Opowieść o dwóch miastach/Księga druga/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział osiemnasty.
Dziewięć dni.

Dzień weselny wstał jasny i pogodny. Śliczna narzeczona, panna Pross i pan Lorry stali przed zamkniętemi drzwiami pokoju doktora, który rozmawiał z Karolem Darnay. Byli już ubrani do kościoła. Panna Pross pogodziła się powoli z tem, co nieodwołalne, ale radość jej nie była zupełna, gdyż na dnie duszy taiła żal, że oblubieńcem nie jest jej brat Salomon.
„A więc“, powiedział pan Lorry, który nie posiadał się z zachwytu nad oblubienicą i oglądał ją ze wszystkich stron w tym skromnym, pięknym stroju, „a więc poto wiozłem cię przez kanał, gdy byłaś takiem oto maleństwem! Bóg mi świadkiem, moja słodka Łucjo, że nie wiedziałem wtedy, co robię! Jak lekko sobie ceniłem przysługę, którą oddałem memu przyjacielowi, panu Karolowi“.
„Nie myślał pan wtedy o tem“, powiedziała panna Pross, „więc jak mógł ją pan lekko cenić? Nonsens!“
„Naprawdę? Ale niech pani nie płacze!“ odciął się pan Lorry.
„To pan płacze“
„Ja, panno Pross?“ — pan Lorry pozwalał sobie czasami na żartobliwy ton wobec panny Pross.
„Przed chwilą płakał pan. Widziałam to i wcale się panu nie dziwię. Takie wspaniałe srebra, jakie pan im ofiarował, mogą wycisnąć łzy z oczu każdego! Niema ani jednego noża i ani jednej łyżki, nad którąbym nie płakała, ostatniej nocy, gdy przyszła szkatuła“, mówiła panna Pross, „aż wkońcu nic już nie widziałam“.
„Bardzo mi to pochlebia“, powiedział pan Lorry. „Ale Bóg mi świadkiem, nie miałem zamiaru czynić niewidzialnemi tych drobnych pamiątek! Mój Boże! W takich chwilach człowiek zastanawia się nad wszystkiem, co stracił! O, o, o! Pomyśleć tylko, że mogłaby być pani Lorry — i to od jakich pięćdziesięciu lat!“
„Bynajmniej!“ powiedziała panna Pross.
„Sądzi pani, że nie mogłoby być pani Lorry?“ zapytał jegomość tego nazwiska.
„Ph!“ powiedziała panna Pross. „Już w kołysce był pan starym kawalerem!“
„Hm...“ powiedział pan Lorry w zamyśleniu, poprawiając peruczkę. „Możliwe...“
„I był pan skrojony na starego kawalera“, ciągnęła panna Pross, „zanim dostał się pan do kołyski!“
„A więc“, powiedział pan Lorry, „uważam, że postąpiono ze mną bardzo nieładnie i że powinienem był mieć głos w wyborze mego losu! Ale dość już! Otóż, kochana Łucjo“, powiedział, otaczając ramieniem jej kibić, „słyszę, że się w pokoju już ruszają, więc ja i panna Pross, jako ludzie praktyczni, chcemy skorzystać ze sposobności, by ci powiedzieć coś, co radabyś usłyszeć. Zostawiasz swego ukochanego ojca w rękach tak silnych i kochających, jak twoje. Będzie otoczony najczulszą opieką. Przez następne dwa tygodnie, które spędzisz w Warwickshire i okolicy, nawet Tellson (mówiąc przenośnie) pójdzie przed nim w kąt! A kiedy po dwóch tygodniach ojciec przyjedzie do ciebie i twego ukochanego męża, aby razem z wami odbyć dalszą podróż po Walji, sama powiesz, żeśmy go utrzymali w najlepszem zdrowiu i w najlepszem usposobieniu! No, ale słyszę czyjeś kroki przy drzwiach. Niech mi będzie wolno ucałować moją kochaną dzieweczkę, a wraz z pocałunkiem złożyć błogosławieństwo staromodnego i starego kawalera, zanim ten Ktoś przyjdzie upomnieć się o swoje prawa!“
Odsunął od siebie jej piękną twarzyczkę i czas jakiś patrzał na tak dobrze sobie znaną zmarszczkę na czole, a potem przytulił jej piękne, złote włosy do swojej małej brunatnej peruczki z wrodzoną delikatnością i tkliwością, które, jeśli takie rzeczy mogą się starzeć, były staromodne jak sam Adam.
Drzwi pokoju doktora otwarły się i wyszedł z nich doktór Manette w towarzystwie Karola Darnay. Był tak śmiertelnie blady — nie był taki, gdy szedł na rozmowę z Karolem — iż zdawało się że cała krew odpłynęła mu z twarzy. Choć w zachowaniu jego nie zaszła żadna zmiana, przed bystrym wzrokiem pana Lorry nie ukryło się, iż przed chwilą po twarzy tej przeszedł podmuch dawnego strachu i przerażenia, niby powiew zimnego wichru.
Podał ramię córce i sprowadził ją po schodach do karety, którą pan Lorry zamówił z racji dzisiejszej uroczystości. Reszta towarzystwa jechała następną karetą, a niebawem w sąsiednim kościółku, gdzie nie było ciekawych oczu, kapłan pobłogosławił Łucji i Karolowi.
Obok łez, jakie wśród uśmiechów zabłysły na twarzach małej tej grupki, na rączce Łucji zabłysło kilka wielkich i pięknych diamentów, które wynurzyły się z głębokich mroków kieszeni pana Lorry. Wrócili do domu na śniadanie, i wszystko poszło jak z płatka, a w pewnej chwili złote włosy, które zmieszały się ongiś z siwemi włosami starego szewca na strychu paryskiego domu, znów zmieszały się z niemi, tym razem w świetle słońca na progu domu w chwili pożegnania.

Było to bolesne rozstanie, chociaż nie na długo. Ale ojciec pocieszał Łucję jak mógł i, oswobadzając się z jej ramion, powiedział wkońcu: „Weź ją, Karolku! Jest twoja!“ Jej drżąca ręka poruszyła się jeszcze kilka razy w oknie karety i — Łucja odjechała.

Ponieważ róg ulicy, przy którym mieszkał doktór Manette, nie leżał na drodze ciekawych i próżniaków, i ponieważ przygotowania do ceremonii były bardzo proste i skromne, doktór, panna Pross i pan Lorry zostali teraz sami na ulicy; gdy znaleźli się w miłym chłodzie wielkiej, starej sieni, pan Lorry zauważył zmianę w doktorze, jak gdyby złote ramię wzniesione nad przedsionkiem wymierzyło mu śmiertelny cios.
Zadawał sobie, oczywiście, wielki przymus, i należało oczekiwać reakcji, gdy tylko przymus ten ustąpi. Ale przedewszystkiem przeraził pana Lorry ów dawny zalękniony i przerażony wzrok, a bezmyślne kiwanie głową i przechadzanie się po pokoju mimowoli przypominały panu Lorry winiarnię pana Defarge i podróż w blasku gwiazd.
„Sądzę“, szepnął do panny Pross po chwili niespokojnego zastanowienia, „że będzie najlepiej, jeżeli damy mu obecnie spokój i nie będziemy mu się narzucać. Muszę zajrzeć do Tellsona. Pójdę zaraz i za chwilę będę z powrotem. Potem wezmę go za miasto, zjemy obiad na świeżem powietrzu, i wszystko będzie dobrze“.
Łatwiej było panu Lorry zajrzeć do Tellsona, niż wyjrzeć stamtąd. Zatrzymano go dwie godziny. Gdy wrócił, poszedł na górę, nie pytając o nic służby. Wchodząc do pokoju doktora, zdziwił się, usłyszawszy ciche stukanie.
„Boże wielki!“ zawołał. „A to co?!“
Panna Pross z przerażoną twarzą stanęła przy nim.
„O Boże! O Boże!“ zawołała. „Wszystko przepadło!“ załamała ręce. „Co powiemy ptaszareczce?! Nie poznaje mnie i szyje buty!“
Pan Lorry uspokoił pannę Pross jak umiał i wszedł do sypialni doktora. Ławka stała obrócona do światła, jak wtedy, gdy był szewcem, doktór siedział ze spuszczoną głową i był bardzo zajęty pracą.
„Doktorze Manette! Mój przyjacielu, doktorze Manette!“
Doktór popatrzył na niego przez chwilę, napół z gniewem, napół ze zdziwieniem, że do niego mówią — i znów pochylił się nad robotą.
Odłożył na bok surdut i kamizelkę. Koszula była otwarta przy szyi, jak wtedy, gdy zajmował się szewctwem, a nawet twarz jego, zdawało się, była jak dawniej przywiędła i zmęczona. Szył usilnie — niecierpliwie — jak gdyby nagle przerwano mu pracę.
Pan Lorry spojrzał na robotę w jego rękach i zauważył, że jest to trzewik starego fasonu. Wziął drugi trzewik, leżący obok doktora, i zapytał, czyje to?
„Trzewik spacerowy dla młodej damy“, szepnął, nie patrząc. „Dawno powinien być skończony. Trzeba skończyć“.
„Ależ, panie doktorze Manette! Niech pan spojrzy na mnie!“
Usłuchał jakoś mechanicznie, pokornie, nie przerywając roboty.
„Poznajesz mię, prawda, drogi przyjacielu? Pomyśl chwilę! Przecież to nie jest pańskie zwykłe zajęcie! Pomyśl, przyjacielu!“
Ale nic nie mogło zmusić doktora, by powiedział jeszcze słowo. Patrzał, gdy tego wymagano od niego, ale żadną perswazją niepodobna było wydobyć z niego słowa. Pracował, pracował bez przerwy, w milczeniu, a słowa padały na niego, jak padały na głuchą ścianę lub w powietrze. Jedynym promieniem nadziei było to, że czasami patrzał wgórę, gdy go o to nie proszono nawet. We wzroku tym taiło się coś, jakby zaciekawienie czy zmieszanie — jak gdyby doktór pragnął uporać się z pewnemi wątpliwościami w swoim umyśle.
Dwie przedewszystkiem rzeczy wydały się panu Lorry ważniejsze od innych: po pierwsze, że trzeba zachować to w tajemnicy przed Łucją, po drugie, że trzeba zachować to w tajemnicy przed wszystkimi innymi. W porozumieniu z panną Pross przedsięwziął natychmiastowe kroki, zmierzające ku wprowadzeniu w czyn tej ostatniej ostrożności, i kazał mówić wszystkim, że doktór jest chory i potrzebuje kilku dni zupełnego spokoju. Aby praktycznie zastosować środki ostrożności wobec panny Manette, panna Pross miała napisać do Łucji, że ojciec został wezwany w sprawach zawodowych, i powołać się na krótki list, napisany rzekomo przez niego, który sama własnoręcznie wysłała pocztą.
Tę środki ostrożności pan Lorry uważał za konieczne zastosować na wypadek, gdyby doktór wrócił do dawnego stanu. Jeżeliby się to stało niebawem, pan Lorry miał inne plany, chciał mianowicie w sprawie doktora zasięgnąć opinji pewnych uznanych powag.
W nadziei, że doktór wyzdrowieje i że ów trzeci środek będzie można wówczas praktycznie zastosować, pan Lorry postanowił czuwać nad nim troskliwie, jak najmniej się z tem zdradzając. Poczynił więc wszelkie potrzebne kroki, aby się zwolnić na jakiś czas u Tellsona — pierwszy raz w życiu! — i zajął stanowisko przy oknie w pokoju doktora.
Przekonał się wkrótce, że niewarto było mówić do doktora, widział bowiem, ile go to kosztuje. Już pierwszego dnia porzucił te usiłowania i rolę swą ograniczył do tego, żeby być zawsze obecnym przy doktorze, jako milczący protest przeciwko złudzeniu, któremu doktór się poddał lub poddawał. Został więc na swojem miejscu przy oknie, czytając tu lub pisząc, dając w ten sposób, jak mógł i umiał, do zrozumienia, że siedzi tu bez przymusu i że równie dobrze mógłby siedzieć gdzieindziej.
Doktór Manette jadł i pił co mu dawano i pracował przez cały dzień do zmroku, pracował nawet jeszcze całe pół godziny od chwili, kiedy pan Lorry nawet za cenę życia nie potrafiłby już czytać ani pisać. Kiedy doktór odłożył swoje narzędzia, zbyteczne aż do następnego dnia, pan Lorry wstał i powiedział:
„Może się pan przejdzie?“
Doktór spojrzał na podłogę, to w tę, to w tamtą stronę, jak dawniej, potem podniósł głowę ruchem takim samym, jak dawniej, i powtórzył tamtym głosem:
„Wyjść?“
„Tak. Ze mną na przechadzkę. Dlaczegoby nie?“
Doktór nie zrobił już najmniejszego wysiłku, by odpowiedzieć, dlaczego nie, i nie odezwał się więcej ani słowem. Ale gdy pan Lorry pochylił się nad ławą, na której pan Manette siedział, łokciami opierając się na kolanach z głową ukrytą w dłoniach, zauważył, że nieszczęśliwy zastanawia się jednak: „Dlaczego nie?“ Sprytny człowiek interesu dojrzał w tem promyk nadziei i postanowił go rozwinąć.
Panna Pross i pan Lorry podzielili między sobą nocne czuwanie i śledzili pana Manette z sąsiedniego pokoju. Długo chodził tam i z powrotem zanim się położył. Ale gdy się wreszcie położył, zasnął natychmiast. Zrana wstał wcześnie i, zająwszy miejsce na ławie, zabrał się zaraz do roboty.
Nazajutrz pan Lorry na powitanie wesoło nazwał go po nazwisku i spróbował rozmawiać o rzeczach, które w ostatnich czasach interesowały doktora. Nie odpowiadał, ale widać było, że rozumie, co do niego mówią i po swojemu rozmyśla o tem. To podtrzymało ducha w panu Lorry. W ciągu dnia, za jego radą, panna Pross kilkakrotnie wchodziła do pokoju doktora ze swoją robotą. Rozmawiali spokojnie o Łucji i o jej tu obecnym ojcu głosem tak naturalnym, jak gdyby nie zaszło nic szczególnego. Było to robione bez specjalnej ceremonii, nigdy zbyt długo ani zbyt często, aby go nie zmęczyć. Serce zacnego przyjaciela radowało się, gdyż pan Lorry zauważył, że doktór coraz częściej spoglądał na nich i reagował na zmiany, jakie zachodziły w jego otoczeniu.
Gdy mrok zapadł, pan Lorry zapytał jak poprzednio:
„Możebyśmy się przeszli, panie doktorze?“
Doktór powtórzył jak przedtem:
„Przejść się?“
„Tak, ze mną na przechadzkę. Dlaczegoby nie?“
Tym razem pan Lorry, nie otrzymawszy odpowiedzi, udał, że wyszedł, by przejść się sam, i dopiero po godzinie wrócił do pokoju doktora. W międzyczasie doktór usiadł przy oknie i patrzał na platana. Ale gdy wrócił pan Lorry, wrócił i on na swoją ławę.
Czas wlókł się powoli. Nadzieje pana Lorry zblakły, a na sercu czuł coraz większy ciężar, który rósł z każdym dniem. Przyszedł dzień trzeci, czwarty i piąty. Pięć dni, sześć, siedem, osiem, dziewięć dni...
Z coraz mniejszą nadzieją, z coraz cięższem sercem przeżywał pan Lorry te dziewięć niespokojnych dni. Tajemnica była dobrze strzeżona, Łucja o niczem nie wiedziała, rozkoszowała się swojem szczęściem. Ale pan Lorry nie mógł nie zauważyć, że szewc, którego ręce z początku pracowały niezgrabnie, nabrał straszliwej wprawy i że nigdy nie pracował z takiem przejęciem, nigdy robota nie szła mu tak szparko, jak w ów dziewiąty wieczór.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.