Opowiadania starej Margośki/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowiadania starej Margośki |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Taką to powieść słyszałem razu pewnego z ust Margośki i bardzo mi ona przypadła do serca. Pamiętam, że dnia tego dużo myślałem o świętym Józefie, względem którego czułem odtąd coraz większą wdzięczność. Dotychczas bowiem wiedziałem o swoim patronie tylko tyle, że przynosi mi dużo książek z obrazkami i zabawek, a nadto wszystkim ludziom przynosi ciepłą wiosnę i możność wycieczek poza obręb ganku. Myśląc o tem przy obiedzie, zapomniałem o jedzeniu, co rzadko mi się zdarzało. Matka zwróciła na to uwagę, przypuszczając, że grymaszę:
— Wstydź się! Marnujesz dary Boże, zostawiając jadło na talerzu! Czy chcesz, by to wszystko dziadom wynieść?
Matka, choć nam niczego nie skąpiła, nie lubiła jednak niczego wyrzucać bez potrzeby i pod tym względem dochodziła nieraz do drobiazgowości. Ale w dziecku zawsze tkwi coś z filozofa.
— A niech i tak będzie! Zostawię to dla Margośki, bo ona często głodna chodzi, a sama mamusia mówiła, że głodnego należy nakarmić.
Ten uśmiech mej matki i ten pocałunek w czoło, który był odpowiedzią na moje słowa, noszę do dziś dnia w pamięci, jak jeden ze skarbów najdroższych.
Jestże coś droższego dla dziecka nad miłość matki?...
Od tej chwili wyglądałem zawsze przybycia Margośki i starałem się jej zgotować jakiś gościniec.
Razu pewnego (było to na Gromniczną), kiedy kucharka poszła do kościoła na nieszpory, udało mi się dostać do kuchni, gdzie poprzewracałem wszystkie garnki i przetrząsnąłem wszystkie szufladki z kaparkami i włoszczyzną, nakoniec zaś wdałem się w gonitwę z kotem, grzejącym się koło pieca. Naraz zastukano do drzwi i usłyszałem suchy głos:
— Pochwalony!
Skoczyłem otworzyć Margośce, bo poznałem, że to ona.
Weszła, postękując i zajęła ławkę koło drzwi.
— Oj, ciężko, paniczu, nogi już posłuszeństwa odmawiają i kościska stare bolą, a zimno do żywego doskwiera. Starość nie radość!
Zakaszlała się.
— Oj przyjdzie mi wnet pójść tam pod Górki, na mogiłki. Już tam na mnie ziemia czeka. Nie obaczysz mnie wnetki paniczu! Czas na mnie, czas!
Nie rozumiałem jej słów.
— Dlaczegobym nie miał zobaczyć? Czy Margosia do nas nie będzie przychodziła?
— Oj, paniczu, stamtąd nie każdy wraca, skąd ja pójdę.
— Dlaczego? Ja tam nieraz na mogiłki chodziłem z Kundusią i zawsze wracałem, bo mnie niania Kundusia odprowadzała. Może Margosi nie ma kto odprowadzić?
— Odprowadzą-ci mnie, odprowadzą, paniczu mój złoty, niezadługo mnie odprowadzą... Pójdzie ksiądz za mną i kościelny i ludzi trochę litościwych. Pójdziemy hań tą drogą, co ją nazywają cmentarną czy trupią — koniskami mnie powiozą i kwiaty na mnie położą — będę miała spokój po smutkach moich i zgryzotach... Nie będą mnie ludzie popychać i palcem wytykać...
I zaczęła śpiewać ochrypłym, przerywanym głosem:
— „Turbują się ludzie o mnie,
Że nie mają miejsca dla mnie.
Nie turbujcie się, ludkowie:
Jest tam miejsce na kirkowie;
Na zielonym kirkoweczku
Będę spała, jak w łóżeczku.
Choćby wszystkie bębny grały,
Moje oczka będą spały...“
Przestała śpiewać i łzy zabłysły jej w oczach, ale je obtarła pospiesznie spódnicą...
— To tam na mogiłkach spać będziesz, Margosiu? Tam zimno teraz być musi. Latem tam ładnie — słowiki śpiewają i kwiaty pachną — ale teraz...
— Nie będę tego czuła, paniczu mój złoty. Już się Pan Jezus postara dla mnie o dobre spanie. Ino złe dusze po śmierci spokoju nie mają i chodzą po nocach, ludzi strasząc, jako na tej Świńskiej Krzywdzie pod Wołowicami. Pewnik panicz o tem słychał.
— Niechno Margosia mi o tem opowie — prosiłem.
Nie dała się długo prosić; przez chwilę podumawszy, zaczęła opowiadać: