<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Onufer
Pochodzenie Nowele
cykl Obrazki więzienne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk P. Laskauer & W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Onufer
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Całe Obrazki
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Całe Nowele
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

— A cóż tam z Onufrem? — zapytałam raz starego Jakóba, spotkawszy go na schodach.
Jakób spojrzał na mnie z namysłem, tabakierkę dobył i zanurzywszy w niej swoje wyschłe, sękate palce, rzekł:
— Phii!.. Cóż ta już Onufrowi! Wczora minął tydzień, jakeśmy go pochowali.
— Jakto? Umarł?
— A umarł.
— I z jakiej choroby?
— Choroby — odrzekł Jakób, zwolna otrząsając szczyptę — to tak akuratnie żadnej nie miał. Przecie mu i felczer pijawki stawiał, i pan doktór mu proszki dawał, to jakby miała być jaka choroba, toby się i pokazała. A tu nic!
Zażył tabakę, zmrużył oczy, pociągnął nosem i tak mówił dalej:
— Tak mu oto błąd jakiś do głowy przystąpił, że umarł.
— I cóż to było?
— Cóż ta miało być! Bieda była i tyle!
Obejrzał się na lewo, obejrzał się na prawo, a potem rzekł.
— Bez te ostatnie czasy to już nawet i pod numerem nie siedział, bo z nim insze aresztanty wytrzymać nie mogły, a co i raz, to dalej go, bijatyka. Aż go Wielmożny na osóbku w komórce obsadził, tam gdzie to szewcy skład na skóry wprzód mieli. Jak go też Wielmożny obsadził naosóbku, tak się wieszać chciał. A no dobrze. Ale żeśmy go oderznęli, i do Ciemnej coś na tydzień poszedł, więc już się tego potem nie chwytał. Ale i tak wskórania z nim nie było. Dzień jak dzień. Ale jak tylko Pan Bóg noc dał, tak do mego Onufra zara błąd przystępuje. Ino chodzi, ino ręce składa, ino cości prawi, a stęka, a płacze, aż ograża człowieka słuchający. A precz się prosi, żeby go napowrót pod numer dać. Jakże cię pod numer dać — pedam — kiedy cię tam insze areśtanty tłuką? A niech mnie ta tłuką — peda — niech i zatłuką, żebym ja aby sam nie siedział! Ale Wielmożny przykazał, coby w komórce został. Tak patrzę ja raz przez luft we drzwiach, a miesiąc tak stał na niebie, jako rybie oko i cała ona komórka aż biała była od jasności, a tam mój Onufer w kącie, plecami do muru przyparty, w jednej koszuli, jak ten świątek stoi, ręce złożone przed sobą trzyma, nogi się pod nim trzęsą jak w zimnicy, a on sam dopieroż tak się modli, tak molestuje, właśnie jakby tam kto przed nim stał.
— O moje dziecko — peda — o moje kochające! Czemuś ty wtedy wyszło w złą godzinę? O moje dziecko najmilejsze! Toć ja ciebie ubić nie chciał! Toć ja ciebie jak własną duszę miłował!
Patrzę ja, wytrzyszczam oczy, nikogo w komórce niema, a ten się precz trzęsie a modli.
— O moje dziecko, odpuść ty mnie — peda — odpuść ty mnie swoją śmierć niewinną! O moje dziecko najmilsze — peda — kochanie moje najsłodsze!
Tak ja do niego: Onufer! Co z tobą? Tak on nic, tylko patrzy na mnie jak błędny. Tak ja do Wielmożnego. Tak i tak, wielmożny panie, tak i tak, — pedam — żeśmy to już na niego pobaczenie mieli po onem wieszaniu! Tak Wielmożny idzie, patrzy, akuratnie wszystko prawda. Chłop w jednej koszuli stoi i trzęsie się jak ta osika w boru. Tak Wielmożny, że to miłosierne serce ma, zaraz mi kazał świecę wziąć, zapalić i Onufrowi ją z latarką w komórce postawić. Tak się dopiero ono chłopisko układło.
Umilkł i zażył tabaki, po chwili zaś tak mówił dalej:
— Ale mu ta i tak nie plażyło. Jedzenie to i do trzeciego dnia stało, jakem nie zabrał, a prosiętom pana sekretarza nie dał. Tak chłop wychudł, że się tylko skóra popinała po kościach, a tak zczerniał, jak ta święta ziemia. Aż go też do lazaretu wzięli. Jak go też do lazaretu wzięli, tak mój Onufer do cna skapiał. Leżeć nie leżał, chorować nie chorował, tylko tak sobie co nie co do głowy dopuszczał, po całych dniach pacierz mówił, w piersi się bił, a już jak wieczór przyszedł, to ino cości po kątach upatrował i do onego chłopaka, co go to pono ubił, jakby do żyjącego gadał, i różnie go ta nazywał, że i rodzony ojciec lepiejby nie potrafił. Aż też tak jednej nocy zmarło ono chłopisko w kącie klęczący. Józef, ten czarny, z lazaretu, co go z Szymonem na tapczan z onego kąta niósł, powiadał, że taki był letki, jak ten snop omłócony... Aż im dziwno było.
Zanurzył dwa palce w tabakierkę i wziął sporą szczyptę, utrząsając z niej po trochu i w palcach ją ważąc.
— A cóż Osmólec? — zapytałam jeszcze.
Stary nie odpowiedział zrazu, ale obejrzał się na lewo, obejrzał na prawo i wziąwszy tabakę, nosem kilka razy czmychnął.
— Iii... Cóż tam taki Osmólec! — rzekł wreszcie. Takiemu Osmólcowi biedy niema! Trzeci raz tu już siedzi, więc jest we wszystkiem człowiek znający. Ano wziął go teraz Wielmożny do siebie, do kredensu...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.