Opowieść o dwóch miastach/Księga trzecia/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział siódmy.
Pukanie do drzwi.

„Uratowałem go!“ To nie marzenie senne, w które tyle razy zapadał. Nie, to była prawda. A jednak żona jego drży i nieokreślony ale głęboki niepokój szarpie jej sercem.
Powietrze dokoła było tak ciężkie i mroczne, ludzie byli tak roznamiętnieni, mściwi i kapryśni, ludzi niewinnych skazywano na śmierć tak łatwo za najlżejszem podejrzeniem lub wskutek złośliwego donosu, że niepodobna było zapomnieć, ilu niewinnych jak jej mąż i innym drogich sercu, jak on był jej drogi, dzień w dzień dzieliło los, którego on uniknął. To też serce Łucji nie czuło takiej ulgi, jaką czućby powinno. Mrok zimowego popołudnia zapadał, a straszliwe wozy wciąż turkotały na ulicach. W myślach towarzyszyła im, szukając między skazanymi — jego. Więc mocniej tuliła się do Karola i drżała coraz bardziej.
Ojciec, pocieszając Łucję, okazywał pełną współczucia wyższość tej kobiecej słabości, na którą aż dziwnie było patrzeć. Niema już teraz strychu, ani szewctwa, ani numeru Sto Pięć, ani Wieży Północnej! Dopiął celu, który sobie postanowił, spełnił obietnicę — uratował Karola. Niech polegają na nim.
Gospodarstwo doktora było bardzo skromne: nietylko dlatego, że tak było najbezpieczniej, ponieważ najmniej raziło ludność, ale i dlatego, że nie byli bogaci: Karol, podczas pobytu w więzieniu musiał płacić drogo za swoje wyżywienie, za straż, a również dopłacać do życia uboższych więźniów. Trochę z tych powodów, a trochę dlatego, by nie mieć szpiega w domu, nie trzymali służby; obywatele i obywatelki, pełniący straż przy bramie, od czasu do czasu oddawali im jakieś usługi, a Jerry (którego pan Lorry prawie zupełnie oddał do ich dyspozycji), stał się ich codziennym gościem i nocował u nich co noc.
Było nakazem Jednej i Niepodzielnej Republiki Wolności, Równości i Braterstwa, albo Śmierci, by na drzwiach lub nad drzwiami każdego domu wypisane były nazwiska wszystkich mieszkańców, pismem czytelnem, literami oznaczonej wielkości, i w odpowiedniej odległości od ziemi. A więc nazwisko pana Jerry Crunchera zdobiło drzwi na samym dole. A gdy cienie wieczorne się pogłębiły, właściciel tego nazwiska zjawił się we własnej osobie, by dopatrzeć malarza, któremu doktór Manette polecił dodać do spisu nazwisko Karola Evrémonde, zwanego Darnay.
Ogólny strach i niepokój odbił się na najniewinniejszych obyczajach i zwyczajach domowych. W małem gospodarstwie doktora, podobnie jak w wielu innych domach, artykuły żywności zakupywano codziennie, w małych ilościach i w rozmaitych sklepach. Robiono to, by nie zwracać na siebie uwagi, danie jak najmniejszego powodu do zazdrości było życzeniem każdego.
Od kilku już miesięcy panna Pross i pan Cruncher zajmowali się zakupami; pierwszy niósł koszyk, druga pieniądze. Codzień popołudniu, mniej więcej o tej porze gdy zapalano latarnie, wybierali się, kupowali i przynosili do domu co było potrzeba. Chociaż panna Pross przez długie współżycie z rodziną francuską powinna była, gdyby chciała, znać jej język jak swój własny, nie okazała jednak żadnego zainteresowania w tym kierunku. Wskutek tego nie umiała tych „bzdur“ (jak się uprzejmie wyrażała) akurat w tym samym stopniu, co pan Cruncher. A więc robienie zakupów polegało na rzucaniu kupcowi w głowę jakiegoś rzeczownika bez żadnego wstępu, niby coś w rodzaju przedimka, a gdy przypadkiem okazało się, że nie jest to nazwa przedmiotu, jakiego panna Pross żąda, wówczas oglądała się, a zobaczywszy to, o co jej chodziło, brała i nie wypuszczała tego z rąk, póki nie dobito targu. Zawsze targowała się, podnosząc wgórę; jako proponowaną przez siebie cenę, o jeden palec mniej niż pokazywał kupiec, bez względu na to, ile kupiec pokazał.
„No, panie Cruncher“, powiedziała panna Pross, „jeżeli pan już gotów, to służę“.
Jerry ochryple ofiarował swoje usługi pannie Pross. Rdza oddawna zeszła mu z palców, ale nic nie mogło ułagodzić włosów sterczących na jego głowie.
„Mamy dziś mnóstwo rzeczy do kupienia“, powiedziała panna Pross, „i będziemy musieli porządnie się nachodzić. Między innemi zabrakło nam wina. Ładne toasty wznoszą te czerwone łby, wszędzie gdzie tylko kupujemy wino!“
„Zdaje mi się, że akuratnie tyle rozumiałaby pani, czy piliby zdrowie pani, czy starej“, powiedział pan Cruncher.
„Co to za jedna?“ zapytała panna Pross.
Pan Cruncher niechętnie wyjaśnił, że miał na myśli „starą djablicę“.
„Ha!“ powiedziała panna Pross. „Nie potrzeba tłumacza, by rozumieć, co te kreatury mają na myśli! Tylko jedno im w słowie: mord i nieszczęście!“
„Tss, kochanie“, powiedziała Łucja. „Błagam cię, hamuj się!“
„Dobrze, dobrze, dobrze — będę ostrożna“, powiedziała panna Pross. „Ale, między nami mówiąc, mam nadzieję, że zechcą nam oszczędzić na ulicy swoich śmierdzących cebulą i tabaką czułości! No, Ptaszereczko, żebyś mi się nie ruszała od ognia, póki nie wrócę! Pilnuj swego kochanego męża, którego odzyskałaś, i trzymaj główkę na jego ramieniu, jak teraz, póki nie zobaczysz mię znowu! Czy mogę zadać jedno pytanie, panie doktorze, zanim wyjdę?“
„Zdaje mi się, że ma pani w tym względzie zupełną wolność“, powiedział doktór z uśmiechem.
„Na miłość Boga, niech pan, doktorze, nie mówi o wolności! Mamy jej wszyscy wyżej uszu!“
„Tss, najdroższa! Znowu?“ mitygowała Łucja.
„Dobrze już, dobrze“, powiedziała panna Pross z emfazą, kiwając głową. „Krótko i węzłowato, najdroższa, jestem poddana Jego Królewskiej Mości, Króla Jerzego Trzeciego“, panna Pross skłoniła się przy tych słowach, „i jako taka, mówię: Przekreślaj plany im, I niszcz zamysły złym, Cała nadzieja w Nim, Boże króla nam chroń“.
Pan Cruncher w nagłym przypływie lojalności powtórzył słowa panny Pross, jak gdyby był w kościele.
„Cieszę się, że ma pan w sobie tyle z Anglika“, powiedziała panna Pross z uznaniem, „lecz wolałabym, by nie zaziębiał pan gardła. Ale chciałam pana zapytać, panie doktorze“, poczciwa panna Pross miała zwyczaj udawać, że lekkomyślnie traktuje to, co im wszystkim najbardziej leżało na sercu, „czy mamy jakie widoki na wyjazd stąd?“
„Obawiam się, że jeszcze nie. Mogłoby to być niebezpieczne dla Karola“.
„Hm... hm...“ powiedziała panna Pross, wesołością pokrywając westchnienie, i spojrzała na złotą główkę swojej ukochanej w świetle ognia. „W takim razie musimy mieć cierpliwość i czekać. To wszystko. Głowa do góry, uszy do góry — jak mawiał mój brat Salomon! No, panie Cruncher! Nie ruszaj się, Ptaszareczko!“
Wyszli, zostawiając Łucję, jej męża, ojca i dziecko przed ogniem, wesoło trzaskającym na kominku. Pana Lorry oczekiwano lada chwila z banku. Panna Pross zapaliła lampę i postawiła ją w kącie pokoju, by mogli swobodnie cieszyć się ogniem. Mała Łucja siedziała przy dziadku, rączkami objąwszy jego ramię. Pan Manette prawie szeptem zaczął jej opowiadać o wielkiej i potężnej wróżce, która otworzyła wrota więzienia i wypuściła więźnia za to, że kiedyś wyświadczył jej przysługę. Dokoła panował spokój i cisza a Łucja była trochę spokojniejsza niż poprzednio.
„Co to takiego?“ zawołała nagle.
„Moje dziecko“, powiedział ojciec, przerywając bajkę i kładąc rękę na jej dłoni. „Opanuj się! W jakim ty jesteś stanie! Niepokoi cię każda drobnostka, powiedziałbym nawet, każde nic! Ciebie, córkę swego ojca?“
„Zdawało mi się, ojcze“, tłumaczyła się Łucja z pobladłą twarzą i drżącym głosem, „że słyszałam na schodach obce kroki“.
„Moje dziecko! Schody są spokojne jak sama śmierć“.
Zaledwie to powiedział, zastukano do drzwi.
„O, ojcze, ojcze! Co to być może?! Ukryj Karola! Ratuj go!“
„Moje dziecko“, powiedział doktór, podnosząc się i kładąc jej rękę na ramieniu. „Jużem go uratował. Cóż to za słabość, dziecko! Pozwól mi pójść do drzwi!“
Wziął do ręki lampę, minął dwa pokoje i otworzył drzwi. Znów odgłos kroków i czterech surowych mężczyzn w czerwonych czapach, z szablami u boku, weszło do pokoju.
„Obywatel Evrémonde, zwany Darnay?“ powiedział pierwszy.
„Kto pyta o niego?“ zapytał doktór.
„Ja pytam o niego. My pytamy. Znam was, Evrémonde! Widziałem was dziś przed trybunałem! Jesteście znowu więźniem Republiki!“
Czterech mężczyzn otoczyło Karola, do którego tuliła się żona i córka.
„Powiedzcie mi dlaczego i w jaki sposób znów jestem więźniem?“
„Wystarczy, że macie wracać do Conciergerie i stanąć jutro przed sądem. Jesteście wezwani na jutro!“
Doktór Manette, który skamieniał ze zdziwienia i stał nieruchomo z lampą w ręku, jak posąg, po tych słowach zrobił krok naprzód, postawił lampę i zbliżywszy się do mówiącego, ujął go za czerwoną kamizelkę:
„Mówicie, że go znacie. Czy znacie mnie?“
„Tak. Znam was. Jesteście doktór Manette“.
„Wszyscy was znamy, obywatelu Manette“, powiedzieli chórem trzej pozostali.

Spojrzał kolejno na wszystkich i powiedział nieco cichszym głosem:
„Czy zechcecie odpowiedzieć mi na jedno pytanie, jak się to stało?“

„Obywatelu doktorze“, powiedział pierwszy, ociągając się „Evrémonde został zadenuncjowany przez sekcję Świętego Antoniego. Ten obywatel“, wskazał na drugiego z rzędu, „jest z dzielnicy Świętego Antoniego“.
Obywatel potwierdzającego kiwnął głową i dodał:
„Święty Antoni go oskarża!“
„O co?“ spytał doktór.
„Obywatelu doktorze“, powiedział pierwszy z poprzedniem wahaniem, „nie pytajcie więcej. Jeżeli Republika żąda od was ofiary, z pewnością, jako dobry patrjota, poniesiecie ją bez szemrania. Republika przedewszystkiem! Lud ponad wszystko! Evrémonde, spieszno nam!“
„Jedno słowo“, powiedział doktór. „Czy zechcecie mi powiedzieć, kto oskarżał?“
„To się sprzeciwia prawu“, odrzekł pierwszy, „ale możecie zapytać tego ze Świętego Antoniego“.
Doktór spojrzał na człowieka, który niepewnie przestępował z nogi na nogę, tarł głowę i wreszcie powiedział:
„Dobrze, chociaż sprzeciwia się to prawu. Oskarżają go — i to ciężko — obywatel i obywatelka Defarge. I jeszcze jeden“.
„Co za jeden?“
„Pytacie, obywatelu doktorze?“
„Tak!“
„W takim razie“, odpowiedział obywatel z dzielnicy Świętego Antoniego z dziwnem spojrzeniem, „odpowiedź otrzymacie jutro. Teraz milczę“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.