<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł On i Psyche
Pochodzenie Wywczasy Młynowskie
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II.
Urzeczywistnienie.

Poczuł był, że tęsknota, którą dźwigał w sobie, jest ciężkiem, nieznośnem brzemieniem. Tęsknił po przeszłości, co kiedyś rzeczywistością dla niego była i pozostawiła mu w duszy swej idealny obraz — wspomnienie. Chciał zwalić tyranję tego uczucia i zapragnął urzeczywistnienia ideału. Pragnienie to owładnęło teraz całą jego duszą.
Nad potężnemi uczuciami trwale panować mogą tylko starzy, ci, którym się wydaje, że istotnie panują nad czemś, a oni tymczasem mają za mało siły w tem, nad czem panują: łatwo rozkazywać bezsilności, co i bez tego kark w jarzmo podaje.
Kiedy go rwała nieukojona tęsknota, pożądanie, przenikające całą jego istność, kiedy w obecności ideału tęsknił za nieobecną rzeczywistością, wtedy ze wspomnień rysował sobie ją coraz wyraźniej: ideał jego przybierał zmysłami pochwytne jej kształty, przemawiał żywym jej głosem, spoglądał nań żywemi jej oczyma. Widywał ją wyraźnie i coraz częściej, jako rzeczywistą kobietę-kochankę.
„Z czystem widmem, ideałem, z urojeniem własnem wyżyć nie mogę“ — mówił. — „Czuję na sobie gwałt, zadany naturze człowieka; widzę jasno, że jedna tylko rzeczywistość jest godna uznania prawdą, największą, najpiękniejszą i dla życia daną. Ja mam uwielbiać marę, gdy żywą istotę do piersi przycisnąć mogę?...“
I teraz z duszą pełną niespokojnej nadziei poszukiwał kochanki swojej.
Spotkali się znowu. Ona wydała mu się piękniejszą, niż była przedtem.
„Pragnę być dla ciebie tem — mówił — czem ty jesteś dla mnie: dobrym aniołem, przy którym najdolegliwsze cierpienia ustępują i jest się tylko szczęśliwym. W twojem pogodnem oku będę się przeglądał i będzie mi dobrze.... Tajemnicę swej duszy, bóstwo, które w sercu noszę, chcę z nieba na ziemię przenieść. Psyche moja, przysuń się do mnie bliżej, życie dokona reszty! Choćbyśmy za miłość swoję i ucierpieli, podniesie to tylko stopień szczęścia. Bo cóż są warte rozkosze, które nic nie kosztują? Klnę ci się na wszystkie świętości, że miłość dla ciebie wypisała się w mem sercu nigdy niezatartemi głoskami! Temu uczuciu możesz zaufać... Błagam cię, nie żądaj, abym przekraczał najwyższe prawo świata i zapomniał o tem, co jest większe nad wszelkie ideały! Człowiek przecież takiemu zadaniu nie podoła nigdy... Wielkie prawa przyrody wypiętnowały się w umyśle i sercu człowieka, a obok nich podrzędnie tylko, istnieją znikome, drobne i zmienne prawa społeczne. Tamte obowiązują na wieki wieków, te — jedynie na czas jakiś. Głos pierwszych każdy rozumie łatwo, rozkazowi drugich ulega się częstokroć obłudnie.“
Ona mu na to odrzekła: — „Przyroda spokojna jest, obojętna i milczy. Dolę i niedolę człowieka tworzą ludzie, gdy, wtargnąwszy w życie bliźniej istoty, wyrzucają ją poza swoje rojowisko, odbierają cześć i spokój, a piętnują hańbą. Sam powiedz, czy człowiek podniosłego umysłu, szlachetnego charakteru może stawić słabą kobietę pod pręgierzem opinji, która, nic nie przebacza, a małe pozory do wysokości występku podnosi? Przyroda jest wtedy niemą; ale czy jesteś tak silny, abyś zasłonił tę, co ci się powierzy?“...
„Gdy ludzie człowiekowi takich niezaprzeczonych praw jego odmawiają, niemniej on je wziąć powinien, jak najrzetelniejszą swą własność. Ty nie masz mojej wiary, nie kochasz teraźniejszości, gdyż cię przyszłość przeraża... We mnie gra żywe uczucie, ono się przeobraża i nie może, jak zegar, jednostajnie wybijać godzin. A gdzie ono się zatrzyma? Ja nie wiem. Żyć i kochać pragnę, gdyż czuję w sobie prawo życia i miłości. Wobec bliźnich uczucie zawsze jest dramatem, który się kończy cierpieniem, nieszczęściem dla jednych, dla drugich upadkiem w błoto obojętności.“
„Ty nie uznajesz wartości tryumfów człowieka nad sobą samym? Kto się pozwala unieść gwałtownym prądom swych uczuć, tego nietylko ludzie obarczą winą i potępią. Wyrzuty własnego sumienia ciężko udręczają nieraz i sprawiają to, że człowiek pogardza sobą. Och, to bardzo ciężko nie znajdować nigdzie oparcia!“
„Jeżeli uczucie pobudza drażliwość sumienia, jest ono tylko nowym ciężarem i tak już bardzo ciężkiego życia. Upada taki jedynie, który w przekonaniu swojem upadł. Człowiek nie stwarza woli na poczekaniu, lecz ją wciągu życia wyrabia jako siłę. Czemże jest ta siła? Za jej pomocą mamy pokonywać swoje pragnienia, a ona właśnie stanowi siłę tych pragnień. Czyż, wcale nie chcąc, możemy mieć obowiązek tryumfu nad tem, czemu z całego serca pragniemy ulegać? Przecież kochać jest to mieć życie na usługi ukochanych: niech biorą z niego, co im się podoba, a może i... tyle ile chcą! Kto kocha, tego nie boli, gdy dużo daje. Bo może bez tego ukochanym nie byłoby dobrze. Cóż kochający wart dla kochanego, jeżeli daje mniej, niż miłość wymaga? A miłość czyż ma się jałmużną żebraczą zadowolnić? We wzajemnej miłości kochanków każde z dwojga ściśle tyle bierze od drugiego, ile samo dało. Sumienie nie może wyrzucać tej równowagi“.
Rzecz dziwna, nie wyznaczali sobie schadzek, a jednak się spotykali. W miłości ich było coś jakby przeznaczenie. Ludzie to zowią zwykle przypadkiem. Otóż, dzięki przeznaczeniu, czy przypadkowi, spotkali się jednego razu, chwilo nigdy nie zapomniana! Już wtedy uczuć swoich jakoś nie oblewali chłodem zimnego rozumowania.
Ona — strojna w te wszystkie drobne łachmanki, które są do twarzy pięknej kobiecie, gdyż Wenus, cokolwiek doda do swych wdzięków, zawsze potęgę ich zwiększy. Wysmukła, kształtna od stóp do główki, zdobna najcudniejszym w świecie uśmiechem, niezrównanie urocza w każdym swoim ruchu, podała mu dłoń i przywitała go głosem dźwięcznym jak harfa. Z ich przywitania się znać było, że oczekiwali chwili spotkania, mającego doniosłe znaczenie w dziejach tej wspólnej miłości: nic tyle nie wypowie, co blask oczu. Więc jedno drugiemu niebawem wyznało, że sobie dzisiaj mają wzajemnie dużo do powiedzenia. Złączeni w parę, unikali gwaru wielkiego miasta i, sami nie wiedząc dokąd dążą, szli w odległą, odludną ustroń poza Wisłę. O zmroku tylko kochankowie i ci, których prawo ściga, chronić się tam zwykli. Każde z nich po drodze wielokrotnie wyraz „miłość“ powtórzyło. Ale że sam ten wyraz zdawał im się za słaby, przeto coraz częściej mówili o „miłości wiecznej“, lub o „nieśmiertelnem uczuciu“. Szczególniej on kładł nacisk na ową wieczność i nieśmiertelność, co się zdawało ją bardzo zobowiązywać. Brzmi to wzniośle, gdy ktoś przysięga kochać kogoś przez całą wieczność.
„Ciebie jedną i po raz pierwszy tak kocham, jak kocham: duszą całą, całem jestestwem swojem“ — on mówił. — „To uczucie zupełnie wypełnia treść mojego życia, które inaczej byłoby bezbarwne, pozbawione siły wzruszającej. Nie pojmuję już, jak mógłbym istnieć, gdybym cię nie kochał luba, ciebie jedynej!... Serdecznie umiłowane bóstwo moje, na ołtarzu którego spalam oddawna najdroższe swe uczucia, czy ty czujesz, że duszą mej duszy jesteś? W tęsknocie do ciebie, w złotych marzeniach o tobie wyosobniło się moje życie od wszystkiego, co nie jest tobą, i ja stąd tylko mam czucie życia. Zrozumiej, najdroższa, co to jest mieć jedno jedyne szczęście na świecie! Kiedy tęsknię, czuję płomień, co mię parzy i piecze, bom jest ciebie chciwy i głodny. O tak, ja pragnę twej duszy anielskiej, niepokalanej, jak ideja wielkiego poety! Przy tobie znikają wszystkie troski, ciężary ciała, bez ciebie jestem jak duch strącony z nieba, smutny i biedny. Więc nieraz, potężnie do ciebie tęskniąc, modlę się, błagam: O nie odlatuj ode mnie na swoich skrzydłach anioła! Bóstwo moje, wysłuchaj gorących modłów swojego czciciela! Spraw aby mi czoło twe promień jasności zesłało, aby cudne blaski twych oczu z pociechą do mnie spływały, abym dotknięcie twej rączki poczuł!... Przebacz mi, Psyche, że w czci dla ciebie jestem zmysłowy; ale czyż w zmysłach niema duszy?“
Jego ramienia chętnie się teraz czepiła. Szli bardziej już do siebie zbliżeni, a on dłoń jej niekiedy do swych rozpalonych ust przycisnął. Wówczas ona, wywdzięczając się, silniej cisnęła jego ramię, a czasem ręka jej mimowolnie uściskiem dank składała męskiej dłoni. Ta rączka śliczna, obnażona z rękawiczki, miała cudowny kształt, białość alabastrową, miękkość puchu, gładkość aksamitu i delikatność lilji, z których się zdały płynąć lube ognie, co go na wskroś przenikały.
Przez jakiś czas milczeli oboje, upojenie miłe, zachwyt czując w duszy. Naraz, i to jednocześnie, każdemu z nich wyrwało się naiwne zapytanie: „o czem myślisz?“ Skoro się ma wspólne uczucia, ma się też wspólne myśli: ta kombinacja pozwala, aby człowiek człowieka odczytywał jak książkę. I w tem nie ma nic dziwnego.
„Myśli nasze i uczucia wybiegły ku sobie na spotkanie — on rzekł — więc, co twoje wytworzą, moje w lot pochwycą, i odwrotnie. Widocznie jest potrzeba wzajemnego odczuwania się wiedzy o tem, co które z nas pragnie, aby dla drugiego istniało. Toż ja w swej duszy troskliwie zapisuję każdy twój uśmiech, każde słowo, łzę każdą — odczuwam cię całą. Z czcią i uwielbieniem cię noszę taką odczutą w sobie, zawsze pomny, że za nas oboje czuć, myśleć nieraz wypadnie. Gdy serce moje uderzy pod wpływem miłych a drogich wspomnień o tobie, myślę, że twoje również bije wtedy... Miljon razy w marzeniu bywałem już z tobą, a czułem, że i ty się nie spóźniłaś. Jeżeli nam obojgu było wówczas dobrze, bądźmy sobie wzajemnie wdzięczni. Bo dobrze jest człowiekowi, gdy kocha i gdy go kto kocha; wtedy, umierając nawet, w śmierć się nie chce wierzyć.“
Przygotowany przez swoje dawne marzenia i pragnienia, mniemał, że w niebie przebywa, że na tym świecie większego szczęścia osiągnąć już nie można. A przecież jeszcze nie doznawał uczucia zupełnego zadowolenia, pożądał więcej, więc widać nie wypił całej czary rozkoszy.
Czasem bez związku coś teraz powiedział, poszepnął; niktby nie pojął znaczenia tego, a ona jednak rozumiała słowa jego, gdyż odczuwała stan duszy. Poważna jak bogini, milczała, słuchając, kiedy mówił: — „Przez całe życie chciałbym tak iść obok ciebie, a za największe cierpienie uważałbym mus naszego rozłączenia się w tej chwili.“
Krótszą ta podróż dla nich była, niż się to piórem daje opisać; ale długo szli i daleko zaszli, nie czując żadnego znużenia. Obedrzeć ich tam, zabić mogli; ich uczucie błogiego szczęścia było atoli wyższe nad wszelkie obawy. Skoro się o zmierzchu znaleźli w odludnem miejscu, żadne niebezpieczeństwo przez myśl im nie przeszło. Ustroń tę drzewa i krzewy zarosły — jakaś kępa nad Wisłą. Była to zaś miła pora, którą przyroda właśnie na miłość przeznacza. Wszystko dokoła zdawało się wzywać: „kochaj!“
Cóż dla pary kochanków jest pożądańsze, zmrok, samotność, cisza? Stanowi to przecież ich zabezpieczenie od ludzi i od siebie samych. Zatrzymali się w miejscu, gdzie wierzbina balsamiczną woń wydawała i osika drżała listkami. Tutaj pochwycił w dłonie obie jej cudne rączki, uklęknął przed nią i, jakby łaknący człowiek, te rączki do ust swych tulił. Kto policzy, ile on tam pocałunków złożył?...
Jedna tylko gwiazda fijoletowe światło rzucała w tę ustroń poprzez gałęzie osiki, a gdzieś tam w oddaleniu, niby jaskrawa łuna, wysuwała się na niebo wielka głowa księżycowa. Na osice słowik im przyśpiewywał, szum i plusk wody dochodził od bliskiej Wisły, szczekanie psa — od wsi odległej.
Para ludzi, upojonych szczęściem miłości, tylko w sobie cały świat znajdowała. Gdyby się ziemia w tej chwili zapadła, ginęliby, nie wiedząc, że giną, gdyż miłość ich była silniejsza, niż uczucie zachowania bytu. Rączki jej nie dały jednak łaknącemu ukojenia głodu. Jakieś drżenia lube, prądy niepojęte szły od niej do niego i od niego do niej; przejęci niemi, oboje coraz silniej pożądali się nawzajem. Ona, wiotka, wpół pochylona, niby płacząca brzoza, gięła się nad nim klęczącym, a lica jej płonęły i zaledwie była zdolna w upojeniu poszepnąć słowo jakieś. Niemo modlił się do niej, w duszy swej wrzącem uczuciem przemawiał, zanosił błagalną prośbę próśb, która wzruszyła jego dobre i tkliwe bóstwo. Powstał i, szałem rozkoszy miłosnej pijany, ośmielił się swe twarde usta przycisnąć do jej usteczek delikatnych, jak listki kwiatu róży. Długi, gorący, prawdziwie szczery pocałunek miłości stanowił teraz rozmowę daleko pełniejszą znaczenia, niż gdyby sobie krocie wzajemnych wyznań uczynili. To wszystko, co między nimi przedtem zaszło, zmalało wobec tego pocałunku, który uwielbienie i cześć zmienił odrazu w poufałe kochanie.
Szkoda cię, luba moja, piękna Psyche!...
Siła czciciela wzrosła, potęga bóstwa jego wątlała. Od tego pocałunku rozpoczął się upadek bóstwa i z nim zaczęły się dzieje kobiety.
On stał się, jak gdyby rozszalonym wulkanem, którego ognistej potędze nic się oprzeć nie zdoła; ona uczuwała w sobie teraz słabość, gięła się, omdlewała, padała w jego objęcia; jej główka to się chyliła ku męskiej piersi, to znów bezsilnie ciążyła na jego ramieniu.
Zmienili położenie, co jest zwyczajem w miłości, i na murawie usiedli przytuleni do siebie.
Kwiaty przysłały im swoje zapachy i wionął wietrzyk ciepłej nocy letniej. Słowik, który przez chwilę milczał, klasnął i rozpoczął pieśń nanowo. Ich oczy, świecące dziwnym blaskiem, niby dwie pary gwiazd roziskrzonych w czasie pogodnej nocy, spotkały się w mroku.
Nie rozmawiali z sobą słowami, tylko, spleceni uściskiem, spoglądali na siebie przez czas jakiś temi oczyma, siejącemi promienie rozkosznego zachwytu.
Aż zeszła na nich chwila jedna nadzwyczajna, w której i on i ona poczuli w sobie coś jakby zamęt, chaos ogromny. Wszystkie ich zmysły się pomieszały, myśli splątały się z uczuciami i wolą w jedno wrzenie, zniknęła świadomość istnienia. Świat cały, opasany jakimś olbrzymim pierścieniem niezwykłej jasności, niby łukiem, tęczą, wieńcem z gwiazd spadających, w szalonym pląsie wirował wraz z nimi. W świecie zaś owym było ich tylko dwoje odurzonych, czy pijanych niewysłowioną rozkoszą, porwanych szałem najwyższego zapomnienia. Szczęście ich już się nie mogło wznieść wyżej. Luba moja, promienista Psyche, dziewico-bóstwo, szkoda cię!...
Stało się! Miłość nie poprzestała na żebraczej jałmużnie, jej dzieje doszły do szczytu kochankowie otrzymali wzajemnie od siebie tyle, ile każdemu z nich było potrzeba; urzeczywistnił się długo marzony ideał...
Księżyc już wysoko wstąpił na niebo, światło jego wdarło się w zacisze i zajrzało tam poprzez siatkę liści osiki, oświeciło jej piękne lica, blade teraz, znużone rozkoszą.
To ocknęło ją, w dłonie twarz ukryła i teraz dopiero posłyszała dźwięki słowiczego śpiewu. — „O Boże, gdzie ja jestem?... Jak tu strasznie!“ — zawołała.
Porwała się cała w nieładzie, z rozpuszczonemi włosami, konwulsyjnie chwyciła jego ramię i, drżąc, nagląc, rzekła: — „Idźmy, idźmy stąd prędzej!“
Kiedy teraz szli w milczeniu, on chciał ją uspokoić, otrząsnąć z wrażeń i spytał: — „O czem Psyche myśli w tej chwili?“ — „Myślę — odrzekła — że gdy pierwsi ludzie uchodzili z raju, pewnie im tak samo słowik śpiewał, a osika liśćmi swemi szeleściła.“ Potem się przytuliła do niego i, czego dotychczas nigdy nie bywało, ona pierwsza oplotła mu swoje ramiona około szyi, a na czole jego wycisnęła gorący pocałunek miłości.
Gdy to uczyniła, rzekła głosem wzruszonym, pełnym słodyczy: — „Nie opuszczaj mię!“
Zmieniły się role: bóstwo zeszło na stanowisko czciciela, czciciel stał się uczczonem, uwielbionen bóstwem; nastąpił trzeci i ostatni okres w dziejach miłości.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.