Od szczytu do otchłani/Część trzecia/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od szczytu do otchłani |
Podtytuł | Wspomnienia i szkice z 40 ilustracjami |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część trzecia Cały tekst |
Indeks stron |
Ludność więzienia naogół nie jest szara i jednostajna. Trafiają się tam jednostki osobliwe, jakie w życiu normalnem niezawsze się spotyka.
Już wspomniałem o Darji Czarnej, którą poznałem pierwszego dnia pobytu w więzieniu kryminalnem. Ponura, ciągle wpatrzona w ziemię, stale zrywająca jakieś trawy, wygrzebująca korzonki roślin, rosnących na podwórzu, ciągle śpiesząca się, małomówna, — oto jaką była trucicielka.
Ciążył na niej wyrok za liczne zbrodnie. Przywieziono ją tu zdaleka i nikt jej nie odwiedzał, ale, jak mi opowiadano, czasami, podczas pełni księżyca, siadała przy oknie, rozkładała jakieś ziółka i kamyki i szeptała:
— Przychodź! przychodź!..
Zawsze, podobno, po takich praktykach, zjawiała się w najbliższą niedzielę wśród odwiedzających cyganka, przynosiła drobne upominki i łakocie, przez cały czas wróżąc Darji z ręki i z brudnych, zatłuszczonych kart.
Za mojego pobytu zdarzył się też taki wypadek. Darja Czarna w tajemniczy sposób wezwała do siebie cygankę. Siedząc na ziemi, cyganka wróżyła wszystkim aresztantkom, na co łaskawie zezwoliły władze, gdyż ze wskazówek „czarownicy“ chciały też skorzystać żony dozorców i urzędników więziennych. Pozostała tylko jedna Darja. Czekała cierpliwie, ponura i tajemnicza, jak zwykle. Kobiety odeszły i aresztantka została z cyganką. Ta długo coś mruczała pod nosem, później wyjęła inną talję kart i zaczęła wróżyć. Kilka razy sprawdzała swoje spostrzeżenia, aż odezwała się głuchym, chrapliwym głosem:
— Za tydzień będziesz wolna... za tydzień...
Darja podniosła na mówiącą ponure oczy, w których było zdumienie.
— Ja... wolna? — spytała niedowierzająco.
— Tak mówią karty, a te nigdy się nie mylą! — odparła cyganka i dodała: — Podaj mi lewą rękę!...
Mówiąc to, wydobyła z zanadrza jakiś płyn, obmyła nim dłoń Darji i zaczęła się wpatrywać w gęstą siatkę linij i kresek, pokrywających rękę ponurej zbrodniarki.
— Widzisz? — szepnęła. — To linja męki, cierpienia. Raz, dwa... siedem kresek przecina ją. Nie było ich przedtem, musiały zjawić się od wczoraj. Coś zaszło wczoraj i od tego dnia upłynie siedm nocy, poczem będziesz wolna! Patrz! Linja dalej idzie gładka i sięga aż do małego palca. Za tydzień będziesz wolna...
O tym wypadku opowiadał mi dozorca dyżurny, a gdy zapytałem Darję Czarną, potwierdziła mi to.
Istotnie, wkrótce przyszła z Kazania wiadomość urzędowa, że przypadkowo okazało się, iż zbrodnia, za którą skazano Darję najciężej, była dokonana nie przez nią. Sąd więc zwolnił ją z więzienia, gdyż kilka lat, spędzonych za kratami, całkowicie pokrywały karę za inne przestępstwa. Darja nazajutrz była już na wolności.
Z jej odejściem znikł z naszego więzienia bardzo charakterystyczny typ doradczyni we wszystkich najcięższych okolicznościach życia aresztantek. Każde więzienie rosyjskie, gdzie przebywają kobiety, zawsze ma swoją Darję Czarną, otoczoną poważaniem i pewnym łękiem mistycznym.
Będąc starostą więziennym, spotkałem się z jeszcze jednym typem, też dość pospolitym w więzieniach. Był to niejaki Szutkow, przezwany „bibljotekarzem“.
Biografja jego była krótka i smutna. Półinteligent, niegdyś służył w jakiejś instytucji i za drobne przekroczenie prawa dostał się na krótki czas do więzienia. Ciężkie życie za kratami i tęsknota za wolnością zniewoliły go do ucieczki. W jakiś sposób uciekł z więzienia, był schwytany i dostał trzy lata, zemknął znowu, dodano mu jeszcze trzy. W rezultacie z Szutkowa, człowieka cichego i skromnego, zrobiono „wiecznego aresztanta“. Pozostał jednak cichy i skromny, a nabył chorobliwej namiętności do czytania. Całemi dniami przesiadywał w ubogiej czytelni więziennej, pochłaniał przeróżne książki, miesięczniki i stare dzienniki, a jednocześnie porządkował bibljotekę, ciągle zmieniając system. Raz ustawiał książki podług treści, drugi raz podług wysokości lub koloru okładek, to znów — podług objętości. Ponieważ chwytano go w różnych miastach, był więc mieszkańcem różnych więzień, znał wszystkie bibljoteki i wszędzie je porządkował. Nazywano go z tego powodu „bibljotekarzem“ i lubiono za usłużność, grzeczność i ciche usposobienie. Pisywał listy więźniom, opracowywał własne pamiętniki, komponował wiersze i tworzył tragedję w 10 aktach, która miała zaćmić Szekspira. Dozorcy szanowali go, i gdy po ucieczce zjawiał się w więzieniu w asyście żołnierzy i policji, mawiali, uśmiechając się przyjaźnie:
— Znowu pan, panie Szutkow, raczył nas odwiedzić? Bibljoteka bez pana w zupełnym nieładzie.
— Boże mój! — wzdychał niespokojnie „bibljotekarz“ i, zaraz po zapisaniu go do ksiąg ludności więziennej, biegł do książek i rozpoczynał pracę.
W głowie miał moc nazw książek, wiadomości z różnych dziedzin wiedzy, pogmatwane i pomieszane straszliwie. Lubił się chełpić swoją wiedzą, wypowiadając nieraz horrendalne teorje własnej fabrykacji.
Nigdy jednak nie sprzeczał się, a gdy spotkał kogoś, umiejącego coś lepiej od niego, milkł i odchodził jakby urażony.
Poznałem kilku takich „bibljotekarzy“ w więzieniu. Uważałem ich za manjaków, których wytworzyło życie więzienne, i dziwiłem się zawsze szczerze, dlaczego takich nieszkodliwych i poczciwych dziwaków trzymają za kratami?
Zdarzało się nieraz, że policja, schwytawszy takiego „bibljotekarza“, który uciekł z więzienia, przyprowadzała go do urzędu, sporządzała protokół i, oddając go aresztowanemu, mówiła:
— Pan widzi, że jesteś pan złapany? Proszę więc teraz iść do więzienia i oddać ten protokół. Trudno! Takie prawo!...
„Bibljotekarz“ wstydliwie się uśmiechał, kłaniał i wychodził. Szedł przez całe miasto, gapił się przed wystawami sklepów, ale wkońcu dotarł do więzienia i, po oddaniu protokółu, szedł albo do celi, albo do bibljoteki, co nie przeszkadzało mu pewnego dnia znowu „wylecieć“ poto tylko, aby w innem więzieniu ustawiać podług swego systemu książki na półkach i przemyśliwać nad nową ucieczką, niewiadomo dokąd i niewiadomo poco.
„Bibljotekarze“ zawsze czują pociąg nieprzeparty do ludzi nabożnych i do kwestyj religijnych. „Bibljotekarz“ Szutkow nie stanowił wyjątku.
Szczególnie był zaprzyjaźniony z trzema aresztantami; Gruszką, Nikołowem i Biełousem. Zawsze chodzili razem na przechadzkę i cichemi, poważnemi głosami roztrząsali najważniejsze zagadnienia wiary i kultu. Nigdy żadnych kłótni pomiędzy nimi nie było, chociaż, jak się okaże, byli to ludzie zupełnie różnych poglądów. Widocznie, umieli prowadzić rozmowy zasadnicze i zapatrywać się na rzeczy z teoretycznego punktu widzenia, co nieczęsto zdarza się nawet śród bardzo wykształconych ludzi. Do siebie zwracali się w wyjątkowo grzeczny sposób i mówili o sobie wzajemnie z wysokim szacunkiem.
Siedzieliśmy pewnego razu w naszej „politycznej“ oficynie, pijąc herbatę z truskawkami, które wyrosły na naszych grzędach, gdy wszedł naczelnik więzienia i zapytał, czy niema śród nas życzących sobie pójść w niedzielę do cerkwi do miasta, gdyż proszą o to Szutkow i Gruszko, więc mógłby razem z nimi i za zgodą prokuratora puścić nas pod eskortą żołnierzy.
Dwóch z moich towarzyszy więziennych zechciało skorzystać ze sposobności wychylenia się poza mury więzienia.
W niedzielę istotnie wyszli i powrócili około drugiej po południu, gdy naczelnik więzienia już zaczynał się niepokoić. Oprócz więźniów politycznych i Gruszki, wszyscy inni, a więc Szutkow, jeszcze dwóch aresztantów i żołnierze eskorty powrócili pijani.
Nasi towarzysze opowiedzieli, że po wyjściu z cerkwi otoczył ich tłum mężczyzn i kobiet. Z okrzykami „nieszczęśliwi!“ zaczęto ich obdarowywać bułkami, ciastkami, kiełbasą i jajkami, a później częstować wódką, przyjęcia której żołnierze i dozorca odmówić nie mogli. Nie pił tylko jeden Gruszko, niemłody, poważny człowiek, o długiej, wspaniałej brodzie. W rezultacie, jak sami widzieliśmy, cała kompanja powróciła dobrze podchmielona.
Widocznie jednak „nabożni“ aresztanci z Szutkowem na czele tak dużo wchłonęli w siebie alkoholu, że jego oparami zatruli wszystkich ludzi, siedzących z nimi w celi, a nawet niektórych aresztantów z innych pięter.
Zaczęły się bójki i awantury tak wielkie, że naczelnik więzienia zarządził rewizję w celach, aby wynaleźć źródło tego podniecenia. Naturalnie, że jak to zawsze bywa w więzieniach, nic nie znaleziono.
Władze były przekonane, że ktoś przerzucił baryłkę z wódką przez mur, co się zdarzało, a czego warty często nie spostrzegały. Powoli wszyscy się uspokoili i przeszli nad tem do porządku dziennego.
Następnej niedzieli powtórzyło się ściśle to samo i tak trwało przez trzy tygodnie, aż wreszcie pewnej niedzieli po powrocie z cerkwi odprowadzono „nabożnych“ do kancelarji i poddano rewizji osobistej. Wtedy cała sprawa wyjaśniła się ostatecznie. Okazało się, że między aresztantami był „przemytnik alkoholu“. Był nim Gruszko. Gdy mu kazano rozebrać się, bardzo się zmieszał. Zrzucił wreszcie swoje więzienne szaty i wtedy okazało się, że jest okręcony grubą kiszką gumową, napełnioną alkoholem. Opowiedział szczerze wszystko. Gdy aresztantów i żołnierzy częstowano i zasypywano gradem pytań, organizatorzy tej manifestacji nalewali do „kiszek“ trzeźwego, bogobojnego Gruszki najmocniejszego alkoholu. Gruszko sprzedawał go potem w więzieniu za gotówkę i miał znaczny procent z tego business’u.
Rzecz prosta, że po zdemaskowaniu pielgrzymek do cerkwi pijaństwo znikło, a Gruszko długo „odpoczywał“ w lochu za karę.
Inny znowu przyjaciel sympatycznego „bibljotekarza“ — Michał Nikołow był skazany na dwa lata za włóczęgostwo i ciągłe zmiany nazwiska i dokumentów. Wysoki, chudy, już niemłody, zawsze był zgarbiony i zamyślony. Twarz miał wymizerowaną i ostrą, ale w tej naogół nieprzyjemnej twarzy pałały olbrzymie, czarne oczy. Mówił basowym, powolnym głosem i nigdy się nie uśmiechał. Spokojny i rozsądny — nikomu nie przeszkadzał i wcale na siebie nie zwracał uwagi. Można było tylko dziwić się niemądremu artykułowi prawa, karzącemu więzieniem takie typy, jak Nikołow, typy w Rosji, niestety, często spotykane. Olbrzymie przestrzenie tego państwa, domieszka krwi koczowników mongolskich i niezadowolenie z warunków istnienia wytworzyły w Rosji specjalne zboczenia psychiczne, które wyrażały się między innemi w zamiłowaniu do zmiany miejsca pobytu, do „bezpłatnych podróży“ i do włóczęgostwa.
Ponieważ władze policyjne nie pozwalały obywatelom bez przyczyny zbyt często zmieniać miejsca zamieszkania, taki podróżnik przybierał inne nazwisko i zjawiał się w nowem miejscu, zaopatrzony w sfałszowane dokumenty. Często włóczęga posługiwał się dokumentami kogokolwiek bądź z umarłych znajomych, a dostawszy się w ręce policji, musiał dowieść, że nie jest „nieboszczykiem“. Gdy fałszerstwo zostało wykryte, — „żywy nieboszczyk“ kroczył w asyście policji do więzienia. W jaki sposób żyją włóczęgi? Jak ptaki boże! Rosyjscy chłopi nazywają ich „ludźmi przechodzącymi“ albo „przechodniami“ i nigdy im nie odmawiają gościny i pożywienia. Przechodzień zato odwdzięcza się swoją pracą, ponieważ każdy z nich zna się na krawiectwie, szewstwie a szczególnie na... znachorstwie. Leczą wszystkie choroby czarodziejskiemi sposobami, naszeptywaniem, zaklęciami magicznemi, ziółkami i przyjętemi od cyganów formułami, tchnącemi pleśnią przebrzmiałych wieków.
Kim był właściwie Nikołow, o tem dowiedziałem się przypadkowo.
Myłem się kiedyś w umywalni, gdy wszedł Nikołow z dwoma aresztantami. Nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi i ciągnął dalej rozmowę, rozpoczętą jeszcze w celi:
— Modlić się do Boga — rzecz dobra! Lecz niekażda modlitwa dochodzi do Boga, o, niekażda!
— Naucz nas! — rzekł z ciężkiem westchnieniem jeden z przybyłych, młody, wynędzniały człowiek o smutnych oczach.
Nikołow zapalił świeczkę w latarni, zwisającej z sufitu, ponieważ mrok już zapadał, i swoim powolnym głosem jął mówić:
— Jeżeli modlisz się z trudem, a myśl twoja odbiega od słów i powtarzasz je bez zrozumienia — taka modlitwa na nic! Słowa waszej modlitwy po drodze do nieba przyłapie djabeł, który z pomocą swego czarnego wojska czatuje na nas wszędzie, nawet w świątyni Bożej... Modlić się — trzeba umieć! Modlitwa powinna być taka, aby każde jej słowo ogniem wypalało ślad w sercu i mózgu, żeby słowa modlitwy powtarzały za ustami każda myśl, każda kropla krwi, każde westchnienie. Tylko my umiemy się modlić naprawdę. Tylko my! Nauczę was — lecz trzymajcie to w tajemnicy!..
Umilkł i podszedł do mnie. Schyliwszy się nade mną, zaczął szeptać:
— Starosto! Pan rozumie mękę i tęsknotę żyjących tu ludzi... Wszystko, co może im dać człowiek na pociechę i radość, będzie dobrym, miłym Bogu uczynkiem. Więc nie dziwcie się, starosto, i nikomu nie mówcie o tem, co zobaczycie!
— Dobrze! — odparłem.
Nikołow tymczasem zdjął z piersi krzyż mosiężny, wiszący na sznurku, powiesił go na ścianie i, żegnając się raz po raz, padał na kolana, dotykał ziemi czołem, znowu wstawał, powtarzając to coraz szybciej. Usta jego szeptały tylko jedno zdanie:
— Chryste, zmiłuj się nad nami!
Jak dwa nieruchome cienie, stali więźniowie, wpatrzeni w modlącego się; usta ich bezdźwięcznie się poruszały. Twarz Nikołowowi zbladła, usta rozwarły się i oddychały z jakimś świstem, oczy stawały się coraz większe, coraz bardziej pałające. Wreszcie zerwał się i wybiegł na środek izby. Bezustanku powtarzając te same słowa, zaczął zataczać koła, coraz bardziej je zwężając, aż począł się obracać na miejscu coraz szybciej i bardziej porywczo; doszedł wkrótce do takiej szybkości, że widziałem dwie twarze i cztery miotające się w powietrzu ręce Nikołowa. A on coraz to zawrotniej krążył, aż zmienił się w jakiś nawpół przezroczysty cień, z przerażającą szybkością wirujący w półciemnej izbie. Wreszcie znikł bez śladu, gdyż od błyskawicznych ruchów włóczęgi zerwał się wicher, który wionął nam w twarz i zgasił świeczkę w latarni. Usłyszałem głuchy łoskot upadającego ciała. Kazałem aresztantom zapalić świecę, a sam zacząłem cucić leżącego, nieprzytomnego Nikołowa. Miał otwarte, nieruchome oczy i pianę na ustach, pierś ciężko mu się podnosiła, rzęził i chrapliwym, ledwie dosłyszalnym głosem powtarzał:
— Chryste, zmiłuj się nad nami!
W kilka minut później Nikołow siedział już na ławie i, ciężko oddychając, mówił urywanym od wyczerpania głosem:
— Tak powinniście się modlić! Tylko tak!.. Wtedy usłyszycie, jak modły wasze i błagania z cichym szelestem, jak kwiaty wonne, padać zaczną do stóp Twórcy... My to wiemy!.. Wiemy jednak też, że w zgiełku dnia, w wirze życia, w tłumie niewtajemniczonych ludzi tak się modlić nie można. Więc uciekamy od ludzi, kryjemy się po nocach w opuszczonych domach, w mieszkaniach wtajemniczonych, na starych cmentarzach i odprawiamy nasze modły...
Stało mi się jasne wtedy, kim właściwie był ten sędziwy człowiek, pełen jakiejś tajemnicy, odczuwanej przez każdego, kto się do niego zbliżył. Należał do znanej w kościele prawosławnym sekty „Wirujących“. Ten odłam prawosławnego kultu przyszedł z Bizancjum i niezawodnie jest jednego pochodzenia z istniejącymi w Islamie „wirującymi derwiszami“, których spotykałem na Krymie, w Rosji, w Małej Azji, w północnej części Persji, w meczetach pomiędzy Reshtem i Teheranem i na północy Afryki, w kolonjach francuskich; jest on też zbliżony do niektórych misteryj szamanów azjatyckich.
Trzecim przyjacielem Szutkowa był Biełous, niski, prawie kwadratowy, z zarośniętą twarzą i powichrzonemi, kędzierzawemi włosami. Jego małe, jak u niedźwiedzia, oczy, stale biegały trwożnie i podejrzliwie. Mało mówił, a zapytany, odpowiadał krótkiemi, urywanemi zdaniami, jakgdyby odniechcenia.
Prowadząc swój „uniwersytet“ w ogólnych celach więziennych, gdzie nieraz siedziało po kilkunastu więźniów, pewnego razu byłem świadkiem interesującej, chociaż skądinąd znanej mi już sceny.
Biełous zebrał koło siebie dużą grupę aresztantów i... czarował.
Tylko system jego czarowania był nieco odmienny od tych, które widziałem przedtem na północo-wschodzie Syberji. Tam zwykle, celem wprowadzenia ludzi w stan hipnozy, działały dźwięki jednostajne, wzmagające się stopniowo i w ten sposób nużące system nerwowy. Biełous postępował inaczej.
Później dowiedziałem się, że był myśliwym z tajgi nad rzeką Witim[1] i nauczył się tej sztuki od tubylców szczepu tunguskiego. Nosił na piersi mały, ze skóry jeleniej uszyty, woreczek z jakiemiś ziółkami. Kładł szczyptę ich na płaski kamień i zapalał. Z ziółek unosił się aromatyczny, odurzający dym, od którego widzom bardzo prędko zaczynało się kręcić w głowie. Wtedy „szaman“ brał okrągły, jak kula, kamień, pomalowany w pasy różnokolorowe, i ciskał go na pryczę. Kamień kręcił się, migając kolorowemi bokami, wprowadzając widzów swoim ruchem w stan hipnozy. Ludzie widzieli wtedy sceny ze swego życia, twarze krewnych i znajomych i różne zdarzenia. Tak przynajmniej twierdzili wszyscy ci, którzy poddawali się urokom szamana. Biełous cieszył się wielkiem wzięciem w więzieniu, gdyż prawie każdy z tych ludzi pragnął ujrzeć drogie, kochane przez siebie istoty. Bywały też i inne wypadki. Pewnego razu szaman, na prośbę jednego z niedawno wrzuconych do więzienia aresztantów, palił czarodziejskie ziółka i kręcił kamień, gdy nagle klient krzyknął, zasłonił twarz rękami, a później z rykiem wściekłości rzucił się na czarownika.
Z wielkim trudem zdołano uratować Biełousa. Nie czuł się jednak obrażony lub pokrzywdzony. Rozcierał sobie nabrzmiałą od duszenia szyję i mruczał:
— Zdarza się to, zdarza!.. Zobaczył — czego nie daj Boże widzieć...
Widocznie aresztant ujrzał coś, co go przejęło rozpaczą i lękiem, a co skryła zazdrośnie noc, panująca w duszach wielu mieszkańców więzienia.
Można było się tylko domyślać, bo nie wolno zaglądać do duszy innego człowieka, gdy chce on ukryć ją głęboko przed spojrzeniami ludzkiemi.
Raz, po jednej z pogadanek z przyrodoznawstwa, zbliżył się do mnie nieznany mi aresztant. Uderzyła mię jego nieruchoma twarz. Z oczu wyzierał mu obłęd.
Jąkając się i śpiesząc, zaczął opowiadać, że był niegdyś robotnikiem w kopalni złota na Uralu i znalazł nad rzeką Berezowką jakiś dziwny piasek, który zwrócił jego uwagę, jako doświadczonego poszukiwacza. Wraz z młodszym bratem zaczęli go przemywać i otrzymali kilka pięknie błyszczących w wodzie kryształów; gdy zanieśli je do inżyniera górniczego, ten uznał je za diamenty[2]. To odkrycie nie dawało odtąd biedakowi spokoju. Porzucił kopalnię złota i cały sezon przemysłowy spędził na przemywaniu piasku. Wydobył jeszcze kilka diamentów, lecz były to małe kryształy a ilość ich bardzo nieznaczna. Jednak postanowił wynaleźć takie miejsce, gdzie mógłby „założyć własną kopalnię diamentów”. Obszedł z bratem cały Ural północny, lecz nigdzie nic nie znalazł. Wtedy przeniósł się na Syberję, a mianowicie nad brzegi jeziora Bajkalskiego, w góry Khamar-Daban.
— Tu — opowiadał dalej więzień — znalazłem w północnej części grzbietu wąską dolinę, bardzo bogatą w kwarce różnobarwne. Zawierały w sobie złoto w formie drobnych ziarnek lub listków, a także czasami malutkie kryształy, połyskujące pod wodą. Były to diamenty! Jestem tego pewien! Praca jednak była bardzo ciężka dla dwóch ludzi, więc zebrałem partję i pracowaliśmy tam przez dwa lata. Zebraliśmy dość dużo złota i założyliśmy głęboki szyb w zboczu jednej góry. Pracując w galerji, pod ziemią, odbiłem pewnego razu kawał kwarcu, który mi się wydał bardzo ciężki. Myśląc, że znajdę w nim złoto, powiedziałem o tem memu bratu i oddałem mu go na przechowanie. Wieczorem poprosiłem brata, aby mi oddał kwarc. Powiedział, że zgubił go, pracując przy przemywaniu piasku i drobnych kamieni. Nazajutrz przypadkowo znalazłem ten kamień, lecz tylko jedną jego część. Znaleziony kawałek miał wklęśnięcie prawidłowej, sześciennej formy. Widocznie brat rozbił kamień, pustą część odrzucił, a drugą z kryształem, który, wiem to na pewno! — był olbrzymim diamentem, — przywłaszczył sobie. Zacząłem śledzić brata i spostrzegłem — że coś ukrywa przede mną. Podejrzenie rosło. Pewnej nocy zrewidowałem jego rzeczy, lecz nic nie znalazłem. Brat mój jednak dowiedział się, że go podejrzewam, i postanowił uwolnić się ode mnie. Myśląc, że jestem w szybie, spowodował wybuch przy wejściu. Część góry runęła i przysypała szesnastu robotników. Nie mogliśmy ich uratować — zginęli. Brat mój po tym wypadku znikł, lecz wyrok śmierci, wydany przez naszych towarzyszy, zawisł nad nim. Po paru miesiącach dowiedziałem się, że go złapano w jakiejś jaskini gry w Barguzinie[3] i zastrzelono. Widocznie brat mój miał dużo pieniędzy, bo stawiał ogromne sumy na kartę i hulał, jak miljoner. Przetrwonił diament, znaleziony przeze mnie i okupiony życiem 16-tu towarzyszy i jego własnem...
Umilkł, odetchnął głęboko i po chwili zaczął opowiadać dalej.
— Coś mnie ciągnęło do starego szybu... Miałem i mam przeczucie, że tam są złoża piasków diamentowych, lecz nie zdążyliśmy dotrzeć do nich... Długo borykałem się sam z sobą, lecz nie mogłem wytrzymać i pojechałem znowu na Khamar-Daban. Zanocowałem wpobliżu zawalonego szybu, a nad ranem, zabrawszy ze sobą potrzebne narzędzia, poszedłem. Dzień był dżdżysty, wiatr wył w wąwozach i szczelinach gór. Nareszcie doszedłem do miejsca porzuconych robót. Ujrzałem nasze dawne szałasy i niezarośnięte jeszcze ścieżki, przez nas wydeptane. Gdy podchodziłem ku wejściu do galerji, zdaleka już uderzyły mnie jakieś niewyraźne głosy i nawoływania. Pomyślałem, że jakaś partja rozpoczęła tu pracę poszukiwania złota, zwabiona naszem powodzeniem w tym wąwozie. Jednak, obszedłszy całą okolicę, nikogo nie spotkałem. Wtedy począłem się zbliżać ku wejściu do szybu.
Cicho było dokoła, jak na cmentarzu. Nagle z podziemi zerwały się głuche krzyki, wycia i jęki. Słyszałem coraz wyraźniej krzyki przeciągłe i groźne:
— Morderca! Morderca!
Uciekłem, pozostawiwszy wszystko, co miałem ze sobą. Biegłem przez cały dzień, aż późno wieczorem dotarłem do wioski, gdzie miałem znajomych. Wieśniacy z podziwem przyglądali mi się, aż nareszcie jeden z nich spytał:
— Co wam się stało? Jesteście siwi, a oczy macie jakieś dziwne!
Aresztant utkwił we mnie swe błędne oczy i zakończył opowiadanie słowami:
— Od tego dnia mam siwe włosy i stałem się — takim!
Więcej nic nie powiedział i odszedł, drżąc na całem ciele i chwytając się rękami za głowę.
Chciałem mu wytłumaczyć, że nie mógł znaleźć w górach Khamar Daban diamentów, lecz po namyśle nie uczyniłem tego, ponieważ zrozumiałem, że, pozbawiwszy go jedynej, chociaż bardzo słabej, racji, usprawiedliwiającej śmierć brata i towarzyszy, i jego własną mękę, rzucę go w otchłań rozpaczy, która niezawodnie pochłonie go bez śladu, jak pochłonęła tylu innych.
W „kamiennym worku” spotkałem jeszcze jedną postać z piętnem rozpaczy i bólu. Był to stary już aresztant — Maksym Suwarow. Nigdy nic nie mówił i nie wiem, jak się to stało, że raz na spacerze podszedł do krat i rozgadał się ze mną. Mówił tajemniczym, przenikającym do głębi głosem, widocznie czując potrzebę wypowiedzenia swoich myśli:
— Dziś, panie, straszny dla mnie dzień! Rocznica mojej zbrodni... Dawno to było, bo już dwunasty rok spędzam w więzieniu. Dwunasty... Kawał czasu, nieprawdaż?
Milczałem, bojąc się przerywać toku jego myśli. Po chwili ciągnął dalej:
— Pan młody jest i nie pamięta tych czasów, gdy przez niezmierzone, śnieżne równiny Syberji ciągnęły długie karawany sani, ładownych herbatą i jedwabiem. Wieźliśmy je z Kiachty, z Chin, aż do Irkucka, gdzie była główna komora celna i główne składy największych firm. Przy każdej parze sani był jeden człowiek — furman, czyli „jamszczyk”. Czasami szło naraz po 500 sani, a więc 250 jamszczyków bywało w karawanie. Ciężka to była praca! Jechaliśmy dzień i noc, śpiąc na saniach, marznąc podczas straszliwych mrozów, zamieci śnieżnych i szalejących wiatrów północnych. Popasaliśmy tylko tyle, ile potrzeba było dla wypoczynku koni. Na zmianę pełniliśmy wartę przy saniach, gdyż wieźliśmy ładunek kosztowny, a na Syberji, po wielkich drogach, sporo błąkało się wtedy bandytów. Mieszkańcy wsi, leżących przy drogach, uprawiali specjalny, tak zwany „biały przemysł”. Polegał on na tem, że chłopi, ubrani w białe płaszcze, czaili się po nocach na śniegu i gdy „jamszczyki” posnęli, skradali się i odcinali paki z towarem. Karawana jechała dalej, a chłopi później zbierali to, co z wozów, po przecięciu rzemieni lub sznurów, spadało.
Suwarow zapalił papierosa i zamyślił się.
Po długiej przerwie dalej snuł swoją opowieść.
— Muszę teraz powrócić do wcześniejszych czasów! Oprócz mnie, rodzice mieli jeszcze drugiego syna, Grzegorza. Poszedł do wojska, skończył służbę, lecz do domu nie wrócił. Później doszły nas wieści, że się ożenił i mieszka gdzieś w Zabajkalu. Pewnego razu jechałem z karawaną i byłem na samym jej końcu. Noc zapadła ciemna, jechałem i rozglądałem się bacznie, obawiając się rabusiów. Nagle usłyszałem jakiś szmer. Obejrzałem się i spostrzegłem biały cień, który podniósł się nad ostatniemi saniami i odrazu znikł. Krzyknąłem, zbiegli się towarzysze, obejrzeli sanie i przekonaliśmy się, że powrozy były już przecięte i jedna bela z jedwabiem znikła. Przed godziną mijaliśmy dużą wieś i nie wątpiliśmy, że to chłopi miejscowi dokonali rabunku, zrobiwszy na drodze zasadzkę. Naradziwszy się, postanowiliśmy ukarać chłopów, a że było nas 200 zdrowych i silnych ludzi, napad nasz na wieś skończył się dla rabusiów bardzo niepomyślnie. Gdy po napadzie i zemście dogoniła nas policja i aresztowała, na sądzie już dowiedzieliśmy się, że 11 chłopów zmarło od ran, a między nimi Grzegorz Suwarow. Prosiłem, aby mi pokazano ciało zabitego, i poznałem w nim swego rodzonego brata... Od tej pory sam zadałem sobie pokutę: spędzić życie w więzieniu, aby Bóg przebaczył mi moją zbrodnię! Chociaż sąd skazał nas, wobec konieczności obrony naszego ładunku, zaledwie na rok więzienia, ja ciągłemi ucieczkami z więzienia i buntami potrafiłem przedłużyć swoją karę do 12 lat! Jeszcze muszę przemęczyć się trzy lata, bo taki termin sam sobie wyznaczyłem... Dziś rocznica tego dnia, gdy zginął mój brat, a kto wie? być może, że to ja właśnie zadałem mu śmiertelny cios...
Więzienie odsłoniło wtedy przede mną jeszcze jedną kartę swojej tajemniczej księgi, abym ujrzał głębię duszy ludzkiej, która jest czasem najsurowszym sędzią dla — siebie.
Ileż takich, często nikomu nieznanych, stronic straszliwej księgi nędzy ludzkiej dało mi do przeczytania więzienie!
Prowadząc kiedyś wieczorem pogadankę z aresztantami, spostrzegłem, że kilku z nich, wcisnąwszy się w kąt, siedzi zasłuchanych, lecz bynajmniej nie w to, co opowiadałem, lecz w to, o czem szeptał jakiś wysoki, na bronzowo opalony człowiek, o chudej, wyrazistej twarzy.
Dość zjadliwie zapytałem tych aresztantów, czy im nie przeszkadzam. Zmieszali się nieco, lecz po chwili jeden z nich podszedł do mnie i zawołał:
— Nie gniewajcie się, starosto, bo widzicie, ten nowy aresztant — Szczupak opowiada bardzo ciekawe rzeczy, a że jutro wiozą go dalej, chcielibyśmy dosłuchać do końca, gdyż może to kiedyś przydać się naco takim „ptakom” jak my! Posłuchajcie i wy, starosto, bo to ciekawe!
Nie było rady, przerwałem więc swoją pogadankę i poprosiłem „Szczupaka”, aby mówił głośniej i streścił to, o czem już mówił.
Szczupak wyszedł na środek obszernej sali i, usiadłszy na taborecie, rozpoczął swą opowieść:
— Mieszkamy oddawna na Kamczatce, we wsi rybackiej i myśliwskiej na brzegu Oceanu. Zajmujemy się połowem śledzi, łososi i polowaniem na foki i wieloryby. Doszliśmy do wielkiego dostatku, ale nie przez nasz morski przemysł, bo, chociaż jest on zyskowny, lecz trudny, i nie mamy dość dobrych łodzi, jak np. Amerykanie z Alaski, lub Japończycy z Hondu... Pewnego razu płynęliśmy właśnie z północy, trzymając się wpobliżu brzegów Kamczatki. Wiatru wcale nie było. Żagle często opadały bezsilnie, posuwaliśmy się więc bardzo powoli, dopomagając sobie wiosłami. Nasze łodzie były jednak bardzo ciężkie, gdyż wieźliśmy pełny ładunek śledzi. Nagle ojciec mój dojrzał na brzegu stóg siana. To go zdziwiło, ponieważ najbliższa osada była stąd odległa o jakie 100 kilometrów.
— Zawińmy, chłopcy, do brzegu! — zawołał ojciec. — Zobaczmy, co to znaczy!
Gdy wyszliśmy na brzeg i zaczęliśmy się zbliżać do tajemniczego stogu, wybiegło z niego kilku Japończyków i, przyjrzawszy się nam, rozpoczęło nas ostrzeliwać. Płynęło nas razem 15 łodzi, więc wkrótce wszyscy byli już na brzegu i rozpoczęła się wojna. Japończycy umknęli za pobliskie góry do lasu, my zaś zaczęliśmy przetrząsać stóg. Okazało się, że Japończycy mieli na brzegu wyciągniętą szkunę[4], którą ukryli pod stogiem siana. W szkunie znajdował się wspaniały ładunek najdroższych skórek fok z wysp Komandora, ciemnych lisów i soboli, które przebiegli Japończycy wyłudzali od tubylców-myśliwych za alkohol, tytuń i proch.
To było początkiem naszej fortuny. Tegoż roku nabyliśmy sobie dwie szkuny i rozpoczęliśmy polowanie morskie całkiem inne, niż przedtem. Już nie płynęliśmy na morze Berynga po wieloryby i na Ochockie po śledzie i łososie. Nasze dwie, dobrze uzbrojone szkuny grasowały daleko na morzu, a miały na masztach flagi japońskie. Japońscy piraci, przemytnicy, kupcy nielegalni, zbliżali się do nas, biorąc nas za swoich. My zaś na nich napadaliśmy i zabieraliśmy od nich to, co bezprawnie wywozili z Rosji, lub co wieźli bez cła, aby spajać i truć spokojnych, ciemnych Kamczadalów — tubylców. Doskonały to przemysł, towarzysze, zajmujący, rentowny i do tego bezpieczny, gdyż fale oceanu skrywały wszystkie ślady walki i naszej „roboty”! Rozumiecie? Prawda, że czasem jedna lub dwie kule japońskie komuś ugrzęzły w ciele, bywało, że ktoś nawet plusnął za burtę i dał nura na wieki, lecz bez tego przecież być nie może, skoro się prowadzi taki zyskowny proceder? Ryzyko jest konieczne! Pamiętajcie o tem, towarzysze! Tam na brzegach Kamczatki można żyć i dobrze zarobić. Przedzierajcie się tam! Śmiali, wytrzymali ludzie są tam bardzo potrzebni. Pamiętam, przybył do nas jeden zbieg z Sachalinu... Eh! może lepiej nie opowiadać... bo to już moja sprawa...
— Opowiadajcie, towarzyszu! Prosimy! — rozległy się głosy.
Zauważyłem, że Szczupak nagle zbladł i sposępniał.
— Dobrze — rzekł po chwili. — Dobrze! Otóż przyjechał nie sam, lecz z młodą kobietą. Oboje na małej łódce przecięli morze i dotarli do nas... Śmiali byli to ludzie i mocni... Całe lato mężczyzna spędził z nami, strzelał wyśmienicie, w walce na noże nie było mu równego, lecz w jednej potyczce otrzymał postrzał i umarł. Kobieta rozpaczała długo, a jam ją pocieszał, jak umiałem. Później pokochałem ją i — pobraliśmy się. Razem pływaliśmy na wyprawy i nie było szczęśliwszego ode mnie człowieka. Słońce dla mnie nigdy nie zachodziło, miałem stale uśmiech na twarzy, a w sercu radość, co śpiewała mi pieśni... Dziękowałem Bogu za każdy nowy dzień mego życia!... Tak trwało trzy lata, do czasu, aż zjawił się w naszej wsi jakiś młody kupiec. Skupywał od nas całą zdobycz i woził ją do Władywostoku. Podobała mu się moja żona, lecz on też, widocznie, wkradł się do jej serca... Widziałem, gdy płynęliśmy morzem, że ukradkiem wzdychała a nawet płakała nocami... Gdy powróciliśmy do wsi, żona moja tegoż dnia znikła! Zrozumiałem wszystko i pobiegłem do kupca. Powiedziano mi, że wyjechał. Jednak przekonałem się, że jego parowiec stoi na kotwicy... Wywnioskowałem z tego, że uciekł z moją żoną końmi... Puściłem się za nim w pogoń i...
Nagle Szczupak krzyknął przeraźliwie, upadł na podłogę, zaczął wić się, łkać i jęczeć... Z trudem przyprowadzono go do przytomności w szpitalu więziennym.
Wszyscy zrozumieliśmy, że przed oczami pirata odżyły wypadki, które zaszły wtedy, gdy dogonił niewierną żonę i przejezdnego kupca, co zgasił słońce jego życia i zabił radość w sercu...