<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł On i Psyche
Pochodzenie Wywczasy Młynowskie
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ON I PSYCHE.
I.
Ubóstwienie.

Szalone burze życia, nieutulona tęsknota, pogoń za ideałem, miljony marzeń i z nich wysnutych czarodziejskich powieści, mity o rajach, o człowieczem szczęściu i nieszczęściu mają swoje źródło w ukochaniu kobiety, w tym nieśmiertelnym i najwspanialszym ludzkim dramacie.
Na drodze swego życia spotkał anioła-kobietę i powiedział sobie „kocham ją“, gdyż nie sądził, ażeby na świecie było coś godniejsze jego miłości. Potem tajemnie uczynił jej ciche i spokojne wyznanie: „Kocham cię“. Nikt nie wiedział, że on ją kocha. Po co przed ludźmi zdradzać uczucie, w którem oni nie mogą brać żadnego udziału? Wyższego zatwierdzenia miłości nikt nie nada, niczyja siła jej nie osłabi, ani nie wzmocni: to sprawa dwojga tylko.
Uczuł miłość, a jeśli jej to nie wystarczało, cóż więcej dać mógłby?... Brak nadziei bliższego z kochanką związku łez mu nie wyciskał; ale czasami coś, niby uczucie gwałtu, nad nim ciążyło... Bo ona może miłości jego nie chciała, może jej zatruł spokojnie płynące życie, może uszczerbek robił innym jakimś jej uczuciom? Co począć, gdy jest mus miłości? Czyż to można zażegnać myśleniem, rozwagą, które nie mają nic wspólnego z uczuciem i pragnieniami?
Raz podczas nocy zgasło mu światło i kiedy wzrok swój zatapiał w ćmach nocnych, nagle z chaosu wspomnień wynurzyła się jego luba, wyraźnie stanęła przed oczyma. W bieliźnie szła ku niemu cicho, bez szelestu. Ciepło jej lic czuł z oddalenia, woń jej włosów i dłoni wionęła ku niemu. Wyciągnął ręce i doznał wrażenia, że ją objął, przycisnął do piersi, pocałunkami okrył. Zarzuciła mu ręce na szyję, tuliła się do niego. Pieścił ją, ściskał, całował, czuł się szczęśliwym... Ale widmo poczęło maleć, niknąć, wchodzić w niego. I gdy się kładł do snu, czuł, że ją ma w sobie, upieszczoną, ukochaną. Sen mu nie odebrał rozkosznego szczęścia, dopiero go wytrzeźwił dzień zdrajca...
Raz sobie powiedział: „Nie będziemy chodzili, jak ziemia po wytkniętej i utartej drodze. Słońce nie będzie wschodziło dla nas zrana, a zachodziło wieczorem. Pójdę z nią w bezcelową podróż, dopóki nas obojga szczęście nie znuży. Wtedy nastąpi zachód naszego słońca“.
Było to latem. W dolinie mgły białe zaległy, mroki padały na ziemię, ostatni ptak w krzewach dośpiewywał pieśni, około głów ich wałęsał się brzęczący chrabąszcz. Drzewa szumiały w górze i rysowały się na niebie, u dołu — warczący potok odbijał w swoich falach drżący promień najpierwszej z gwiazd. On rzekł: „Uczucia ludzkie mają swój rozwój i w ich przebiegu bywają wielkie chwile szału. Żar w sobie jakiś uczuwam, siłę uczucia niezwykłą, kocham cię potężniej i tak gorąco, jak nigdy dotąd“.
Mówiąc to, pieścił jej piękną rączkę i do ust przyciskał, a głowę jej uczuł na swojem ramieniu. Tylko niebo patrzyło na nich. Chciał objąć wpół kochankę, gdy mu nagle zniknęła w mroku, a w oddaleniu wśród plusku strumienia rozległy się te słowa: — „Głos przyrody wiedzie do wyzwolenia z pęt ideału, a przytem gotuje ruinę istotnego szczęścia, upadek!...“
Opuściła go żywa, pozostała w nim jednak jako widmo.
Wieczna potrzeba kochania jest we mnie i ta, co onę potrzebę wzbudziła. Będę z nią ciągle żył, będę ją czcił, uwielbiał; będziemy z sobą obcowali w snach i na jawie, będziemy razem współczuli. Twórczyni mego szczęścia, smutku, żalu i tęsknoty, niech mi cię wolno będzie miłować z tą czcią, jaką ma umysł prostaka dla nadzwyczajności! Zaklęta w mem uczuciu, w myśl moją wpleciona, przebywaj ze mną, kiedym samotny i kiedy mię gwar otacza! Dobroci mi twej potrzeba, rozkazów twoich czekam.
Połyskiem jej czoła, blaskiem oczu, dźwiękiem głosu, krasą jej uśmiechu drga każdy nerw we mnie. Czuję ją lepiej, niż się uczuwa ciepło słońca. W miłości i uwielbieniu dla niej skupiły się wszystkie uczucia i dla wszystkiego, com kiedybądź wielbił, kochał. Przyroda tłumaczy mi mnie samego: ale ja muszę się wprzód wedrzeć w przyrodę swoją tęsknotą, smutkiem, pożądaniem — wszystkiem, co jest następstwem miłości, dalszym ciągiem mojej kochanki. Tęsknię za nią, jak uwięziona w ciemnicy roślina tęskni do słonecznego promienia. Jest to potrzeba mojej duszy, wzmożenie i potęgowanie uczucia, mój chleb idealny. Chcieć pożądać całą duszą, ścigać bez nadziei to, co jest wielkie, piękne — oto ziemskie szczęście moje!
Możeś ty nie jest taką wielką i piękną, jaką cię odtworzyłem w marzeniach swoich? Tem droższą mi jesteś ideo moja, kochanko! Kocham cię więc tak, jak tylko namiętny człowiek rozkosz swoją kochać może. Kocham twą radość i twe cierpienie, twe życie na jawie i w marzeniu, twe cnoty — i jeżeli je posiadasz — błędy. Dwa oddzielne byty stały się we mnie jednym niepodzielnym bytem.
Niechże więc będzie duszą każdego mego ideału, świadkiem i współuczestnikiem każdego dzieła! Poprzez nią na świat będę spoglądał, ilekroć wielkiego światła zapotrzebuję. Od niej wezmę błogosławieństwo, gdy wielkich natchnień będzie mi potrzeba. Niechże w pragnieniach życia mego będzie pierwszą i ostatnią!
Rozwidniła mi każdy zakątek duszy, w którą wlała sutą czarę nieznanego dotąd szczęścia, napełniła mię i nasyciła urokiem poezji. Na wiosnę jest miło, pięknie; ale wiosna nie przynosi stworzeniu tyle szczęścia, ile mi go ona daje.
Gdyby ziemia ludzkiemi słowy mogła wyrazić swą wdzięczność dla słońca, wielbiłaby je chyba tak, jak ja tę swoją kochankę uwielbiam. Bo kocham ją nadzwyczajnie i żadnych granic tej miłości nie zdołam zaznaczyć: wszystko ludzkie uwielbienie w sobie dla niej noszę. Zdaje mi się nieraz, że myśli z oczu mych wychodzą, a na końcu każdego promienia ją wtedy widzę — szlachetną, nietykalną, dobrą, wielką i cudownie piękną.
O moja droga Psyche, podaj mi swą rękę i weź mię za swego towarzysza, jak ja cię biorę!... Przecież po za światem tym zwykłym, ludzkim, warto coś jeszcze posiadać; po za światem wąskim, małym, dobrze mieć niebo, ideę, bóstwo. Bądź-że mem niebem, ideą, bóstwem! Bądź-że mą gwiazdą podczas burzy w noc ciemną, pogodnem słońcem w czasie dnia!
Widzę ją nieustannie przed sobą: oto mię słucha, znów mówi do mnie, milczy, uśmiecha się, wzdycha strapiona. Jest przy mnie, sama wybrała sobie to miejsce, patrzy w moje oczy. Codziennie „dzień dobry“ i „dobra noc“ jej mówię. Tkwi w mej myśli, panuje w uczuciach.
Siły czynne wytwarza we mnie i rozkazuje im pracować; na jej skinienie moje dążności, pragnienia się rodzą, czegobym bez niej nie posiadał. Żyję z tą kochanką, niby ze świętą tajemnicą, zdala od zgiełku wrzaskliwego świata. Nikt mi jej odebrać nie jest w stanie, nikt tego kochania wzbronić nie jest mocen. Nas dwoje tylko przebywa w swojej własnej atmosferze, gdzie nam niczyj oddech nie zatruje powietrza. Sami jesteśmy w ciszy wielkiej, w niezmierzonych przestworach nieśmiertelnej myśli i nieśmiertelnego uczucia. O niechże ona czuje, jak tu jest dobrze!
Bądź pozdrowiona, luba moja, wszystkiemi potęgami mej duszy: temi, któremi cierpię, i temi, co szczęście odczuwają! Gdy cię nieszczęście jakie zaboli, moją dłoń przyłóż do głowy i pomyśl: „Sama nie mogę cierpieć: byłbyś zazdrosny!“ Jeżeli szczęścia doznasz, to mi je powierz, abym twem szczęściem był także szczęśliwy.
Ach, pragnąłbym być myślą twej głowy, uczuciem w piersi twojej, snem na powiece, uśmiechem na ustach! Chciałbym się wedrzeć w tę kryjówkę duszy, skąd wybiegają marzenia twoje, a wtedy podpowiadałbym ci szczęście jedynie, wtedy ci hymn swój wyśpiewałbym.
Musisz czuć, jak szczere są te moje wyznania, rozumieć, że one mi z duszy płyną tak prosto, iż jedna chwila namysłu potoku uczuć nie wstrzymuje. Natchnęłaś mię przecież, dałaś mi swe błogosławieństwo, które się lało na mnie, jak w czasie burzy błyskawica z niebios na ziemię; wnikało we mnie tak, jak wnika wiosenne słońce w ziemię spragnioną ciepła, wysuszoną przez zimowe mrozy i wichry. Ztąd to pochodzi, że miewam uroczyste chwile, w których pierś moja jest natchnień pełna. Jak się to staje i dlaczego, nie pojmuję rozumem; ale odczuwam ową chwilę, dzieło twoje.
Chciałbym z nią przebywać w takim świecie, którybym dla nas obojga ja sam stworzył. Pragnienia nieraz mię przenoszą w ten świat zbudowany według mej własnej fantazji. Na kolumny biorę olbrzymie złomy marmurów, ażeby sklepienie niebios podparły. U gzymsów jednych kolumn lasy sosen, jodeł i świerków byłyby ozdobami, u innych — bory buków, lip, brzóz, dębów. Ocean olbrzymią falą biłby o zręby tej wyspy szczęścia! Czy słyszysz, jak w górze szumią te nasze gaje, a miljon ptaków gwarem pieśni nas wita? A wieczorami ta górna muzyka cichnie; słychać szmer strumieni, huk wodospadów. Czasem w nocy morze się zerwie i świat nasz swym rykiem zatrwoży. Nie lękaj się, luba, jesteśmy razem!... Patrz, widmo mgły sunie po ziemi, niby marzenie poety! Muzyka świerszczów podzwania. Rosa stroi murawę w brylanty, w których się niebo przegląda. Co za wspaniałe światła płoną w tym naszym gmachu! Wszystkie gwiazdozbiory. Czoło twoje cudnie posrebrza promień księżyca; urocza gwiazda już szmaragdem, już rubinem odbija się w twem oku. Psyche, czy czujesz upajające wonie kwiatów? Dokoła nas się unoszą, a światłem zalana powierzchnia jeziora ku sobie nas ciągnie. Żaden z tych pospolitych ludzkich wrzasków nie doleci tutaj...
Od świtu do zmierzchu i od zmierzchu do świtu jesteśmy we dwoje, a słów nie używając, uczuciem i myślą rozmawiamy z sobą. I po co mówić? Alboż nie wiemy wszystkiego, co wiedzieć chcemy? Jakiż przecudny poranek w tej ustroni! Wielkie, wspaniałe słońce to z morza wstaje, to zza gór marmurowych wygląda, zalewa światłem niebieskie stropy, wpada do siedziby naszej, ozłaca kolumny i gzymsy, ślizga się po murawie, drga w przestrzeni. Patrz, jak niebo żarem płonie, mieni się, purpurą zalewa! Kobierce zielonej murawy, zdobne barwnemi kwiatami, z rosy jeszcze nie oschły, roją się motylami. Gdzież na świecie piękniej? Złóż głowę na mej piersi, oddychaj świeżem i wonnem powietrzem, słuchaj pieni ptastwa, wpatruj się w grę światła! Mamy „dzień dobry“.
Co będzie, jeśli dzień burzę przyniesie? Czy schronimy czoła swoje przed potęgą burzy? Czy okiem wystraszonem i z bijącem w trwodze sercem będziemy się zdala wpatrywali w łunę piorunowego pożaru? Wielka to poezja majestatu przyrody!... My nie lubimy małej poezji teatralnych piorunów i cieplarnianych kwiatów. Dla nas zamałe są domowe dramaty i komedje w czterech ścianach. Potrzeba nam na zamieszkanie wielkiego świata, gdzie się za komorne wprost życiem płaci. Psyche, ja cię tam tylko pojąć mogę! W tej małej sferze trosk powszednich nie będę nigdy ślubował swemu bóstwu, idei. Nasze szczęście w tem się mieści, że nic, nic małego nie pragniemy na świecie. Żądamy tak dużo, iż się w pragnieniach na popiół spalimy i nic nie otrzymamy... Więc to ma być szczęście, uwieńczenie dążeń i pragnień? Ona mię nauczyła być tak szczęśliwym, w marzeniach szczęścia szukać... Śpiewaj wiecznie, stęskniony słowiku, łam się, krucha machino, w której wre życie! Goń, ścigaj ideał piękna i nigdy nie pochwyć! Mniemasz, żeś znalazł? Nie, patrz — to nie to!... Małostką bez wartości jest wszelkie zadowolnienie, zaspokojenie pragnień: pospolitość, rozczarowanie, każdodzienna nędza.
Wyjdźmy, kochanko moja, poza ten okrąg, w którym się nieustannie kręcą szalone tłumy ludzi głodnych i chciwych powszedniego używania! Ja od nich wszystkich jestem głodniejszy i chciwszy, gdyż się nie zadawalniam kawałkiem chleba i w pacierzu swoim nigdy o to Boga nie proszę. Chcę, łaknę chleba, którego się nikt nie ima, nikt nie gryzie. Patrzę w słońce, a słońcu tak mało ludzi się przygląda, że przecież krzywdy nikomu nie robię“.
Takie rozmowy prowadził z widmem swojem i nieraz mu się wyraźnie zdawało, że to widmo istotnie w nim, czy przy nim żyje. On może własne życie tak podwójnie odczuwał i sobą samym był opętany. W świecie ducha rodzi się potrzeba czci czegoś wielkiego i pięknego; więc każdą rzecz ze świata rzeczywistego można własnym duchem ożywić i owej niezmierzonej potrzebie zadosyć uczynić. Musiał mieć co czcić i uwielbiać w tem swojem widmie, musiały w niem istnieć jakieś pierwiastki po wsze czasy drogie całej ludzkości. Obcował z tem widmem tak, jak pierwotny wyznawca jakiegoś kultu obcuje z niebiańską nadprzyrodzoną potęgą. Z ogniem zapału w oku, z obliczem zapłonionem modli się nieraz człowiek całemi nocami do wizerunku bóstwa, głęboko wypiętnowanego we własnej duszy.
Spowiadał się ze swoich cierpień, których dotąd ludzkiemu uchu nie powierzał; nie wstydził się nawet łez wylewać, których oczy ludzi w jego oku nigdy nie widziały.
Niejedną ciemną noc spędził ze swojem widmem i razem z niem przebywał także wtedy, kiedy pełny, bogaty księżyc srebrnem światłem obsiewał ziemię, a mnogich gwiazd oczy wzywały myśl jego w nieskończoność. Wszędzie z nim było to widmo: płynęło po modrej fali rzeki, jeziora, błąkało się wśród drzew posępnego boru, po wydmach piaszczystych, łanach zbożowych, po łąkach i błoniach, gdzie szeregi wierzb rosną. I w górze je widywał: to na obłoku zawisło, to się z gwiazdami bratało. Częstokroć w snach jawiło się na skrzydłach marzeń i z jego tęskniącą duszą prowadziło rozmowę. Kiedy znużony zamknął oczy i tak żył chwilę jakąś, zdawało mu się wtedy, że ma, niby owad, tysiączne oczy, a przed każdem okiem widmo wystawa.
Byłoż to złe, czy dobre opętanie? Co za demon utkwił w duszy samotnika?... Częstokroć przychodziła mu myśl, że widmo jest obrazem zwyczajnej tylko kobiety. To dlaczegoż się wpiło w duszę tak potężnie? Czemu ciągnęło, trzymało na uwięzi uczucia, wyrwane z głębin duszy człowieka? Na tem czemś on wycisnął znamię wzniosłości, piękno swego ducha przelał w idealny obraz przedmiotu zmysłowego. Była konieczność, musiał to uczynić, gdyż potrzebował wzoru idealnie doskonałego, aby miał co kochać w życiu, gdy go świat nie zadawalniał. Czegóż więcej można żądać od widma?...
„Niechże mię ona nie opuszcza!“ — wołał. — „Zostań, zostań przy mnie, ty cudownie piękny, wielki cieniu! Bądź zawsze takim, jakim cię pojąłem, ukochałem i uwielbiłem!“
Pojął ją i ukochał przez egoizm, a oto ona egoizm przemogła i nad nim góruje: jego egoizm wszedł w nią cały.
Na każdym ideale ciąży obowiązek, aby uszlachetnił swojego czciciela, aby szczęściem ozłacał dolegliwość czci. Widmo dożywiało się krwią jego, mózg jego ssało; za to miał dla niego miłość macierzyńską w sobie.
O to nie koniec! Człowiek jest codziennie innym, codziennie spostrzega coś innego w sobie samym. Rozwiązują się i powszednieją jedne tajemnice, a tysiące nowych powstają. Koją się i zadowolnione znikają jedne pragnienia, a roje innych opadają duszę, rwą ją i szarpią na wszystkie strony. Jest olbrzymie pożądanie człowieczeństwa, aby święte i wzniosłe ideały urzeczywistniać, aby ich każdy mógł palcami dotykać... Przez miłość, przez gorące pragnienia i marzenia ciążymy do pospolitości. Ludzie z boku przyklaskują nieraz temu dziełu; ale mistrz, twórca, mówi sam do siebie: „Nie, ja nie to kochałem, nie to pielęgnowałem w marzeniach swoich! Cudowna moja Psyche, czyż cię po to kochałem, czciłem, ażeby wraz z tobą być wygnanym z raju?...“





II.
Urzeczywistnienie.

Poczuł był, że tęsknota, którą dźwigał w sobie, jest ciężkiem, nieznośnem brzemieniem. Tęsknił po przeszłości, co kiedyś rzeczywistością dla niego była i pozostawiła mu w duszy swej idealny obraz — wspomnienie. Chciał zwalić tyranję tego uczucia i zapragnął urzeczywistnienia ideału. Pragnienie to owładnęło teraz całą jego duszą.
Nad potężnemi uczuciami trwale panować mogą tylko starzy, ci, którym się wydaje, że istotnie panują nad czemś, a oni tymczasem mają za mało siły w tem, nad czem panują: łatwo rozkazywać bezsilności, co i bez tego kark w jarzmo podaje.
Kiedy go rwała nieukojona tęsknota, pożądanie, przenikające całą jego istność, kiedy w obecności ideału tęsknił za nieobecną rzeczywistością, wtedy ze wspomnień rysował sobie ją coraz wyraźniej: ideał jego przybierał zmysłami pochwytne jej kształty, przemawiał żywym jej głosem, spoglądał nań żywemi jej oczyma. Widywał ją wyraźnie i coraz częściej, jako rzeczywistą kobietę-kochankę.
„Z czystem widmem, ideałem, z urojeniem własnem wyżyć nie mogę“ — mówił. — „Czuję na sobie gwałt, zadany naturze człowieka; widzę jasno, że jedna tylko rzeczywistość jest godna uznania prawdą, największą, najpiękniejszą i dla życia daną. Ja mam uwielbiać marę, gdy żywą istotę do piersi przycisnąć mogę?...“
I teraz z duszą pełną niespokojnej nadziei poszukiwał kochanki swojej.
Spotkali się znowu. Ona wydała mu się piękniejszą, niż była przedtem.
„Pragnę być dla ciebie tem — mówił — czem ty jesteś dla mnie: dobrym aniołem, przy którym najdolegliwsze cierpienia ustępują i jest się tylko szczęśliwym. W twojem pogodnem oku będę się przeglądał i będzie mi dobrze.... Tajemnicę swej duszy, bóstwo, które w sercu noszę, chcę z nieba na ziemię przenieść. Psyche moja, przysuń się do mnie bliżej, życie dokona reszty! Choćbyśmy za miłość swoję i ucierpieli, podniesie to tylko stopień szczęścia. Bo cóż są warte rozkosze, które nic nie kosztują? Klnę ci się na wszystkie świętości, że miłość dla ciebie wypisała się w mem sercu nigdy niezatartemi głoskami! Temu uczuciu możesz zaufać... Błagam cię, nie żądaj, abym przekraczał najwyższe prawo świata i zapomniał o tem, co jest większe nad wszelkie ideały! Człowiek przecież takiemu zadaniu nie podoła nigdy... Wielkie prawa przyrody wypiętnowały się w umyśle i sercu człowieka, a obok nich podrzędnie tylko, istnieją znikome, drobne i zmienne prawa społeczne. Tamte obowiązują na wieki wieków, te — jedynie na czas jakiś. Głos pierwszych każdy rozumie łatwo, rozkazowi drugich ulega się częstokroć obłudnie.“
Ona mu na to odrzekła: — „Przyroda spokojna jest, obojętna i milczy. Dolę i niedolę człowieka tworzą ludzie, gdy, wtargnąwszy w życie bliźniej istoty, wyrzucają ją poza swoje rojowisko, odbierają cześć i spokój, a piętnują hańbą. Sam powiedz, czy człowiek podniosłego umysłu, szlachetnego charakteru może stawić słabą kobietę pod pręgierzem opinji, która, nic nie przebacza, a małe pozory do wysokości występku podnosi? Przyroda jest wtedy niemą; ale czy jesteś tak silny, abyś zasłonił tę, co ci się powierzy?“...
„Gdy ludzie człowiekowi takich niezaprzeczonych praw jego odmawiają, niemniej on je wziąć powinien, jak najrzetelniejszą swą własność. Ty nie masz mojej wiary, nie kochasz teraźniejszości, gdyż cię przyszłość przeraża... We mnie gra żywe uczucie, ono się przeobraża i nie może, jak zegar, jednostajnie wybijać godzin. A gdzie ono się zatrzyma? Ja nie wiem. Żyć i kochać pragnę, gdyż czuję w sobie prawo życia i miłości. Wobec bliźnich uczucie zawsze jest dramatem, który się kończy cierpieniem, nieszczęściem dla jednych, dla drugich upadkiem w błoto obojętności.“
„Ty nie uznajesz wartości tryumfów człowieka nad sobą samym? Kto się pozwala unieść gwałtownym prądom swych uczuć, tego nietylko ludzie obarczą winą i potępią. Wyrzuty własnego sumienia ciężko udręczają nieraz i sprawiają to, że człowiek pogardza sobą. Och, to bardzo ciężko nie znajdować nigdzie oparcia!“
„Jeżeli uczucie pobudza drażliwość sumienia, jest ono tylko nowym ciężarem i tak już bardzo ciężkiego życia. Upada taki jedynie, który w przekonaniu swojem upadł. Człowiek nie stwarza woli na poczekaniu, lecz ją wciągu życia wyrabia jako siłę. Czemże jest ta siła? Za jej pomocą mamy pokonywać swoje pragnienia, a ona właśnie stanowi siłę tych pragnień. Czyż, wcale nie chcąc, możemy mieć obowiązek tryumfu nad tem, czemu z całego serca pragniemy ulegać? Przecież kochać jest to mieć życie na usługi ukochanych: niech biorą z niego, co im się podoba, a może i... tyle ile chcą! Kto kocha, tego nie boli, gdy dużo daje. Bo może bez tego ukochanym nie byłoby dobrze. Cóż kochający wart dla kochanego, jeżeli daje mniej, niż miłość wymaga? A miłość czyż ma się jałmużną żebraczą zadowolnić? We wzajemnej miłości kochanków każde z dwojga ściśle tyle bierze od drugiego, ile samo dało. Sumienie nie może wyrzucać tej równowagi“.
Rzecz dziwna, nie wyznaczali sobie schadzek, a jednak się spotykali. W miłości ich było coś jakby przeznaczenie. Ludzie to zowią zwykle przypadkiem. Otóż, dzięki przeznaczeniu, czy przypadkowi, spotkali się jednego razu, chwilo nigdy nie zapomniana! Już wtedy uczuć swoich jakoś nie oblewali chłodem zimnego rozumowania.
Ona — strojna w te wszystkie drobne łachmanki, które są do twarzy pięknej kobiecie, gdyż Wenus, cokolwiek doda do swych wdzięków, zawsze potęgę ich zwiększy. Wysmukła, kształtna od stóp do główki, zdobna najcudniejszym w świecie uśmiechem, niezrównanie urocza w każdym swoim ruchu, podała mu dłoń i przywitała go głosem dźwięcznym jak harfa. Z ich przywitania się znać było, że oczekiwali chwili spotkania, mającego doniosłe znaczenie w dziejach tej wspólnej miłości: nic tyle nie wypowie, co blask oczu. Więc jedno drugiemu niebawem wyznało, że sobie dzisiaj mają wzajemnie dużo do powiedzenia. Złączeni w parę, unikali gwaru wielkiego miasta i, sami nie wiedząc dokąd dążą, szli w odległą, odludną ustroń poza Wisłę. O zmroku tylko kochankowie i ci, których prawo ściga, chronić się tam zwykli. Każde z nich po drodze wielokrotnie wyraz „miłość“ powtórzyło. Ale że sam ten wyraz zdawał im się za słaby, przeto coraz częściej mówili o „miłości wiecznej“, lub o „nieśmiertelnem uczuciu“. Szczególniej on kładł nacisk na ową wieczność i nieśmiertelność, co się zdawało ją bardzo zobowiązywać. Brzmi to wzniośle, gdy ktoś przysięga kochać kogoś przez całą wieczność.
„Ciebie jedną i po raz pierwszy tak kocham, jak kocham: duszą całą, całem jestestwem swojem“ — on mówił. — „To uczucie zupełnie wypełnia treść mojego życia, które inaczej byłoby bezbarwne, pozbawione siły wzruszającej. Nie pojmuję już, jak mógłbym istnieć, gdybym cię nie kochał luba, ciebie jedynej!... Serdecznie umiłowane bóstwo moje, na ołtarzu którego spalam oddawna najdroższe swe uczucia, czy ty czujesz, że duszą mej duszy jesteś? W tęsknocie do ciebie, w złotych marzeniach o tobie wyosobniło się moje życie od wszystkiego, co nie jest tobą, i ja stąd tylko mam czucie życia. Zrozumiej, najdroższa, co to jest mieć jedno jedyne szczęście na świecie! Kiedy tęsknię, czuję płomień, co mię parzy i piecze, bom jest ciebie chciwy i głodny. O tak, ja pragnę twej duszy anielskiej, niepokalanej, jak ideja wielkiego poety! Przy tobie znikają wszystkie troski, ciężary ciała, bez ciebie jestem jak duch strącony z nieba, smutny i biedny. Więc nieraz, potężnie do ciebie tęskniąc, modlę się, błagam: O nie odlatuj ode mnie na swoich skrzydłach anioła! Bóstwo moje, wysłuchaj gorących modłów swojego czciciela! Spraw aby mi czoło twe promień jasności zesłało, aby cudne blaski twych oczu z pociechą do mnie spływały, abym dotknięcie twej rączki poczuł!... Przebacz mi, Psyche, że w czci dla ciebie jestem zmysłowy; ale czyż w zmysłach niema duszy?“
Jego ramienia chętnie się teraz czepiła. Szli bardziej już do siebie zbliżeni, a on dłoń jej niekiedy do swych rozpalonych ust przycisnął. Wówczas ona, wywdzięczając się, silniej cisnęła jego ramię, a czasem ręka jej mimowolnie uściskiem dank składała męskiej dłoni. Ta rączka śliczna, obnażona z rękawiczki, miała cudowny kształt, białość alabastrową, miękkość puchu, gładkość aksamitu i delikatność lilji, z których się zdały płynąć lube ognie, co go na wskroś przenikały.
Przez jakiś czas milczeli oboje, upojenie miłe, zachwyt czując w duszy. Naraz, i to jednocześnie, każdemu z nich wyrwało się naiwne zapytanie: „o czem myślisz?“ Skoro się ma wspólne uczucia, ma się też wspólne myśli: ta kombinacja pozwala, aby człowiek człowieka odczytywał jak książkę. I w tem nie ma nic dziwnego.
„Myśli nasze i uczucia wybiegły ku sobie na spotkanie — on rzekł — więc, co twoje wytworzą, moje w lot pochwycą, i odwrotnie. Widocznie jest potrzeba wzajemnego odczuwania się wiedzy o tem, co które z nas pragnie, aby dla drugiego istniało. Toż ja w swej duszy troskliwie zapisuję każdy twój uśmiech, każde słowo, łzę każdą — odczuwam cię całą. Z czcią i uwielbieniem cię noszę taką odczutą w sobie, zawsze pomny, że za nas oboje czuć, myśleć nieraz wypadnie. Gdy serce moje uderzy pod wpływem miłych a drogich wspomnień o tobie, myślę, że twoje również bije wtedy... Miljon razy w marzeniu bywałem już z tobą, a czułem, że i ty się nie spóźniłaś. Jeżeli nam obojgu było wówczas dobrze, bądźmy sobie wzajemnie wdzięczni. Bo dobrze jest człowiekowi, gdy kocha i gdy go kto kocha; wtedy, umierając nawet, w śmierć się nie chce wierzyć.“
Przygotowany przez swoje dawne marzenia i pragnienia, mniemał, że w niebie przebywa, że na tym świecie większego szczęścia osiągnąć już nie można. A przecież jeszcze nie doznawał uczucia zupełnego zadowolenia, pożądał więcej, więc widać nie wypił całej czary rozkoszy.
Czasem bez związku coś teraz powiedział, poszepnął; niktby nie pojął znaczenia tego, a ona jednak rozumiała słowa jego, gdyż odczuwała stan duszy. Poważna jak bogini, milczała, słuchając, kiedy mówił: — „Przez całe życie chciałbym tak iść obok ciebie, a za największe cierpienie uważałbym mus naszego rozłączenia się w tej chwili.“
Krótszą ta podróż dla nich była, niż się to piórem daje opisać; ale długo szli i daleko zaszli, nie czując żadnego znużenia. Obedrzeć ich tam, zabić mogli; ich uczucie błogiego szczęścia było atoli wyższe nad wszelkie obawy. Skoro się o zmierzchu znaleźli w odludnem miejscu, żadne niebezpieczeństwo przez myśl im nie przeszło. Ustroń tę drzewa i krzewy zarosły — jakaś kępa nad Wisłą. Była to zaś miła pora, którą przyroda właśnie na miłość przeznacza. Wszystko dokoła zdawało się wzywać: „kochaj!“
Cóż dla pary kochanków jest pożądańsze, zmrok, samotność, cisza? Stanowi to przecież ich zabezpieczenie od ludzi i od siebie samych. Zatrzymali się w miejscu, gdzie wierzbina balsamiczną woń wydawała i osika drżała listkami. Tutaj pochwycił w dłonie obie jej cudne rączki, uklęknął przed nią i, jakby łaknący człowiek, te rączki do ust swych tulił. Kto policzy, ile on tam pocałunków złożył?...
Jedna tylko gwiazda fijoletowe światło rzucała w tę ustroń poprzez gałęzie osiki, a gdzieś tam w oddaleniu, niby jaskrawa łuna, wysuwała się na niebo wielka głowa księżycowa. Na osice słowik im przyśpiewywał, szum i plusk wody dochodził od bliskiej Wisły, szczekanie psa — od wsi odległej.
Para ludzi, upojonych szczęściem miłości, tylko w sobie cały świat znajdowała. Gdyby się ziemia w tej chwili zapadła, ginęliby, nie wiedząc, że giną, gdyż miłość ich była silniejsza, niż uczucie zachowania bytu. Rączki jej nie dały jednak łaknącemu ukojenia głodu. Jakieś drżenia lube, prądy niepojęte szły od niej do niego i od niego do niej; przejęci niemi, oboje coraz silniej pożądali się nawzajem. Ona, wiotka, wpół pochylona, niby płacząca brzoza, gięła się nad nim klęczącym, a lica jej płonęły i zaledwie była zdolna w upojeniu poszepnąć słowo jakieś. Niemo modlił się do niej, w duszy swej wrzącem uczuciem przemawiał, zanosił błagalną prośbę próśb, która wzruszyła jego dobre i tkliwe bóstwo. Powstał i, szałem rozkoszy miłosnej pijany, ośmielił się swe twarde usta przycisnąć do jej usteczek delikatnych, jak listki kwiatu róży. Długi, gorący, prawdziwie szczery pocałunek miłości stanowił teraz rozmowę daleko pełniejszą znaczenia, niż gdyby sobie krocie wzajemnych wyznań uczynili. To wszystko, co między nimi przedtem zaszło, zmalało wobec tego pocałunku, który uwielbienie i cześć zmienił odrazu w poufałe kochanie.
Szkoda cię, luba moja, piękna Psyche!...
Siła czciciela wzrosła, potęga bóstwa jego wątlała. Od tego pocałunku rozpoczął się upadek bóstwa i z nim zaczęły się dzieje kobiety.
On stał się, jak gdyby rozszalonym wulkanem, którego ognistej potędze nic się oprzeć nie zdoła; ona uczuwała w sobie teraz słabość, gięła się, omdlewała, padała w jego objęcia; jej główka to się chyliła ku męskiej piersi, to znów bezsilnie ciążyła na jego ramieniu.
Zmienili położenie, co jest zwyczajem w miłości, i na murawie usiedli przytuleni do siebie.
Kwiaty przysłały im swoje zapachy i wionął wietrzyk ciepłej nocy letniej. Słowik, który przez chwilę milczał, klasnął i rozpoczął pieśń nanowo. Ich oczy, świecące dziwnym blaskiem, niby dwie pary gwiazd roziskrzonych w czasie pogodnej nocy, spotkały się w mroku.
Nie rozmawiali z sobą słowami, tylko, spleceni uściskiem, spoglądali na siebie przez czas jakiś temi oczyma, siejącemi promienie rozkosznego zachwytu.
Aż zeszła na nich chwila jedna nadzwyczajna, w której i on i ona poczuli w sobie coś jakby zamęt, chaos ogromny. Wszystkie ich zmysły się pomieszały, myśli splątały się z uczuciami i wolą w jedno wrzenie, zniknęła świadomość istnienia. Świat cały, opasany jakimś olbrzymim pierścieniem niezwykłej jasności, niby łukiem, tęczą, wieńcem z gwiazd spadających, w szalonym pląsie wirował wraz z nimi. W świecie zaś owym było ich tylko dwoje odurzonych, czy pijanych niewysłowioną rozkoszą, porwanych szałem najwyższego zapomnienia. Szczęście ich już się nie mogło wznieść wyżej. Luba moja, promienista Psyche, dziewico-bóstwo, szkoda cię!...
Stało się! Miłość nie poprzestała na żebraczej jałmużnie, jej dzieje doszły do szczytu kochankowie otrzymali wzajemnie od siebie tyle, ile każdemu z nich było potrzeba; urzeczywistnił się długo marzony ideał...
Księżyc już wysoko wstąpił na niebo, światło jego wdarło się w zacisze i zajrzało tam poprzez siatkę liści osiki, oświeciło jej piękne lica, blade teraz, znużone rozkoszą.
To ocknęło ją, w dłonie twarz ukryła i teraz dopiero posłyszała dźwięki słowiczego śpiewu. — „O Boże, gdzie ja jestem?... Jak tu strasznie!“ — zawołała.
Porwała się cała w nieładzie, z rozpuszczonemi włosami, konwulsyjnie chwyciła jego ramię i, drżąc, nagląc, rzekła: — „Idźmy, idźmy stąd prędzej!“
Kiedy teraz szli w milczeniu, on chciał ją uspokoić, otrząsnąć z wrażeń i spytał: — „O czem Psyche myśli w tej chwili?“ — „Myślę — odrzekła — że gdy pierwsi ludzie uchodzili z raju, pewnie im tak samo słowik śpiewał, a osika liśćmi swemi szeleściła.“ Potem się przytuliła do niego i, czego dotychczas nigdy nie bywało, ona pierwsza oplotła mu swoje ramiona około szyi, a na czole jego wycisnęła gorący pocałunek miłości.
Gdy to uczyniła, rzekła głosem wzruszonym, pełnym słodyczy: — „Nie opuszczaj mię!“
Zmieniły się role: bóstwo zeszło na stanowisko czciciela, czciciel stał się uczczonem, uwielbionen bóstwem; nastąpił trzeci i ostatni okres w dziejach miłości.





III.
Rozczarowanie.

Potem spotykali się bardzo często, tak często, że jemu spowszedniały czarowne niegdyś dary szczęścia.
I on, co nigdy przedtem nie opuścił kochanki dla przyjaciela, niejednokrotnie przekładał teraz wdzięki przyjaźni nad miłość. „Bo do miłości — podług niego — człowiek się rodzi przygotowany, jak ptak do lotu; przyjaźń wymaga wyższego przygotowania uczuć przez życie“.
Ona pragnęła go, poszukiwała, tęskniła niezmiernie, chciałaby zawsze mieć kochanka przy sobie.
Nieobecność jego budziła w niej czarne myśli, straszliwy niepokój wyczekiwania. Jeżeli od spotkania do spotkania przedzielał ich czas dłuższy, wtedy roje przeróżnych, niedobrych przypuszczeń snuły się po głowie samotnicy; niektóre śmieszne, dziecinne były. Myślała sobie, że rozliczne nieszczęśliwe przygody i przypadki zagrażają człowiekowi w życiu, a wszelki zły los zdał jej się być zawziętym wrogiem tego którego kochała i wielbiła. Przypuszczała nawet nadzwyczajne zdarzenia — pioruny z jasnego nieba. „Dobra kobieta, lecz nudna“ — mówił sam do siebie nieraz. Wszystko, wszystko złe przerażało ją nieustannie, budziło podejrzenia, obawy, iż go utracić może. Pełna gołębiej trwogi, pod wpływem owych domysłów, przypuszczeń, troszczyła się nietylko o jego życie, ale i o serce. Skoro bowiem ona miała go za co kochać, więc mogłaby go pokochać także inna kobieta. Ponieważ on ją pokochał za wdzięki i za różne zalety, to niezawodnie pokochałby i inną, gdyby w niej znalazł większą siłę wdzięków, odkrył wyższe zalety. „Ach, to okropne!“ Ciosu takiego nie przeżyłaby przecież nigdy...
Nieraz spoglądała w zwierciadło, zadając mu pytanie: „Czy ja jestem jeszcze tak piękną, abym z powodu wdzięków zasługiwała na jego miłość?“ Zwierciadło dawało jej smutną odpowiedź.
Różane usteczka wyblakły, świeży rumieniec zniknął na licach, oczy straciły ów blask nieporównany i głęboko zapadły w doły, czoło nie miało już liljowego połysku dziewicy, skóra tu i owdzie przyżółkła nawet nieco, kości poczynały się uwydatniać, górować na twarzy. A te jej rączki cudowne, takie piękne, toczone, wychudły; jej palce stały się kościste, przez skórę przeświecały niebieskie żyłki. Ta w sam raz pełna i kształtna postać wyciągnęła się nitkowato, pochyliła się nawet cokolwiek. Urocza moja Psyche! w służbie i czci miłości skarlały twoje czarowne wdzięki! Z bogini niewolnicą się stałaś...
„Jest na świecie tyle piękniejszych ode mnie kobiet, że on mię za moją piękność nie może dzisiaj kochać. Niestety, wdzięki me — widzę to — przepadły bezpowrotnie i przy ich jedynie pomocy jużbym serca jego nie zdołała dla siebie podbić! Ale przecież ja posiadam w sobie przymiot cenniejszy nad wszelkie zewnętrzne powaby: mam serce zupełnie mu oddane, kocham go nad życie, czczę i uwielbiam jak bóstwo. Człowiek tej co on miary umie należycie ocenić duszę kobiety. On dobrze wie, że niema poświęcenia, na którebym się z miłości dla niego nie zdobyła, i za to mię niezawodnie kocha! Znam jego charakter szlachetny i rycerski, znam umysł pełen wzniosłości, ceniący w ludziach więcej piękne cnoty, przymioty duszy, aniżeli ponętną postać, powierzchowne wdzięki. Taki dobry, wyrozumiały, zacny i rozumny człowiek! Zresztą, czyżby go która inna kobieta zdołała lepiej ocenić i bardziej umiłować?“
Wśród takich trosk i obaw o miłość jego, nie zaniedbywała niewinnych starań, aby podnieść swą urodę, być wobec ukochanego świeżą, piękną. Gdy się spotkali, była potulna, uległa, wszystkim jego zachceniom czyniła zadosyć, oddawała mu się zupełnie całą swą istnością. Sądziła, że jej jest wdzięczny za to i że w taki tylko sposób serce jego zobowiązać sobie może.
Bywał dla niej dobry; ale odczuwała jednak, iż to jest raczej dobroć ojca, łaskawość pana jej, wspaniałomyślność króla, niż tkliwa miłość kochanka. Zabolało ją to nieraz i tak ciężko, że przez usta wydobywało się z głębi duszy coś jakby skarga, wyrzut lekki. Potem w samotności zalewała się łzami z tego powodu i od płaczu miewała opuchłe powieki.
Jednego razu zdobyła się na odwagę i głosem drżącym wyznała mu, co ją trapi, boli. Uspokoił ją pocałunkami, zapewnił słowy, że wszystkie przypuszczenia, wszystkie wnioski, które z jego słów i postępowania wyprowadzała, nie mają najmniejszej podstawy. Oprócz tego, dowodził bardzo wymownie, iż każde na świecie ludzkie kochanie ma taki a nie inny naturalny swój przebieg. „Nie możemy, moja Psyche — mówił — przez całe życie być dziećmi i żyć w ułudach. Rozsądnie, trzeźwo trzeba się zapatrywać na sprawy uczucia...“
Obdarzyła go pieszczotą, pozwoliła się z łatwością przekonać, uznała ową konieczność naturalną zmiany, gdyż i ufała zupełnie dowodzeniom jego rozumu i bardzo gorąco pragnęła, aby on zbił jej domniemania.
Ale rozum człowieka jest zawsze w takich razach pochopnym sługą, odbiciem uczucia; i dowodzi on tego, czego dowieść pragniemy, i ukazuje nam rzekome prawdy, które w danej chwili odpowiadają naszemu egoizmowi i bardzo mu się podobają. Skoro zaś w pełni wezbrane żalem uczucie dojdzie do głosu, wybucha ono wtedy i, lekceważąc wszelkie rozumowania, widzi bezpośrednio a dokładnie czczość i obłudę rozumu. Zapewne stąd pochodzi, iż kobieta uczuciem swojem częstokroć prawdę duszy ludzkiej odgaduje.
W owym stosunku zwężanego przezeń a rozszerzanego przez nią uczucia miłości, znowu przez jakiś czas żyli. „Dlaczego się skończyło rozkoszne szczęście i wszystko, co było, tak szybko przeminęło?“ zapytywała w żałości sama siebie. — „Dlaczego reszta życia wlecze się ślimaczo i nie jest taką, jak tamten sen cudownie piękny? Ciężko żyć, gdy pocznie więdnąć, usychać wpleciony w życie wonny i barwny kwiat miłości! Zaczęliśmy od tego, że nam obojgu było dobrze i błogo. Skądże się wzięło to rozdarcie, rozbrat serc naszych, który występuje teraz, gdy miłość moja spotężniała?“
Innym razem znowu przemawiała do niego spokojnie: „Męczysz się ze mną, przymuszasz; ja to widzę. Wolałabym już stokroć usłyszeć gorzką prawdę, wypowiedzianą szczerze. Ja cię błagam, zaklinam, otwórz mi serce, powiedz otwarcie wszystko, a jakkolwiek wielce bolesny cios ugodzić mię może, zniosę to mężnie i przełożę nad twój przymus, udawanie!“
Karcił ją wtedy poważnemi słowy, z naciskiem wygłaszał zdanie, iż kobiety wogóle odznaczają się nadczułością, przez co nadzwyczajnie utrudniają życie nietylko sobie, lecz i tym, z którymi je losy życia złączyły. „Na tym świecie, moja Psyche — powiadał — należy brać rzeczy tak, jak są, bez przywidzeń, gdyż, co jest rzeczywiście, mają przyczynę takiego właśnie a nie innego bytu i widać, że inaczej być nie może. Wola jednostki nie zdoła przecież złamać praw nieugiętych, którym każdy bez wyjątku podlegać musi. Pomyśl, czy możesz wymagać ode mnie, abym w entuzjazmie uczucia przepędzał całe swe życie? Zważ nadto, iż z konieczności nieuchronnej miłość młodzieńca dla kobiety przeobraża się z czasem w spokojne, pełne godności przywiązanie dojrzałego męża!“
Bardzo sobie upodobała ten wyraz „przywiązanie“ i już potem w licznych wątpliwościach swoich miewała stąd niemałe pocieszenie, myśląc: „On ma dla mnie spokojne i pełne godności przywiązanie.“
Czas atoli szparko leciał na skrzydłach, a w przelocie robił zmiany wśród serc ludzkich: jednych zapalał gorącemi uczuciami, innych owiewał chłodem zobojętnienia, powoli wlewając w ich dusze czarę gorzkich rozczarowań.
Z kolei rzeczy przyszło między nimi i do cierpkich wymówek. Ona teraz wyraźnie uskarżała się, że ma złamane życie, całą przyszłość zwichniętą, ponieważ on ją z każdym dniem bardziej zaniedbuje, lekceważy i opuszcza. Jednak i wtedy jeszcze pieszczota pojednała ich ostatecznie.
Dopiero gdy ją pożegnał, zagrało w nim buntownicze uczucie. Rozważał w duszy jej wyrzuty, wymagania i na nie dawał sobie mniej więcej taką odpowiedź: „W sprawie miłości dwojga ludzi nigdy nikt nie jest nikomu nic winien; bo przecież uczucie było wspólne i wspólne chwile szczęścia, za które każde z nich po swojemu musi zapłacić. Ile szczęścia sam wziąłem, tyle go dałem. Z jakiegoż więc powodu ona mię teraz obwinia? Skończyła się widać epopeja miłości, trudno zmuszać serce... Gdzież jest mój znowu świat artysty, obywatela, człowieka? Mamże go poświęcić tak zwanemu obowiązkowi miłości, oddać się zupełnie zachceniom drażliwej kobiety? Jeżeli tak postąpię, czyż nie wyjdzie na to, że sprawy wyższego rzędu, ogólniejsze, poświęcam dla spraw osobistych, małych, samolubnych? Toż gdy będę czynił ciągłe ustępstwa jej zbyt przesadnym wymaganiom, oczywiście przepadnę jako członek swego społeczeństwa, ludzkości i w imię jakoby obowiązku miłości stanę się cichym, potulnym pantoflem. Naturalnie, ona do tego tylko dąży... Mojaż w tem wina, że idealne zachwyty, uniesienia człowieka rozwiewa i rozmiata zimny wiatr rozczarowania, że z dawniejszych marzeń i wspomnień proch się dzisiaj sypie? Jest to natura rzeczy i nic więcej!... Napiszę romans na tem osnuty.“
Kiedy on usiłował w taki sposób wytłumaczyć się przed samym sobą i postanowił jej unikać, aby się ocalić, „wyzwolić z niewoli“ — jak mówił; ona czuła tylko i cierpiała, niejeden żal ciężki tłumiąc w duszy.
Wśród tych okoliczności możeby się byli jeszcze długo udręczali wzajemnie; atoli w ów już bardzo luźny stosunek ich miłości, trzymający się związku jedynie siłą nabytą w czasie przeszłym, nagle wtargnęła zazdrość, uczucie zdolne rozsadzić nawet daleko trwalsze związki. Raz, przypadkiem, spotkała go idącego pod rękę z jakąś niezwykle piękną kobietą — dramat straszny, chociaż dosyć zwykły!
Wszystko inne puściłaby w niepamięć prędzej, tylko nie to. Po miłości, żadne uczucie nie jest tak wyłącznie niewieście, jak zazdrość i właśnie ten jej gatunek. Zniosłaby jego gniew srogi, wybuchy tyranji, brutalności ostatniego rzędu; ale w żaden sposób nie zdołała przenieść tego, iż przełożył nad nią inną. Niechby wreszcie jej nie kochał, ale pod warunkiem, że innej nie pokocha!
Przyglądała mu się bacznie, jak szedł z tamtą — rozjaśniony, uśmiechnięty, swobodny, taki, jakim go Psyche dawno już nie widziała. Widocznie usiłował być miły i przyjemny dla tej nowej towarzyszki, która, pełna wdzięku, od czasu do czasu znacząco spoglądała mu w oczy. Ten grom niespodziewany, straszny nad wszelki wyraz, odrazu wykrył jej prawdę, rzucił jaskrawe światło na całe jego postępowanie, a jednocześnie ukazał jej czarną przepaść pod nogami — ponury grób miłości.
Już teraz wybornie zrozumiała, co to znaczyło, że ją od pewnego czasu prędko opuszczał, spieszył się i mówił, odchodząc: „Psyche, muszę cię pożegnać, gdyż mię przyjaciel oczekuje w pewnej bardzo ważnej sprawie!“
We wspomnieniu stanęły przed nią obrazy urocze tych chwil zachwycających, które niegdyś z nim spędzała była tak rozkosznie. Pamiętała wszystko dokładnie i nie miała najmniejszej wątpliwości, iż obecnie ta nowa królowa jego serca zupełnie takie same chwile z nim spędza... Szczęśliwa, lecz i przeklęta z tego powodu! Jakże to przenieść? Co począć? Oby się raczej ziemia zapadła pod tobą, biedna Psyche!
Najprzód miała myśl szaloną, żeby się zemścić — zabić lub srogo znieważyć tę, co jej wydarła serce kochanka. Szał straszliwej nienawiści przeszedł jednak, wnet się jakoś opamiętała i pomyślała:
„Przecież on ją zdradzi niezawodnie tak samo, jak mnie zdradził! Niegodny! Słabą kobietą jestem, istotą upośledzoną, bez praw, skazaną, aby być igraszką i zabawką zachceń!.. Oddałam mu się całem swem uczuciem, a on kłamiąc miłość, poszarpał, zbezcześcił, zdeptał me serce!“
Ach, nie ma na świecie takiej goryczy, z którąby porównać się dała gorycz łez, jakie teraz wylewała Psyche! Bo miotało nią uczucie zawodu, przykrego upokorzenia, okrutnie zranionej miłości własnej, a głęboko gdzieś na dnie zbolałej duszy tkwiła jeszcze miłość dla niego... I wszystkie te uczucia gwałtownie wezbrane znalazły ujście w wybuchu płaczu.
Kiedy tak samotna w cichości wypłakała łez wiele i nareszcie uspokoiła nieco wzburzone uczucia, otarła zaczerwienione oczy i rzekła z silnem postanowieniem: „Stało się! Jest widać mus miłości i mus rozczarowania. Jedno mi już tylko pozostaje obecnie — opuścić go, uwolnić od siebie! Czuję, że na to mam jeszcze siły...“
Pękła między nimi silnie już naprężona nić związku. Istotne dzieje miłości pary ludzi przeszły główne okresy swego rozwoju.






IV.
W opuszczeniu.

Rozłączeni, byli teraz zdala od siebie. Czyż jedno o drugiem zapomniało?
Ona, jak Magdalena, żyła naprzód w samotności, sądziła, że jej już urocza gwiazda szczęścia nigdy nie zaświeci, że smutek złamie, zniszczy resztę życia zgoryczonego zawodem. Ta niedawna przeszłość, gdy się tęczowemi barwami wspomnień wdzierała do ciężko strapionej duszy, tylko mocy dodawała cierpieniu. W jasnem oświetleniu grób serca stawał się jeszcze bardziej ponury. Zmięty, sponiewierany wonny kwiat szczerej miłości budził ogromną żałość, krwawił i jątrzył bolesną ranę. Łez jej brakło, ażeby ten widok opłakać.
Dziwiła się, iż są na świecie ludzie szczęśliwi, i ztąd również czerpała gorycz. Każdy w tym niezmiernym tłumie, co się dokoła niej snuł codziennie, kochać musi, i miłość mu daje do życia zachętę. Przez myśl jej nie przeszło, że każdy jest ofiarą uczucia lub ofiarę tworzy. I nikt nie chce wiedzieć, iż szczęście kończy się nudą lub męczarnią, przemija, a resztę życia nieraz jadem goryczy zatruwa.
Rzecz dziwna, chociaż ją przeszłość tak raniła, ona tonęła jednak we wspomnieniach, nieustannie karmiła się niemi i obrazy niepowrotnego szczęścia nie schodziły jej z oczu. Dusza ludzka marami i cieniami tylko żyje, bez względu na to, czy się wpatruje w przyszłość, czy przeszłość przegląda. „Ileż uroku miały te nasze tajemnicze schadzki! Uśmiechy, pocałunki, wyznania, przysięgi... Nawet łzy z tamtych czasów były inne“.
Przechowywała jego listy, odczytywała je często z zajęciem. Jeden z tych listów bardzo jej się podobał, a brzmiał w te słowa: — „Szaleję, ginę, przepadam za Tobą i już mię nic od Ciebie oderwać nie zdoła, o moja droga, nigdy niezapomniana Psyche! Kocham Cię tak, jak gdyby już nic godniejszego miłosci nie było na świecie, kocham Cię bardziej nawet. A chociaż to wielkie uwielbienie ciągle noszę ze sobą, chociaż cudownego wizerunku twego mam pełną duszę, pragnę Ciebie przecież rzeczywistej i żyję tylko myślą, nadzieją ujrzenia swego bóstwa.“
„Jedno z dwojga — albo mię kochał wtedy gdy to pisał, albo kłamał uczucie... Nie, w tych słowach nie zmieściłoby się kłamstwo! Poezja czysta wionie...“
Teraz znowu wydobyła inny list, jeden z najpierwszych, o ile można wnosić z wyblakłego pisma. Jeszcze się wtedy mało znali; on ją kochał jak marzenie, jak ideał. Gwiazdom się kazał do niej uśmiechać, a pogodne niebo, słońce, tęczę i najwspanialsze kwiaty miał w słowach swoich dla uwielbianej kochanki. Psyche prawie na pamięć umiała treść tego listu. „Na gwiazdach z Tobą przebywam, skoro na ziemi nie mogę. Wszystkie myśli Ci poświęcam, a pragnę oddać życie. Hymny miłości w duszy śpiewam, które w snach swoich słyszeć musisz. Ty mi promienie natchnienia zsyłasz z nieba swych oczu. Mam Cię zawsze przy sobie w snach swoich, a potem sny szczęścia na jawie trwają. I przeto rwie się dusza ma do Ciebie i tęskni bezustanku. Ach, bo ty jedna zastępujesz mi wszystko brakujące na ziemi! Ubóstwiona bogini, spojrzyj na swego czciciela, który w hołdzie miłości duszę u stóp twoich składa! Błagam Cię, obdarz mię szczęściem, jakiego nikt nie posiadł. Szczęściem przez Ciebie danem bogaty, wzmożniony, będę Cię bardziej jeszcze wielbił. Tem większą sama się staniesz, im wyżej mnie wzniesiesz. Zbliż się więc do mnie uczuciem, uczyń mię wielkim, dając mi szczęście! Oby błaganie moje sprawiło, iż odczujesz, czem jesteś w moich pragnieniach!“
„Kochał mię, pragnął, wzywał — potem opuścił! Wołał: — „zbliż się do mnie uczuciem!“ — Uśmiechnęła się gorzko. — „Ja go widać nie uczyniłam szczęśliwym, a sama...“
Wspominała, jak nieraz przychodziło jej zwalczać liczne przeszkody, aby go zobaczyć. Trzeba było zmylić czujność tych, którzy jej strzegli. Przychodziło jej to z łatwością, ponieważ szczerze kochała. Miłość darzyła ją męstwem, zręcznością, doradzała mądrą przezorność i przebiegłość. Przecież ta miłość była dla niej wszystkiem, bojem życia. Któż w boju gani podstępy, gdy chodzi o zwycięstwo, o ocalenie? Czyż mogła uczynić więcej? Odczuła jego pragnienia i właśnie kiedy go pokochała prawdziwie, kiedy mniemała, że mu daje szczęście, zaczęła być nieszczęśliwą.
„Dlaczego mię tak nielitościwie porzucił?... Ten poeta stawał się później zimnym szydercą i wydrwiwał nieraz to, com ja szanowała, zabijał we mnie wiarę. Zdawało mi się, że mam otwarte na świat oczy i stopniowo przejmowałam od niego uczucia, przekonania, stawałam się zupełnie inną — podobną do swego mistrza... Ach Boże, przecież ja go kocham jeszcze! Gdyby w tej chwili już nie błagał, nie prosił, lecz rozkazał, poszłabym za nim jak niewolnica i byłabym szczęśliwa. Ja nie mam rozumu, nie mam przekonań, woli, mam serce tylko! Nie, on nie powróci! Jestem teraz istną nędzą, do której się już nic w życiu nie uśmiecha, straszliwą igraszką losu. Uczucie okuło mię w pęta i uczyniło tak słabą, że się gnę oto pod brzemieniem swej niedoli. Czy zdołam wytrwać? Ta szalona tęsknota, ten ból okrutny muszą mię zabić. Dawniej w modlitwie szukałam pociechy, a teraz nie umiem się modlić: Bóg jak gdyby się odwrócił ode mnie.
Część jakaś winy i na mnie samej cięży... Ach, dlaczegom ja płakała, widząc jego obojętność? Jeżeli już każdej miłości takie są dzieje, że uczucie stygnie, to powinnam była przenieść jego zmianę. Istotnie, mogłam się od łez powstrzymać, a byłam podobna do rozpieszczonego dziecka. Mój płacz nie mógł być dla niego przyjemny. A te przykre wyrzuty, które mu czyniłam? Pamiętam jakby dziś, spotykamy się, patrzę — on jakiś roztargniony: w oczach obojętność, na ustach uśmiech przymuszony. Wyglądał tak, jakby mię lekceważył, nie dbał o mnie wcale. Powitał, jak pierwszą lepszą, i wręcz powiada: — „Tak dziś wypadło, że tylko pół godziny czasu mam dla ciebie.“ Zapłakałam wtedy; bo jak nie odczuć takiej zmiany? Dawniej bywało — dzień dla nas za krótki, i dzień i noc z dniem połączona.
Widząc mnie teraz płaczącą, rzekł z naciskiem: — „Psyche, czy tylko łzy masz dziś dla mnie? Nie wiele one są warte, gdyż kobiety zwykły płakać z powodu małych smutków, a zawsze bardzo obficie. Wierzaj mi, że ta łzawa hojność nie przynosi twojej płci zaszczytu!“ O mało mi serce nie pękło od słów tych twardych i kurcze płaczu krtań mi ścisnęły. Zwyciężyłam się, nie wybuchnęłam łkaniem, całą gorycz zaparłam w sobie. Chciałam się nawet przymusić do uśmiechu i odpowiedzieć mu wesoło: — „Niewdzięczny, przecież słabość płci naszej stanowi tryumf płci twojej!“ — On tymczasem niedbale podał mi rękę na pożegnanie i odszedł. O straszna chwilo! Doznałam takiego wrażenia, jakby mię podeptał, obelgami obsypał, ciężko znieważył. Postawił mię tak wysoko, aby potem strącić. Kocha widać inną. Jak szalona pobiegłam do domu i długo, długo płakałam.
Ale ostatnie nasze spotkanie było dla mnie jeszcze przykrzejsze. Zrobiłam mu scenę zazdrości, gdyż sądziłam, że to go upokorzy, zmieni. — „Co znowu, zazdrość?“ — spytał zdziwiony i urażony. — „Szukasz tego, czego nie chcesz znaleść? Dowiedz się, że jeśli sułtanka chce utrzymać serce tego, kogo kocha, to już nie płaczem, nie wybuchami gniewu i zazdrości.“
Czyniłam mu następnie wyrzuty cierpkie, powiedziałam, że „jego postępowanie mię oburza, że ja nie mogę, nie chcę być przedmiotem jego zachceń, fraszką, którą w błoto rzuca, że w szale nazwał mię swoim aniołem, boginią, a ja pragnę mieć tylko prawa człowieka.“ Na to mi odpowiedział z przekąsem: „Łatwiej jest zrobić z kobiety anioła, niż jej dać prawa.“
Zachowałam się wtedy cierpko i z ust mi niebacznie wypadły słowa: „Poziomy charakter!...“ Niestety, to go musiało zaboleć, obrazić śmiertelnie! Bez pożegnania odszedł i już nie wrócił. Gdyby nie ten mój płacz, nie owe wyrzuty, miałabym go jeszcze przy sobie. Może nie byłabym tak szczęśliwą, jak niegdyś; ale w opuszczeniu oto nie znałabym tej szalonej tęsknoty... Boże zlituj się nad nieszczęśliwą!“
W tej chwili uczucie jej wezbrało gwałtownie, uczuła w sobie ból, żałość, załamała ręce, padła na kolana i, wzniósłszy w górę łzawe oczy, poczęła się gorąco modlić:
„Litości, opieki, wsparcia błagam! Czyż biedna i nieszczęśliwa kobieta nie zasługuje, abyś jej, Boże, wysłuchał? Dałeś mi uczucie, które mię rozbiło, zdruzgotało, i słaba wiję się w łzach, w cierpieniach. Zniszcz resztki tego uczucia, wyzwól mię z okropnej niewoli życia!...“
Tak się modliła, biedna, a przez otwarte okno dolatywały krzyki wielkiego miasta: jakieś wesołe gwary, zmieszane z dźwiękami katarynki, turkot kół, okrzyki przekupniów na podwórzach, to znowu nabożne pieśni żebraków, płacz dzieci.
Skończyła modlitwę, otarła łzy i mniej już teraz żalu czuła w sobie.
„Jestem nieszczęśliwą — rzekła — boleść jak ostry nóż nawskróś mię przeszyła; ale wiem, za co cierpię! Człowiek nie wylewa łez darmo: zawsze opłaca niemi jakieś dawniejsze szczęście. A ja przecież byłam bardzo szczęśliwa i dzisiaj nie żal mi ceny, którą płacę za swoje szczęście. Ono należało do mnie tak samo, jak i te łzy gorzkie. Ile jest goryczy w łzach moich, tyle było lubej słodyczy w czarze, którą wychylam. Tem droższe będzie zawsze dla mnie to uczucie tak hojnie opłacone.“
Dnie szybko biegły, a większe i mniejsze cierpienia ludzkie na skrzydłach ulatywały z ziemi w ów ocean zapomnienia, którego upusty, gdyby się rozwarły, zalałyby cały świat łez potopem. Ale i kwiaty rozkoszy stamtąd wydobyte zamieniłyby ziemię w świątynię szczęścia.
Psyche odzyskała nareszcie spokój duszy. Nim jesień i zima przeszły od czasu ich rozłąki, ona się stała znowu piękną, strojną, pełną uroku. To już nie dziewczę naiwne, pierwszy mdły kwiatek wiosny, co go lada mróz zwarzy; ale — pełny, piękny kwiat, który się w jasnych i ciepłych promieniach letniego słońca rozwijał i śmiało swą przecudną koronę ku niebu wznosił. Wszyscy ludzie, widząc ją teraz, z podziwieniem powtarzali: „Jakaż ona zachwycająca!“
Bo była piękna, a pięknej kobiecie nigdy i nigdzie nie zbywa na wielbicielach.





V.
Romans doświadczalny.

Zrobiłem swoje, napisałem książkę! Czy dobra? Nie wiem, ale wszystko z życia wzięte — romans doświadczalny. Każde uczucie żyło, przeszło wprzód przez serce, nim się dostało do książki. Napisałem książkę, a kto wie, czy nie zabiłem kobiety? Ha, trzeba umieć i zabijać, jeśli się odtwarza życie, dzieje duszy! Jakże inaczej pisać, kazać umierać swoim bohaterom?
Ostatnie doświadczenie posunąłem może za daleko. Żal mi jej — piękne dziewczę, dobra i tkliwa, a ja poszarpałem jej serce! Ale pierwszy lepszy model nie ujawniłby uczuć tak szczerych... Dla dobra sztuki, literatury okłamuje się kobietę, a dla kobiety — sztukę i literaturę. I to trzeba wiedzieć, kiedy się pisze — o obłudo!...
Jakaż ona była piękna, gdy się oburzyła! Widzę jeszcze zapłonione te prześliczne lica, te łzy, których gorycz oczy jej wypaliła; jeszcze słyszę głos drżący, tak naiwnie gniewny, chociaż się z duszy jęk boleści wyrywał. Kroczy oto złamana, wlecze się raczej niż idzie, opuściła ręce, zwiesiła głowę, cierpienie ją przybiło, zgarbiło. Co się tam musiało dziać w tej duszy?
W moim romansie jest to najpiękniejszy rozdział. Wiwisekcja!... Drogo ją kosztuje! Psyche, przebacz mi łzy swoje! Musiałem cię widzieć płaczącą, chociaż każda łza twoja padała mi na serce, jak roztopiony ołów. Zawsze jesteś piękna, ale płacząc, byłaś jeszcze daleko piękniejsza.
Niejedno mi pozostało w pamięci... Ach, ten ranek szczęśliwy, jaki był wspaniały, kiedyśmy oboje, upojeni rozkoszą, opuszczali swoją ustroń miłości! Słowiki już umilkły, hymny skowrończe rozlegały się pod niebem, brylanty rosy pokrywały ziemię, a przecudny różowy brzask dnia, rozlany po obłokach, stanowił jakby ostatnią pieśń w poemacie, któryśmy wspólnie utworzyli.
Ja ją nauczyłem kochać, gdy, napawając oczy jej wdziękami, otrzymałem pierwszy pocałunek z ust dziewiczych, podobnych do kwiatu róży, która dopiero co z obsłonek pączka na świat wyjrzała. Odczuwałem wtedy rozkosze marzenia, napełniające jej czystą duszę. Mamże to wszystko w książce tylko złożyć i zapomnieć? Nie, ja ją kocham! Ta Psyche rzeczywista i ta druga z romansu stanowią jednę. Przecież wszystkie ideały pochodzą z rzeczywistości... Szał rozkoszy mię napełniał, kiedym w książce odtwarzał chwilę pierwszego pocałunku. Bo mam ten pocałunek w sercu. Słyszę jeszcze w tej chwili szelest lekkich jej kroków, gdy przybywała na umówioną schadzkę. Również i to zapisało się w sercu, które teraz do niej tęskni...
A swoją drogą ona mię już ogromnie zaczynała nudzić: jakieś płacze, wybuchy zazdrości... Gdyby nie to, na nic zguśniałbym był przy niej, nie zdołałbym się był otrząsnąć i mój romans pozostawałby dotąd w tece.
Pominąłem jednakże w książce swojej niektóre z odebranych podczas tej miłości wrażeń. Są tajemnice, na które ja sam bardzo chętnie zapuszczam zasłoną. Są także uczucia, których w żaden sposób oddać nie umiem. Czuję tylko, iż do pewnych chwil będę tęsknił w życiu. Przecież i ja w tej miłości coś znaczę! Alboż wszystkie owe uczucia, wrażenia nie przeszły przez moją własną duszę i nie wstrząsały nią potężnie?... Napisawszy atoli romans, uwolniłem się od ideji, która mię była opętała. Gdybym się teraz ożenił, uwolniłbym się i od miłości. O nie, ja chcę jeszcze kochać!...
Ludzie lubią mówić i pisać o wiecznej miłości, chociaż każdy bezwarunkowo stwierdza na sobie prawo zmienności. Jakże się nie mają zmieniać uczucia, jeżeli następuje zmiana fizjognomji, nałogów, obyczajów, poglądów i wszystkiego naokoło?... Miłość idealna jest piękna, gdy ozdabia serce ludzkie, nudna, gdy się o niej mówi, czyta. Zresztą, prawdę mówiąc, któżby uwielbiał aniołów, gdyby nie było szatanów?...
No, a moja książka? Puszczam ją między ludzi. Jeśli mnie nie zrozumieją, poprzestanę na tem, że sam siebie rozumiem. Skończoną już pracą autor przestaje żyć: należy ona do przeszłości, a tylko przyszłość daje obietnicę życia. Człowiek może mieć tylko jedną słuszną ambicję: być sobą. Bo przecież, gdy się rzuca na niepodobieństwa, wnet dobry jego gienjusz zawoła: „stój!“ Innym razem podnieca: „naprzód!“
W książce swojej przedstawiłem miłość nieszczęśliwą, co to lubi ciemności nocy, rozmowę z gwiazdami przy smutnym uśmiechu księżyca. Kochankowie kryją się nieraz wśród ćmy głębokiej, a jedno drugiemu mówi: „Ty jesteś dla mnie światłem dziennem!“ To ja i Psyche.
Luba moja, zdradziłem cię dla sztuki; ale teraz mogę sztukę zdradzić dla ciebie. Znowu ją teraz kocham. Płacz, zazdrość można wybaczyć dobrej i pięknej kobiecie.
I przez całe życie — zawsze tylko miłość, która raz wiedzie do nieba, drugi raz do piekła, to na Kapitol, to na Tarpejską skałę... Wszystko jedno, jaką Psychę kochasz, rzeczywistą, czy urojoną!
Gdy tworzysz, piszesz romans, wtedy robisz doświadczenie nad sobą samym i zawsze się przekonywasz, żeś jeszcze mało serc odczytał. Idź więc w świat szeroki, ucz się, kochaj, a nie małodusznie!
Na świecie nie żyje się bezkarnie, płaci się drogo za doświadczenia, za wszystko, co w książce ma wartość, co jest miłością. A cóż to jest miłość? Odpowiedź daje także doświadczenie.
Zlicz czasy swojego życia: te, które cierpienie niosły, i te, co szczęściem darzyły, chwile niedoli, zawodów, goryczy, chwile zachwytów, nadziei, uniesień. Sumy tak różnych czasów, że zdają się tworzyć dwa odrębne byty: to wszystko jest miłość, Psyche!
Nawet wtedy, gdy cię ogarnęło ostatnie zwątpienie, gdy sobie stawiasz pytanie: „Cóż pozostało z moich uczuć potężnych, namiętnych, co z cichych, spokojnych, dobrych? Z miłości i nienawiści, z pragnień, zachwytów i rozczarowań? Czy warto żyć, skoro wszystko przepada, przebrzmiewa? Czy niema różnicy między mną a temi marami, których długi poczet snuje się przed mojemi oczyma w posępną noc bezsenną?“ Wówczas z tajemnej, jak grób, skrytki twojej duszy wystąpi jeszcze widmo, które drzemało przytulone do samego serca, i tak ci odpowie: „Są jeszcze nieprześmiane uśmiechy i łzy nieprzepłakane! Jeszcze jedne i drugie można wydobyć z siebie, żyć i nie umrzeć jako dłużnik życia!“ Możesz to widmo nazwać egoizmem, czuciem siebie samego, siłą, która przynosi wsparcie, gdy już inne władze duszy uczuwają swoją słabość, która ci wskazuje jeszcze w życiu wyłom, godzien, aby na nim umrzeć. Jest to kwiat dla całego świata tajemniczy, mający woń i barwę tylko dla twojego ja i tylko do twojego ja przemawiający językiem zrozumiałym, a zawsze tak: „Ciągle jest miłość czegoś; tylko trupy nie kochają już, nie pragną! Żywy człowiek musi mieć swoją Psyche!...
I nagle uczucie ogarnia całą twą istotę, napełnia duszę, ukochałeś coś, przywiązałeś się do czegoś. Żyj teraz złotemi nadziejami, świetnemi złudzeniami! Skoro kochasz, cóż cię obchodzi, że to są tylko złudzenia? Utraciłeś zimną rozwagę, namiętność czyni cię nierozsądnym, obojętnym na wszystko, co nie jest tem twojem kochaniem, tą Psyche. Zrób na sobie doświadczenie, a przekonasz się, że twa miłość może cię zmienić w niesprawiedliwego i okrutnika, jeżeli kto sięgnie ręką po to, co ty uwielbiasz! Masz już w sobie świat własny, duży, piękny, i życie twe ma wartość.
Nie mierz uczucia, nie podciągaj pod formułę: rozkosz i boleść, cnota i zbrodnia, wierność i zdrada, jasność słoneczna i ciemność grobowa. Ono przebywa między błogosławieństwem i przekleństwem, natchnieniem i zwątpieniem.
Wracam do ciebie, żywa Psyche!... Chociaż doświadczenie nie powiedziało mi jeszcze ostatniego słowa: — „Jak długo kobieta opłakuje kochanka?“ Bo nie wierzę temu, co mówią, że po mężu płacze tydzień, po kochanku — miesiąc. Och, gdyby tak było!... A tu romans już skończony i ona pada w nim ofiarą, on zaś zwraca się do życia.
Idę do niej! Co jej tu powiedzieć, jak się usprawiedliwiać? Przeszło pół roku minęło od naszego ostatniego spotkania... Trzeba ją pokorą skruszyć, słów mi przecie nie zbraknie.
Jednakże, szczerze mówiąc, ta kraina szczęścia, którą mamy oboje powtórnie przebywać, nie będzie zbyt urocza. Była piękna, gdyśmy ją po raz pierwszy zwiedzali. Kochać się, jak ja, po raz setny w życiu?... Prawda, że prawa natury są niezmienne; ale człowiek? Co warta miłość bez szałów, bez nadzwyczajnych porywów? I to prawda, że gdy kochać możesz, kochaj — serce się nie starzeje! Przykre jednak musi być dla miłości mieszkanie w starej ruderze. W moim wieku można za Wolterem powtarzać: — „Szczęściem jest być w raju z Ewą, a nie być Adamem.“ A mnie zagraża małżeństwo: jestem słaby w tej chwili. Zwłaszcza po napisaniu książki czuję się, jak Samson z ostrzyżonemi włosami. O sztuko moja, czy ty wiesz, co cię czeka? Straszne musi być życie artysty, gdy się w duszy jego zrodzi ideał, ideał ukochany, upieszczony, a obok niego zamieszka mężowska troska o chleb powszedni!... Należałoby jednak i tego doświadczyć. Ożenić się dla miłości sztuki doświadczalnej i pisać romanse rodzinne.
Ludzie przecież żyją, przywiązują się do siebie wzajemnie. Ta cicha, nałogowa, przez czas wytworzona miłość, miłość bez ponętnej woni i barwy kwiatów sprawia na mnie takie wrażenie: dwa serca stygną, ziębną, aż nareszcie jedno do drugiego przymarza.
Moja dobra, piękna i tkliwa Psyche, tyś odważniejsza, gdy chodzi o jarzmo małżeńskie!
Ech! i ja się nadaremnie bronię! Wszystkie wspomnienia przeszłości zagrały oto w tej chwili melodyjnem echem w mem sercu najpiękniejszy poemat. Ileż cudownie pięknych chwil spędziliśmy z sobą, chwil, których barwy nigdy nie zdołam wyrazić! Nasze noce były najwspanialsze, nasze dnie jaśniejsze. Te niezapomniane chwile przerobiłem w marzeniach swoich i teraz stoją mi przed oczyma może powabniejsze jeszcze, aniżeli były w rzeczywistości. Moja gwiazdo, djamentowa jutrzenko, ja cię kocham, pragnę!
Pójdę natychmiast, do nóg jej padnę i będę błagał: „Psyche, przebacz mi łzy swoje, przebacz cierpienia, których byłem sprawcą! Tworzyłem i od ciebie, kochanko luba, brałem barwy, aby w nie ubrać swoje ideały. Swoją boleść, podobnie, jak swe szczęście, tyś mi przekazała, abym je złożył w dziele...“
Będzie w tem nieco przesady, kłamstwa; ale że powszechnie uwielbiana prawda psuje nieraz wdzięki twórczego zmyślenia, więc tym razem ja prawdę przyozdobię zmyśleniem.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

„Stało się, Psyche wychodzi zamąż! Ha, nie mogła, jak ja, pisać romansu, więc go zawiązała.“



koniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.