Oficer/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Oficer
Podtytuł (R. 1863.)
Rozdział III
Pochodzenie Gloria victis
Wydawca W. Makowski
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Józefa Zawadzkiego
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Drogą dość szeroką, lecz najeżoną korzeniami drzew starych, tworzącemi sieć grubych i twardych garbów, powoli i ciężko posuwał się tabor, złożony z kilkudziesięciu wozów, napełnionych żołnierzami. Przed każdym z żołnierzy sterczał na pogotowiu w rękach trzymany karabin, z wprawionem weń bagnetem. Na pierwszym z wozów jechali dwaj chłopi ponurzy i milczący; przewodnicy po tym ogromnym, pełnym dróg, drożyn, zarośli, ciemności, labiryncie leśnym. Postrach, zapłata hojna, może instynkty jakieś, nienawistne czy zawistne, w momentach burz budzące się, jak wichry, umieściły ich na tym przewodniczącym wozie.
Z przodu, z tyłu, po bokach jechali kozacy, pikami strącając z drzew deszcze liści i niekiedy wbiegając do lasu, gdzie kopyta koni ich krzesały z suchych mchów i gałęzi grady krótkich trzasków, a ozdoby ubrań migotały śród zieleni, jak biegające po niej czerwone plamy.
Z nad wozów, razem z turkotem kół, głucho i często o korzenie drzew stukających, podnosił się przyciszony pogwar głosów ludzkich. Czy przyciszał go rozkaz przez dowódcę wydany, lub tłumiły pracujące w tych licznych piersiach niepewności i grozy tego lasu? Trudno wiedzieć, ale podobne to było do groźnego i zarazem trwożnego pomruku zwierza, który idzie na łup i rozgląda się, czy nie zobaczy myśliwców. Myśliwcy ukrywać się tu mogli za każdym zakrętem drogi, za każdą firanką zarośli, w każdym z niezliczonych cieniów, które wśród drzew wysokich stały jak czarne olbrzymy, gdzieniegdzie złotemi strzałami od słońca przebijane.
Las nabierał coraz wyższego, ściślejszego podszycia i listowia, droga, z nieznacznym skłonem w dół opadająca stawała się wilgotna. Zniknęła z jej powierzchni garbata sieć korzeni, ukazały się natomiast wyżłobienia, w różnych kierunkach poczynione przez wody, które wiosną musiały tu rozlewać się szeroko, a teraz niedobrze jeszcze przez majowe ciepła osuszone, gdzieniegdzie szkliły się w długich brózdach i dość głębokich wądołach.
Wyraźnem było zbliżanie się do gruntów nizkich, mokrych, które mniej niż inne sprzyjają roślinności wzwyż bujającej, lecz za to z hojnością ogromną udzielają życia jej tworom niższego wzrostu. Drzewa stawały się rzadsze, niższe, cieńsze, pokrzywione, sękami osiadłe, czernią jakąś powleczone, natomiast z obu stron drogi powstawały nie już jak gdzieindziej zarośla przezroczyste, ma wyłomy porozrywane, lecz nieprzerwane i gęste natłoki krzaków i karłowatych, czy nie dorosłych, drzewin.
Wóz przewodniczący skręcił w bok i, opuszczając szeroką drogę wjechał ma groblę wąską, z dwu stron głębokiemi rowami obrzeżoną. W rowach stała woda biaława, zielonawą pleśnią gdzieniegdzie powleczona; za rowami wznosiły się ściany zarośli, u góry w niezliczone nierówności postrzępione, lecz od dołu przedstawiające powierzchnię ściśliwą, gęsto z prętów, gałęzi i niezliczonego listowia zbitą i splątaną.
Były to nieprzejrzane szeregi i tłumy leszczyn, malin, kalin, jeżyn, małych wierzbin, olszyn i osin, bzów dzikich, łóz, sitowia, olbrzymich ajerów i kosaćców, jakichś traw wysokich i rozczochranych, jakichś pasożytnych palców i wieńców, które to wszystko oplatały, a z tych powikłań i uplotów z całej tej gęstwiny linji i kształtów o tysiącznych kierunkach i formach, w górze i w dole; wychylały się białe baldachy bzów dzikich, liljowe kielichy kosaćców, żółtawe gwiazdy jakichś roślin bagiennych, mętnością barwy oznajmiające zbliżające się królestwo martwych wód i grzązkich topielisk. Słońce rzucało na te ściany zielone i ukwiecone pozłotę dla oczu przykrą i olśniewającą, wśród której wąski szlak grobli przypominał czarnego węża, któryby na słońcu wygrzewał pogarbioną i gdzieniegdzie mętnie połyskującą skórę. Mętnemi połyskami świeciła woda, stojąca w wyżłobieniach i koleinach grobli.
Gdy wozy, tabor składające, wjechały na groblę, unoszący się nad niemi pogwar głosów umilkł i słychać było tylko nie turkot, ale szum kół bardzo powoli przesuwających się po rozmiękłym gruncie, czasem klapanie wody pod kopytami koni, czasem na jednym z wozów wykrzyk pijany, lecz krótki. Z głów żołnierzy nie ulotniły się jeszcze całkowicie opary wódki w godzinach porannych z kuf owych we dworze wypitej, lecz miejsce, w którem się znaleźli, głuchym niepokojem, czy niewyraźnem przeczuciem, pozamykało im usta i wzamian szeroko pootwierało oczy.
Kapitan wyjechał na czoło taboru i słychać było, jak z ponuremi przewodnikami zamieniał słowa groźbą brzmiące, to znowu w znaki zapytań zagięte. Oni odpowiadali.
— Inaczej jechać nie można. Innej drogi do nich niema. Jest kędyś inna, ale jeszcze gorsza i... dalsza...
Na wielkim, ciężkim koniu, sam ciężki i ponury, powracał oficer wzdłuż taboru i wzrok jego upadł na siedzącego wśród żołnierzy młodego jeńca. Zawrócił konia i obok wozu tego jechać zaczął.
Wtem, stało się coś tak przeraźliwego, jak piorun lub nagła śmierć. We wznoszących się po obu stronach grobli ścianach zielonych rozległ się grzmot wystrzałów i wypadły z nich roje ognistych błyskawic. Z pomiędzy jadących na czele kozaków paru spadło z koni, pod paru innymi konie upadły, na wozach też widać było ciężkie postacie, walące się na wznak i broń z rąk wypuszczające.
Zasadzka; jeden z najstraszniejszych środków, przysługujących wojnom partyzanckim.
Na wąskiej grobli powstał ruch, pełen zamętu i podniosła się wrzawa pełna krzyków.
Żołnierze zeskakiwali z wozów i bez ładu zarówno jak bez widzialnego celu, strzelali do zarośli; przestraszone konie skręcały wozy, które stając w poprzek drogi, lub w połowie wywracając się do rowów, czyniły niemożliwem jakiekolwiek formowanie się żołnierzy w szeregi lub oddziały; gibcy kozacy na chyżych swych koniach przeskakiwali rowy i usiłowali wdzierać się w gęstwiny, które stawiały opór i z których, co minutę, nowym grzmotem i z nowemi błyskawicami wypadał rój pocisków; ciała ludzkie, pociskami dosięgnięte, padały na rozmokłą ziemię grobli, na koła i brzegi wozów, pod kopyta rozszalałych koni, do wody, napełniającej rowy. Powietrze napełniło się wrzawą ludzką i zwierzęcą, gromami i grzmotami strzałów, kłębami prochowego dymu.
Wśród piekielnego tego zgiełku i zamętu, kapitan z wielką przytomnością i odwagą, głosem i ruchami, usiłował w tę dziwną walkę wlać ducha porządku i jedności. Ale potężny głos jego, wyrzucający z szerokiej piersi słowa komendy, zatapiał się we wrzawie, a formowane przez niego szeregi i oddziały, wnet chwiały się i rozpraszały, rażone z przodu i z tyłu, z za obu ścian zarośli, ukrywających wroga. Zziajany koń jego za wielki był i za ciężki do obracania się na przestrzeni wązkiej, wśród bezładnego ścisku ludzi i rzeczy. Parę razy tylne nogi jego ześliznęły się do rowu; parę razy stanął dębem przed nagle upadającym trupem końskim czy ludzkim. Po twarzy kapitana lały się strugi potu, w oczach świeciła rozpacz, kule, jak gwiżdżące pszczoły latały dokoła głowy jego i ramion. Jedna rozdarła mu rękaw mundura i drasnąć musiała ramię, lecz on nie zdawał się czuć tego ani spostrzegać; z szybkością, na jaką tylko liczne przeszkody pozwalały, pędził ku garści żołnierzy, która plecami odwróciwszy się do pola bitwy, poczynała biedz ku początkowi grobli. Zabiegł jej drogę, głosem gromił i błagał, ruchami pałasza zachęcał i napędzał, aż powróciła, aby zwiększyć na grobli zamęt ciał i huk wystrzałów, ku niewidzialnym celom kierowanych.
Część kozaków, pod wodzą setnika, przeskoczywszy rowy, zdołała przedrzeć się w zarośla i słychać tam było wściekłe krzyki, zgęszczone strzały, z trzaskiem pękające pod naporem końskich piersi gałęzie drzewne, czy pod końskiemi kopytami kości ludzkie.
Nie trwało to wszystko jeszcze nad ćwierć godziny, a już wodę w rowach stojącą i trawę nad rowami, tu i owdzie zabarwiała krwawa czerwoność.
Aleksander stał na wozie, u którego dyszla z szyją ruchem męczeńskim wykręconą leżał zabity koń. Bezbronne ręce zaciskał około jakichś sterczących na wozie przedmiotów i cały naprzód podany, wzrok szeroko rozwartych oczu wytężał ku ziejącym kulami i ogniem zaroślom. Zdawać się mogło, że dusza z niego wyszła i znajdowała się po tamtej stronie zielonej ściany, pomiędzy tymi, których kule lada chwilę zadać mu mogły śmierć. Nie było takiej sekundy, w którejby nie mógł zginąć i myśl okropna! — zginąć z rąk, które kochał. Czy myśl ta przechodziła mu przez głowę, dokoła której ze świstem i gwizdem przelatywały kule? Czy może nie miał w głowie żadnej wyraźnej myśli, oprócz tej jednej, palącej, że nie jest, że nie może być tam... z nimi? Sam nigdy w przyszłości sprawy przed sobą zdać nie mógł. Ale co chwila pot zimny oblewał mu czoło i oddech zatrzymywał się w piersi w oczekiwaniu czegoś niewyraźnego, niepojętego... wyjścia ich może z za tej ściany, która ich zasłaniała, skrzydeł może, któreby jego do nich przez tę ścianę przeniosły, śmierci może. Nagle zadrżał od stóp do głowy i trzęsącemi się wargami krzyknął.
— Apolek!
Z obłąkanemi prawie pobłyskami oczu wpatrywał się w młodzieńca, który ruchem gibkim wypadł z pomiędzy zarośli i, u stóp ich na jedno kolano przykląkłszy ze strzelbą do oka przyłożoną, strzelać począł. Zuchwały ten rycerzyk, w zapale młodzieńczym nie dość zapewne rozkazom wodza posłuszny, zapragnął może spotkać się oko w oko z tymi, z któremi walczył, dokazać wiele, dokazać więcej od innych. Wyskoczył z za osłony, na jedno kolano ukląkł, strzelał... karmazynowa konfederatka zsuwała się mu z ciemnych włosów, odsłaniając gładkie i ogorzałe czoło, oczy nieco zmrużone napełniała uwaga wytężona, a na usta pod drobnym wąsem, wystrzeliwał uśmiech niemal chłopięcej przekory. Nagle zawołał:
— Oleś! A ty tu skąd?
Dostrzegł stojącego na wozie jeńca, lecz natychmiast o nim zapomniał, znowu ze strzelbą do oka przyłożoną mierzył, strzelał, aż stała się z nim rzecz, jak piorun, szybka i śmiertelna.
Z zarośli wypadł setnik kozacki na koniu, z którego uda krew ciekła i którego już wspinał, aby rów z powrotem na groblę przeskoczyć, gdy zuchwały rycerzyk w karmazynowej czapce zmierzył do niego, wystrzelił i — kozak, w pierś kulą ugodzony, spadł z konia, rozciągnął się u stóp zarośli. A w chwilę potem, tak krótką, że w niej powieka ludzka zaledwie mrugnąć by zdołała, z grobli na drugą stronę rowu przeleciała kula inna i utkwiła w czole rycerzyka, który padł także...
Wówczas Aleksander uczuł na twarzy gorący oddech konia, a tuż przy uchu jego zaszemrał ciężki szept kapitana.
Kto eto? Kto eto?
Stał na koniu, blady jak kreda i palcem na zabitego powstańca wskazując, z obłąkanemi prawie oczyma młodego jeńca zapytywał.
— Apolek? Razwie eto Apolek? Apolek?
Tak, Apolek.
Dwie piersi: oficera i jeńca szybko, z głuchemi jękami, dyszały.
— Karłowickij?
— Karłowicki.
Boh moj! krzyknął kapitan i był to krzyk przerażenia, bólu, nie wiedzieć jeszcze jakiego uczucia, ale które piersi rozrywało.
U stóp zarośli, u brzegu mętnie połyskującej wody, leżeli niedaleko siebie na zielonej trawie rozciągnięci, dwaj urodziwi młodzieńcy, jeden czerwonym, drugi czarnym pasem przepasani, jeden z rozdartą i skrwawioną odzieżą na piersi, drugi z czarną i sznurek krwi sączącą plamą pośród czoła. Głowy ich okryte były czarnemi i ciemnemi włosy, a czapki daleko na zieloną trawę odrzucone, dwoma różnemi odcieniami czerwoności iskrzyły się w słonecznem świetle. I przeglądało się iskrą nieruchomą światło słoneczne w szkle martwych ich oczu...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.