobą samym i nad tem, co w normalnem życiu pozostawało jeszcze niedokończone i odkładane na później. Pokazałem jej swoje rękopisy, odkryłem swoje plany na przyszłość.
Matka słuchała, lecz cały czas krzątała się, sprzątając w celi, upiększając ją, o ile to było możliwe, przestawiając rzeczy i książki, naprawiając zniszczone ubranie i bieliznę. Gdy zapalono lampę, ujrzałem pochyloną nad stołem kochaną głowę matki, a wtedy, jakgdyby na jawie, wstało przede mną moje dzieciństwo bez trosk i bólu, i gryzący smutek ścisnął mi serce.
Chciało mi się wtedy zapłakać i tak samo, jak ona, rzucić komuś namiętne pytanie:
— Za co? Za co?
Lecz matka widocznie odczuła te myśli, bo podniosła głowę, bystro spojrzała na moją spochmurniałą nagle twarz i, schwyciwszy mnie za rękę, rzuciła twardym, prawie surowym głosem:
— Wytrzymasz wszystko! wytrzymasz, synu!
Słowa te cechowały duszę mojej matki, duszę dumną, silną i nieugiętą! Jako młoda dziewczyna, przeżyła ona krwawe czasy powstania 1863 r. Ojca jej rozstrzelano, a sama ze swoją matką kryła się przez długie tygodnie po lasach. Patrzyła na śmierć setek powstańców, widziała szeregi bojowników za wolność Polski, skutych kajdanami i pędzonych na Syberję, pamiętała matki, żony i córki powstańców, smagane nahajami kozackiemi. Przeżyła po konfiskacie majątku rodziców lata niedoli i nędzy, lecz, mimo wielkich trudności życiowych, zdołała skończyć szkoły. Kiedy po krótkiem pożyciu z moim ojcem, została wdową, zdobyła już sobie stanowisko samodzielne, założywszy szkołę i pracując nad wychowaniem młodzieży.
To życie, ciężkie i pracowite, ukształtowało duszę matki.
Ona wiedziała, że „wszystko wytrzymam”, i to przekonanie rzuciła mi w serce tak samo, jak od dzieciństwa zaszczepiała wiarę w zmartwychwstanie Ojczyzny.
Około 10-ej wieczorem matka opuściła więzienie. Błogosławiła mnie, pożegnała ze spokojnym uśmiechem, pełnym siły wewnętrznej i mocnej wiary, i odeszła, wyniosła, zrównoważona, dumna... Naczelnik więzienia, bez mojej prośby, odprowadził ją na dworzec i dopomógł urządzić się w wagonie na długą, 12-dniową podróż.
Po odjeździe matki spokój i pogoda zapanowały w mojem sercu i myślach. Wszyscy wydawali mi się lepszymi i szlachetniejszymi, życie znośniejszem, nadzieja bardziej wyraźną. Pracowałem po dawnemu bardzo dużo, wiedząc, że „wytrzymam” do końca, a koniec ten zbliżał się z każdym minionym dniem i był już bliski.