Opowieść o dwóch miastach/Księga druga/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowieść o dwóch miastach |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | A Tale of Two Cities |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała Księga druga |
Indeks stron |
Zmęczony niespokojnem czuwaniem, pan Lorry zasnął wreszcie na swoim posterunku. Gdy się zbudził, dziesiątego dnia niepewności, słońce świeciło w pokoju, w którym, gdy zasypiał, panował głęboki mrok.
Przetarł oczy i wstał. Ale uczyniwszy to, zastanowił się, czy jednak dalej nie śpi? Gdy bowiem zajrzał do pokoju doktora przez drzwi, przekonał się, że warsztat szewcki stoi na dawnem miejscu a doktór czyta przy oknie. Siedział w swojem zwykłem, rannem ubraniu. Oblicze jego, choć trochę blade (pan Lorry widział je wyraźnie), było skupione i spokojne.
Stwierdziwszy z zadowoleniem, że jednak nie śpi, pan Lorry zaczął się zastanawiać czy to, że doktór Manette zajmował się szewctwem, nie było poprostu złym snem? Widział bowiem teraz swego przyjaciela w jego zwykłym stroju i przy zwykłem zajęciu. Czy w całej jego postaci pozostał choć najlżejszy ślad tego, co wskazywałoby na zmianę, jaka w nim niedawno zaszła, zmianę, która takie wywarła na nim wrażenie?
Pytanie to było odruchowe, wywołane poprostu zdziwieniem, i pan Lorry nie szukał na nie odpowiedzi. Gdyby nie zaszło nic szczególnego, i gdyby nie było to czemś rzeczywistem, czy pan Jarvis Lorry znalazłby się tutaj? Czy zasnąłby w ubraniu w poczekalni doktora Manette, czy wogóle zastanawiałby się nad temi kwestjami na progu jego sypialni?
Nie upłynęło nawet kilka minut a panna Pross stanęła przy nim i zaczęła coś szeptać. Gdyby pan Lorry miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości — fakt ten rozwiałby je. Ale pan Lorry był człowiekiem trzeźwym i wątpliwości żadnych nie miał. Radził poczekać do drugiego śniadania, a potem wejść do pokoju doktora Manette jak gdyby nigdy nic. Jeżeli się okaże, że doktór jest w normalnym stanie ducha, pan Lorry zasięgnie jego rady i zdania w sprawie, która go tak wielkim przejęła niepokojem.
Ponieważ panna Pross przyjęła plan pana Lorry, przystąpiono niezwłocznie do urzeczywistnienia go. Mając dość czasu na staranne zrobienie tualety, pan Lorry zjawił się na śniadanie w nieskazitelnie białej bieliźnie i w błyszczącem obuwiu. Jak zwykle poproszono doktora, który natychmiast przyszedł.
O ile można było zrozumieć z delikatnych wzmianek i aluzyj — pan Lorry radził ostrożnie poruszać ten temat — pan Manette był przekonany, że ślub córki odbył się dopiero wczoraj. Gdy przypadkowo wymieniono dzień i datę, zasępił się i zamyślił. Umiał się jednak do tego stopnia opanować, że pan Lorry postanowił zapewnić sobie pomoc, o która mu chodziło. I pomoc tę otrzymał.
Gdy więc sprzątnięto ze stołu i został sam z doktorem, pan Lorry powiedział serdecznie:
„Kochany doktorze! Chciałbym zasięgnąć pańskiego zdania w pewnej sprawie, którą jestem bardzo zainteresowany. To znaczy, która mi się wydaje bardzo dziwna. Może pańskie wyjaśnienia rozproszą nieco ten mrok“.
Doktór spojrzał na swoje ręce, zniszczone pracą ostatnich paru dni, i zaczął słuchać uważnie. W oczach jego odbił się niepokój. Potem znów spojrzał na ręce.
„Doktorze Manette“, powiedział pan Lorry, serdecznie dotykając jego ramienia. „Sprawa, o której chcę mówić, dotyczy mego najserdeczniejszego przyjaciela. Błagam pana, doktorze, poradź mi pan, ze względu na niego — jak również na jego córkę — na jego córkę!“
„O ile się domyślam“, powiedział doktór zgaszonym głosem, „chodzi tu o wstrząs psychiczny“.
„Tak!“
„Mów pan bez ogródek“, powiedział doktór. „Nie szczędź szczegółów“.
Pan Lorry, widząc, że się porozumieli, ciągnął:
„Kochany doktorze! Chodzi tu o silny dawny wstrząs, bardzo ostry i bolesny. O wstrząs nerwowy, uczuciowy i... jak się pan wyraził... psychiczny. Wstrząs mózgowy. Niepodobna określić jak dawno to było, gdyż, o ile mogę wymiarkować, chory sam nie zdaje sobie z tego sprawy, a tylko on mógłby określić ten czas. Chory wyleczył się ze wstrząsu w sposób, który dla niego samego jest niewyjaśniony — słyszałem całkiem wyraźnie, jak kiedyś głośno o tem mówił. Oswobodził się od tego wstrząsu na tyle, że jest dziś człowiekiem wielkiej inteligencji, zdolnym do wytężonej pracy umysłowej, do niebywałej energji, do ciągłego wzbogacania swojej ogromnej wiedzy. Ale, niestety...“ pan Lorry przerwał i odetchnął głęboko, „nastąpił lekki nawrót choroby“.
Doktór zapytał cichym głosem:
„Jak długo trwał ten nawrót?“
„Dziesięć dni i nocy“.
„Jakie były objawy? To znaczy“, tu doktór znów spojrzał na swoje ręce, „czy były one w jakimkolwiek związku z poprzednim wstrząsem?“
„Tak jest“.
„Czy widział go pan kiedy“, ciągnął doktór cicho, ale dobitnie, „czy widział go pan kiedy w poprzednim stanie?“
„Raz jeden“.
„A podczas nawrotu... czy zachowywał się choć trochę... czy zupełnie podobnie jak wtedy?“
„Zdaje mi się, że zupełnie podobnie“.
„Wspomniał pan o jego córce... Czy córka wie o tym nawrocie?“
„Nie. Ukryto go przed nią, i mam nadzieję, że nie dowie się nigdy, ponieważ oprócz mnie, wie o tem jeszcze tylko jedna osoba, której również można ufać“
Doktór pochwycił jego dłoń i szepnął:
„Był pan bardzo dobry... bardzo subtelny...“ Pan Lorry oddał mu w milczeniu uścisk.
„Otóż, kochany doktorze“, zaczął po chwili pan Lorry, jak mógł najspokojniej i najserdeczniej, „jestem sobie zwykłym człowiekiem interesu i nie znam się na takich trudnych i złożonych rzeczach. Brak mi odpowiedniej wiedzy. Brak mi inteligencji. Muszę mieć kogoś ktoby mię prowadził. Niema na świecie człowieka, na którego zdaniu polegałbym tak, jak na pańskiem. Niech mi pan powie — co mogło spowodować ten nawrót? Czy istnieje obawa, że się powtórzy? Czy możnaby zapobiec temu? Jak należy się w takim wypadku zachować i czy mógłby zrobić cośkolwiek dla mego przyjaciela? Niema chyba na świecie człowieka, któryby z głębi serca tak pragnął pomóc przyjacielowi, jak ja pragnę! Ale nie wiem, jak postąpić w podobnym wypadku. Jeśli pańska wiedza, doświadczenie, inteligencja zechce udzielić mi odpowiednich wskazówek, zastosuję się do nich z całą ścisłością. Niekierowany przez nikogo, niedoświadczony, niewiele mogę. Proszę, niech mi pan to wytłumaczy! Niech mi pan pozwoli lepiej się w tem orjentować i powie co mam robić!“
Słysząc te poważne słowa, doktór Manette zamyślił się, pan Lorry zaś postanowił nie nalegać.
„Zdaje mi się“, powiedział doktór, z wysiłkiem przerywając milczenie „że pański chory przeczuwał nawrót, o którym pan wspomniał“.
„Czy bał się tego?“ zapytał pan Lorry.
„Bardzo“, odrzekł i wstrząsnął się mimowoli. „Nie ma pan pojęcia, jak takie przeczucie ciąży na umyśle chorego! I że mu bardzo trudno — prawie niepodobna — mówić o tem, co go dręczy“.
„A czyż nie sprawiłoby mu ulgi“, spytał pan Lorry, „gdyby zmusił się jednak i podzielił tajemnicą z kim bliskim?“
„Sądzę, że tak... Ale jak powiedziałem panu, jest to prawie niemożliwe. Uważam, że w pewnych okolicznościach jest to rzeczywiście niemożliwe“.
„A czemu pan, panie doktorze“, powiedział pan Lorry po krótkiem milczeniu, kładąc łagodnie rękę na ramieniu pana Manette, „czemu pan przypisuje ten nawrót?“
„Przypuszczam“, powiedział doktór, „że właściwą przyczyną nawrotu było nagłe i nieoczekiwane odżycie pewnych wspomnień i myśli. Przypuszczam, że zbudziły one w chorym żywe skojarzenia z jakiemiś bolesnemi przeżyciami. Prawdopodobnie już długo przedtem ducha jego trzymała w napięciu tajona bojaźń, że w pewnych okolicznościach — powiedzmy — przy pewnej szczególnej sposobności skojarzenia te znów ożyją. Chciał się na to przygotować. Nadaremnie. Kto wie? Może ten wysiłek zmniejszył jego odporność?“
„A czy pamięta, co zaszło w czasie nawrotu choroby?“ spytał pan Lorry po krótkiem wahaniu.
Doktór lękliwie rozejrzał się po pokoju, przecząco pokiwał głową i powiedział:
„Nic. Zupełnie“.
„A co do przyszłości?“ podjął pan Lorry.
„Co do przyszłości“, powiedział doktór, odzyskując dawną energję, „to mam jak najlepsze nadzieje. Ponieważ, dzięki Bogu, stan ten trwał tak krótko, mam jak najlepsze nadzieje. Ponieważ chory ulegał naciskowi czegoś niewiadomego, czego się bał oddawna, co oddawna przeczuwał i z czem oddawna walczył napróżno, a gdy chmura przyszła i minęła, bardzo szybko wrócił do normalnego stanu — pozwala mi to przypuszczać, że to, co najgorsze, minęło“.
„To wielka pociecha dla mnie“, powiedział pan Lorry. „Jestem panu ogromnie wdzięczny“.
„To ja jestem panu wdzięczny“, powiedział pan Manette, pochylając się przed nim z szacunkiem.
„Pozostają jeszcze dwa punkty, co do których chciałbym zasięgnąć pańskiej rady. Czy wolno mi mówić?“ zapytał pan Lorry.
„Większej przysługi nie może pan oddać swemu przyjacielowi“, odrzekł doktór, wyciągając do niego rękę.
„Więc zacznę od pierwszego. Mój przyjaciel jest człowiekiem uczonym, człowiekiem niesłychanej energji i pracowitości. Z wielkim zapałem studjuje wiedzę praktyczną z zakresu swojej specjalności, robi wiele doświadczeń, itd. Czy nie za wiele pracuje?“
„Nie sądzę. Może to właściwość jego umysłu, że musi być ciągle czemś zajęty. Przyczyną tego jest częściowo jego usposobienie, częściowo zaś jest to wynikiem jego cierpienia. Im mniej ma zdrowego zajęcia, tembardziej obawiać się należy, że wróci do swoich chorobliwych myśli. Badał siebie starannie i przekonał się o tem“.
„Więc nie przypuszcza pan, że to zbyt wielki wysiłek?“
„Jestem przekonany, że nie...“
„Drogi Lorry! Nie mam co do tego żadnych obaw! Raczej dobrze, że silny napór w jednym kierunku znajdzie przeciwwagę“.
„Wybacz mi doktorze... Jestem tylko człowiekiem interesu. Przypuśćmy jednak, żeby się przepracował. Czy to nie mogło być przyczyną ponownego nawrotu?“
„Nie sądzę, nie sądzę“, powiedział doktór Manette z głębokiem przekonaniem „że coś, z wyjątkiem tych skojarzeń, sprowadzić mogłoby nawrót choroby. Dlatego jestem przekonany, że tylko jakieś wyjątkowe rozedrganie tej struny mogłoby wpłynąć na to. Po tem co się stało... po jego szybkiem przyjściu do siebie... nie przypuszczam, żeby się to mogło powtórzyć... Przypuszczam, a nawet wierzę, że te okoliczności powtórzyć się nie mogą“.
Mówił z przekonaniem człowieka, który dobrze wie, jak drobna rzecz naruszyć może równowagę organu tak delikatnego, jak mózg. Była w jego tonie pewność, oparta na osobistem doświadczeniu. Przyjaciel nie miał zamiaru obalać tej pewności. Wmawiał w siebie, że jest spokojniejszy i pewniejszy niż był w istocie. Postanowił poruszyć drugi i ostatni punkt. Był to zarazem punkt drażliwszy. Ale, pamiętając niedzielną rozmowę z panną Pross i to, co sam widział w ciągu tych ostatnich dziewięciu dni, postanowił śmiało spojrzeć faktom w twarz.
„Praca, podjęta pod wrażeniem wstrząsu, z którego tak szczęśliwie wyszedł“, zaczął pan Lorry odchrząknąwszy, „nazywa się, powiedzmy, kowalstwem. Poprostu kowalstwo. Powiedzmy, dla lepszego zobrazowania, że w najgorszych, najcięższych chwilach swego życia pracował w małej kuźni. Powiedzmy, że ku zdumieniu wszystkich zastano go znów przy kowadle. Czy to dobrze, że ma to kowadło u siebie?“
Doktór potarł ręką czoło i nerwowo zaczął uderzać nogą o podłogę.
„Nie rozstaje się ze swojem kowadłem“, ciągnął pan Lorry, rzucając mu niespokojne spojrzenie. „Czy nie lepiej, żeby mu je odebrać?“
Zmarszczki na czole nie wypogodziły się. Wciąż nerwowo uderzał nogą o podłogę.
„Nie może mi pan poradzić?“ nalegał pan Lorry. „Rozumiem, że trudne pytanie dałem panu do rozstrzygnięcia. Ale...“ pokiwał głową i umilkł.
„Widzi pan“, powiedział doktór Manette zwracając się doń po chwili, „to tak trudno mówić o tem, co się podświadomie dzieje w mózgu tego człowieka. Był czas, kiedy tęsknił do tej pracy, kiedy ta praca była dla niego zbawieniem. Niewątpliwie praca ta sprawiała mu olbrzymią ulgę i, mogąc pracować rękoma, nie pracował — mózgiem. A w miarę, jak dochodził do większej wprawy, sprawnością rąk zastępował sprawność mózgu. Poprostu nie wyobrażał sobie, że mógłby żyć bez swego warsztatu. Nawet teraz, kiedy ma więcej wiary w siebie niż dawniej, nawet teraz, kiedy mówi o sobie z pewną ufnością, myśl, że mógłby potrzebować swego warsztatu i nie znaleźć go, napawa go strachem, jaki odczuwa tylko biedne, zabłąkane dziecko“. Kiedy podniósł oczy na pana Lorry, wyglądał jak takie właśnie dziecko.
„Ale może... wybacz pan, panie doktorze... jestem sobie zwykły człowiek interesu... mający do czynienia tylko z takiemi rzeczami jak gwineje, szylingi, banknoty — może usuwając ów warsztat usunie się jednocześnie owe natrętne myśli? Gdy zniknie warsztat, czy razem z nim nie zniknie strach? Jednem słowem, drogi panie Manette, czy zatrzymanie u siebie warsztatu nie jest koncesją na rzecz strachu?“
Znowu zapadło milczenie.
„Widzi pan“, lękliwie powiedział doktór, „przecież to taki stary przyjaciel...“
„Jabym go tam nie trzymał u siebie“, powiedział pan Lorry, którego stanowczość wzrastała w miarę jak czuł, że doktór waha się. „Radziłbym poświęcić przyjaciela. Chciałem zasięgnąć pańskiej rady w tym względzie. Jestem przekonany, że to szkodzi choremu. Poradź mi, doktorze, jak przystało na starego kochanego przyjaciela! Dla dobra córki, doktorze!“
Widać było, że doktór Manette stacza ze sobą ciężką walkę.
„Więc niech się stanie dla jej dobra. Pozwalam na to. Ale nie usuwałbym warsztatu w obecności pańskiego przyjaciela. Niech go zabiorą tak, żeby on tego nie widział. Niech po dokonanym fakcie dowie się, że stracił przyjaciela“.
Pan Lorry chętnie przystał na to i tem zakończył konferencję. Dzień spędzili poza miastem, co doskonale wpłynęło na doktora. W ciągu następnych trzech dni czuł się dobrze, a czwartego wyjechał, by odwiedzić Łucję i jej męża. Pan Lorry powiedział przyjacielowi, w jaki sposób wytłumaczył córce jego milczenie, doktór potwierdził to w liście, więc nie podejrzewała niczego.
Tego samego dnia wieczorem, kiedy doktór Manette opuścił Londyn, pan Lorry udał się do jego pokoju z młotkiem, siekierą, dłótem i piłą. Towarzyszyła mu panna Pross ze świecą w ręku. Zamknąwszy starannie drzwi, pan Lorry z tajemniczą miną winowajcy porąbał w kawały warsztat szewcki. Panna Pross trzymała świecę — jak gdyby przyświecała morderstwu — do czego zresztą nadawał się doskonale jej ponury wygląd. Natychmiast przystąpiono do całopalenia, poprzednio roznieciwszy w kuchni ogień (warsztat porąbano na drzazgi) zaś ćwieki, skóry i niedokończone trzewiki zakopano w ogrodzie. Niszczenie i ukrywanie jest czemś tak ohydnem dla ludzi uczciwych, że pan Lorry i panna Pross, spełniwszy ten czyn i usunąwszy jego ślady, czuli się i wyglądali jak sprawcy ohydnego mordu.