Od szczytu do otchłani/Część trzecia/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od szczytu do otchłani |
Podtytuł | Wspomnienia i szkice z 40 ilustracjami |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część trzecia Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że Szydłę, który zabił zdrajcę Tatara na podwórzu, odstawiono do sądu. Sprawa jego miała się dziś odbyć. Nikt z nas nie wątpił, że Szydło przywiezie z sądu wyrok śmierci.
Całe więzienie umilkło. Ludzie mówili głosami przyciszonemi, jakgdyby bojąc się spłoszyć coś, co zakradło się do więzienia i ogarnęło wszystkich swem ciężkiem, nieruchomem spojrzeniem. Był to śmiertelny lęk i tęsknota, zabijające duszę i serce.
Podczas przechadzki aresztanci usłyszeli turkot kół za bramą; po chwili otwarła się furtka i, nisko schylając się, z brzękiem kajdan wszedł Szydło. Za nim szli żołnierze z karabinami. Szydło zmęczonym, powolnym krokiem szedł przez podwórze do kancelarji. Gdy się zbliżył do zagrody aresztantów, przelotnie spojrzał na przywarte do krat twarze towarzyszy i, nie rzekłszy ani słowa, poszedł dalej.
Aresztanci zrozumieli jednak spojrzenie człowieka skutego, gdyż krzyczało ono bez dźwięku z przerażenia i rozpaczy i namiętnie błagało o pomoc. Już sama postać Szydła, sztywna i zimna uderzyła aresztantów.
— Gotów... — szepnął ktoś i ciężko westchnął.
— Teraz on już niby nieboszczyk — zaczął szeptać młody, rudy jak płomień, aresztant. — Do nocy będzie czekał, że, być może, gubernator nie zatwierdzi wyroku... a w nocy... oh! towarzysze... straszne to, straszne przeżywać mękę nocną... oczekiwanie śmierci!..
Nagle rozległo się ciężkie, głośne łkanie. Wszyscy drgnęli i obejrzeli się. Jakiś olbrzymi, tęgi chłop ściskał sobie palcami gardło, żeby nie krzyczeć i nie łkać.
— Tęsknota w nocy — gorsza od tortury... A tu śmierć... — rwały mu się słowa.
Chłop długo nie mógł się uspokoić, aresztanci otaczali go w milczeniu, a na ich bladych twarzach były rozpacz i strach.
W tym czasie w osobnej klatce dla zakutych w kajdany aresztantów zjawili się „Iwany“. Wchodzili do klatki każdy zosobna, ponurzy i groźni. Ostatnim był Szydło. Już opanował wzruszenie i szedł swoim zwykłym krokiem, wysoko trzymając śmiałą, drapieżną głowę i bystro patrząc na wszystkich.
— Osądzono mnie dziś! — rzekł, podchodząc do Mironowa i Bojcowa.
— Wiemy... — odparli.
— Skończyli ze mną dziś sędziowie, zupełnie skończyli — zasądzili! — rzucił Szydło.
— Co? — mimowoli wyrwał się okrzyk z ust starych, doświadczonych więźniów.
— Szubienica... — szepnął Szydło i szybko odszedł od nich. Zaczął chodzić po klatce, lecz coś go ciągnęło do ludzi, bał się pozostać ze swemi myślami.
— Bronił mnie jakiś adwokat, — zaczął opowiadać Szydło — dobrze, sprawiedliwie mówił, iż nie mogłem nie zabić zdrajcy, a gdy wyrok zapadł, obiecał napisać podanie o ułaskawienie.
— Zamienią ci karę śmierci na ciężkie więzienie... — odezwał się Mironow głosem niepewnym, nie patrząc na skazańca.
— Powieszą! — z przekonaniem odparł Szydło. — Jeżeli dziś do nocy nie będzie odpowiedzi — wtedy koniec! Eh! zresztą wiem, że zginąć muszę...
Głos jego stał się suchy i syczący, lecz Szydło natychmiast wstrząsnął grzywą włosów i zanucił zbójecką piosenkę o wisielcu.
Nie skończył jednak tej ponurej pieśni i odszedł do środka zagrody, podchodząc coraz to do innych aresztantów i powtarzając:
— Dziś przed nocą będę miał odpowiedź. Wiem, że powinienem zginąć...
Mówiąc to, pytająco zaglądał w oczy towarzyszom, namiętnie oczekując od nich protestu i słowa nadziei i pociechy.
Wreszcie znowu podszedł do Mironowa i rzekł:
— Powieszą mnie dziś w nocy?.. Jak myślisz?..
— Zostaw! Nie wiem... — odpowiedział Mironow, spuszczając oczy.
— Powiedz, chcę wiedzieć... muszę wiedzieć!.. Nie bój się, nie osłabnę...
Mironow spojrzał mu prosto w oczy, zamyślił się i po chwili szepnął:
— Słuchaj, Piotrze! Będziemy dziś przez całą noc rozmawiali ze sobą stukiem. Lżej ci będzie! Dobrze?
Szydło uczuł zimno, które go przeszyło, nic nie odpowiedział i odszedł.
Na twarz mu wypłynął uśmiech męczeński, lecz natychmiast zgasł.
— Piotrze!.. Piotrze! — nagle zawołał na niego z sąsiedniej zagrody stary Żyd, Ruzia. — Chodź!
— Czego chcesz? — spytał, podchodząc, skazaniec.
Ruzia obejrzał się i zaczął szeptać:
— Zaraz dam ci bochenek chleba, a w nim coś...
— Co takiego? — rzucił, zniżając głos, Szydło.
— Rewolwer... Gdy cię już wyprowadzą... tam... strzelaj! Być może... wyrwiesz się im... Dla skazańca już wszystko jedno... a może... zginiesz w walce... wszakże to lżej, niż tak... na szubienicy?...
— Daj! — rozkazującym głosem powiedział Szydło.
Gdy Ruzia wyciągnął do niego chleb, Szydło nagle cofnął rękę i, odchodząc od krat, rzekł:
— Nie chcę, Ruzia, nie chcę!.. Przyszedł już na mnie czas... Wszystko jedno... jeden koniec!...
W tych słowach był ostatni wyrok skazańca.
Na ziemię tuż przed Szydłem upadła piłka, rzucona przez jakiegoś aresztanta. Skazaniec błyskawicznym ruchem schylił się i, schwyciwszy piłkę, z całej siły wyrzucił ją wgórę. Ciężka, z rzemieni spleciona, piłka podniosła się tak wysoko, iż zamieniła się w czarny punkcik, ledwie dostrzegalny.
— Uciekaj... uciekaj na zawsze! — krzyknął Szydło.
Lecz piłka spadła, głucho uderzając o piasek. Szydło znowu cisnął ją, a gdy zmalała wysoko w powietrzu, zawołał dziwnym, rozkazującym głosem:
— Uciekaj! Wolność ci daję! Uciekaj...
Gdy piłka spadła, Szydło z pogardą kopnął ją nogą.
— Piotrze, rzuć nam piłkę! — krzyknął młody Gruzin.
Szydło przerzucił piłkę przez wierzch kratowej ściany zagrody, Gruzin złapał ją i odrzucił skazańcowi... Rozpoczęła się gra. Tłumy aresztantów walczyły o piłkę, uganiały się za nią, krzycząc i śmiejąc się. Szydło napozór wesoły uczestniczył w zabawie, lecz jakiś drobny, kłujący dreszcz, rodził się gdzieś głęboko w piersi i ściskał serce. Szydło walczył z tem uczuciem i coraz mocniej zaciskał zęby. Śmiał się głośno, lecz w jego oczach chwilami zjawiały się zdumienie i trwoga. Wreszcie zawołał:
— Dość!... zmęczyłem się...
Nic więcej nie mówiąc, ociężałym krokiem powlókł się do swej celi.
Skończyły się godziny przechadzki. Aresztanci byli już zamknięci w celach. Cicho było w więzieniu. Tylko całe drugie piętro słyszało niemilknący brzęk kajdan i odgłos szybkich i ciężkich kroków skutego skazańca. Szydło chodził i chodził po celi. Nareszcie położył się, gdy spostrzegł, że ostatnia przed północą warta zmieniać się zaczęła. Leżał, wyciągnięty, nieruchomy, z założonemi pod głową rękoma i szeroko roztwartemi, pełnemi przerażenia i oczekiwania oczami. Chwilami szczękał zębami.
Gdzieś w mieście zegar wydzwonił północ. Aresztanci drgnęli i zaczęli nadsłuchiwać. Skazaniec nie odzywał się.
Nagle po ścianie zaczęły biec, jakgdyby w popłochu, zmieszane, trwożne sygnały.
— To Szydło! — szeptano po celach.
Tymczasem skazaniec wystukiwał słowo po słowie.
— Mironow! Mironow!... Już północ wybiła... Żadnej wieści z sądu... Straszliwy lęk schwycił mnie za serce... Jakże tak? Umrę... czy to możliwe?
— Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami — szeptali, wzdychając i zaciskając zimne ręce, aresztanci.
Mironow odpowiedział twardym, pewnym stukiem.
— Takie już nasze życie!... Dziś żyjemy, jutro już po nas... kiedykolwiek trzeba umrzeć, Piotrze!
— Ależ już noc zapadła, a o świcie... o świcie przyjdą po mnie!... Boże!...
— Nie poddawaj się, Piotrze!... Nie bój się!... Wszyscy tam będziemy... wszyscy...
— Straszno mi... straszno!... — z szelestem biegły sygnały Szydła — Za co?
Pukanie ustało. Aresztanci długo i niespokojnie słuchali. Lecz skazaniec nie odzywał się. Z miasta dochodziło dalekie szczekanie psów i niewyraźny, nigdy niemilknący gwar, unoszący się nad miastem. Księżyc trwożnie wyjrzał z ciemnych obłoków, płynących na północ.
— Straszno mi!... Pociesz... poradź! — znowu zerwały się stukania skazańca.
Mironow nie odpowiedział.
— Usnął, czy co? — z westchnieniem niepokoju zapytał któryś z aresztantów.
— Pst! — zasyczał na niego stary Bojcow.
Znowu wszyscy z naprężoną uwagą wytężali słuch, łowiąc szmer rozmowy.
Szydło sygnalizował coraz natarczywiej, nie kończąc słów i plącząc wyrazy. Dręczyła go śmiertelna tęsknota, lęk, więc błagał o pociechę, pokrzepienie, radę.
Nagle Mironow się odezwał. Bił w ścianę czemś twardem, uderzenie było mocne i wyraźne.
— Piotrze, słyszysz? — pytał sygnał, biegnąc zdaleka.
Szydło uderzył jeden raz.
— Słuchaj, — wystukiwał Mironow — umierać ciężko, wiem to, szczególnie jeżeli bez walki! Umrzyj... sam...
Aresztanci przestali oddychać... Szydło długo milczał, walcząc z myślami, wreszcie spytał:
— Naucz!...
Znowu całe więzienie przyczaiło się i słuchało.
Mironow tym samym, pewnym stukiem rzucił jedno słowo:
— Szkło!...
Wszystko umilkło, lecz ludność więzienia jeszcze staranniej łapała każdy dźwięk, rodzący się w ciszy nocnej. Wreszcie dosłyszeli, suchy, syczący brzęk, raczej zgrzyt pękającego szkła.
Cisza...
Warta zaczęła się zmieniać. Rozległy się głosy żołnierzy i dozorców, chrzęst karabinów, odgłosy kroków i znowu cisza...
Wtedy, biegnąc od cegły do cegły, przemknęło wołanie Mironowa:
— Szydło!
Milczenie odpowiedziało na to wołanie... Znowu sygnały, szybkie, trwożne.
— Szydło! Szydło!
Skazaniec nie odpowiadał.
— Już wszystko skończone — rzekł głosem ponurym Bojcow. — Boże, zlituj się nad jego duszą!
Słowa starego aresztanta zmieszały się z trwożnem stukaniem Mironowa.
— Szydło!... Szydło!
Była to straszna noc; pamiętam ją, jak okropną zmorę. Współczułem z męką skazańca, bo przecież sam przed kilkunastu miesiącami przeżywałem to samo. Leżałem, ściskając rozpaloną głowę rękami, i czułem, jak żal, rozpacz i nienawiść rozdzierają moje serce i trują duszę. Ile czasu trwał ten stan, nie wiem, lecz nagle zerwałem się z łóżka i zacząłem wpatrywać się w okno, przez które już się przebijały pierwsze blaski przedświtu.
Nagle po ścianie, niby stado małych zwierzątek, biec poczęły sygnały:
— To ja — Szydło!... Ułaskawiony! Ułaskawiony!... Gdy warta się zmieniła, zaprowadzono mnie do kancelarji, dokąd od gubernatora zatelefonowano, że jestem skazany na ciężkie więzienie... Dopiero co wróciłem do celi... Ułaskawiony!... ułaskawiony!... życie!...
W więzieniu, niby w ulu, wszczął się gwar, jakiś nieznany mi dotąd, radosny, pełen rozrzewnienia i wdzięczności.
Podczas przeglądu, dokonywanego codziennie z rana przez naczelnika więzienia, aresztanci wszystkich cel prosili o nabożeństwo w kaplicy więziennej. Chociaż nie jestem wyznania prawosławnego, poszedłem też, gdyż spodziewałem się ujrzeć tam niezwykłe rzeczy. Nie omyliłem się.
Z pierwszą partją aresztantów przyprowadzono Szydłę.
Modlił się gorąco, żegnając się starannie i szeroko, klękał i raz po raz bił pokłony do ziemi przed ołtarzem. Gdy się podnosił i wpatrywał w krucyfiks, w oczach jego pałała taka wdzięczność i wiara, że czułem, iż dusza tego zbrodniarza, co przeszedł straszną mękę oczekiwania śmierci, w tej chwili padała do stóp Boga-Sędziego i łkała, powtarzając jedno tylko słowo: życie!... życie!...
Aresztanci, patrząc na skutego towarzysza, który nic nie widział i nie słyszał, modlili się gorąco i poważnie, a w oczach ich płonęły ognie rozrzewnienia i rozradowania.
O, niezawodnie, że w tej chwili wielkiej radości rzucone mądre, dobrotliwe słowo pociechy, zrozumienia i nadziei wyrwałoby na zawsze ze szponów instynktów zbrodniczych niejedną zbłąkaną, miotającą się duszę!
Lecz działo się to w więzieniu, które na wszystko było obojętne — a w duszę jego nikt nigdy nie zaglądał.