Opowieść o dwóch miastach/Księga trzecia/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział szósty.
Triumf.

Straszliwy Trybunał, złożony z pięciu Sędziów, jednego Oskarżyciela Publicznego i przysięgłych, zasiadał codziennie. Codzień sporządzano spisy, które były następnie przez dozorców odczytywane więźniom. Zwykły żart dozorców brzmiał: „Hej, wy tam! Wychodźcie i posłuchajcie, co donosi Gazeta Wieczorna!“
„Karol Evrémonde, zwany Darnay“.
Temi słowy, nareszcie, zaczęła się Gazeta Wieczorna w La Force.
Kiedy wywoływano jakieś nazwisko, właściciel jego wychodził, oddzielał się od reszty więźniów i stawał w miejscu przeznaczonem dla tych, o których dopominał się Los. Karol Evrémonde, zwany Darnay, miał powody, by znać te zwyczaje: widział, jak setki przeszły w ten sposób.
Jego obrzmiały dozorca, który do czytania wkładał okulary, spojrzał z nad nich, by się przekonać, że więzień rzeczywiście stanął gdzie należy, poczem czytał dalej. Było tych nazwisk dwadzieścia trzy, ale tylko dwadzieścia odpowiedziało na wezwanie, gdyż jeden z więźniów umarł, zapomniany w więzieniu, a dwaj inni dawno już zostali zgilotynowani i również zapomniani. Spis został przeczytany w sklepionej izbie, w której Karol pierwszego dnia po przybyciu do La Force widział więźniów. Ci wszyscy co do jednego zginęli podczas rzezi. Każda ludzka istota, która od owego czasu nie była mu obojętna i z którą się rozstał, zginęła na szafocie.
Posypały się pośpieszne słowa pożegnania i uprzejmości, ale nie trwało to długo. Był to wypadek codzienny, a towarzystwo w La Force zajęte było tego wieczora przygotowaniami do gry w fanty i do małego koncertu. Zebrani przy kratach nie szczędzili łez, należało jednak zapełnić dwadzieścia miejsc w projektowanych rozrywkach, a czasu w najlepszym razie pozostawało niewiele, gdyż zbliżała się godzina zamknięcia cel, a wspólnych izb i korytarzy strzegły wówczas psy, trzymające straż podczas nocy. Więźniowie dalecy byli z pewnością od tego, by nie mieć uczuć ani serca. Postępowanie ich było tylko wynikiem ducha czasu. Podobnem do tego zjawiskiem — aczkolwiek różniącem się pod niektóremi subtelnemi względami — był objaw specjalnej gorączki czy masowego zatrucia, znany w owych czasach: byli ludzie, którzy najniepotrzebniej wyzywali Gilotynę, by umrzeć przez nią, a zjawisko to było wynikiem nie tylko chełpliwości, ale i dziwacznego zakażenia, któremu podlegały wszystkie do głębi wstrząśnięte umysły ludzkie. W czasie zarazy niektórzy ludzie mają jakiś tajemny pociąg do tej choroby, pałają jakąś straszliwą chęcią poniesienia śmierci na nią. W każdym z nas są ukryte podobne niesamowite skłonności, które przy sprzyjających okolicznościach budzą się natychmiast.
Droga do Conciergerie krótka była i ciemna. Noc w kłębiącej się od robactwa celi — długa i zimna. Następnego dnia piętnastu więźniów wezwano przed kratki zanim wywołano nazwisko Karola Darnay: wszyscy piętnastu zostali skazani, a cała procedura trwała zaledwie półtorej godziny.
„Karol Evrémonde zwany Darnay!“ wywołano nareszcie.
Jego sędziowie siedzieli na ławach w kapeluszach z piórami, ale poza tem jako nakrycie głowy przeważały zwykle czerwone czapy z trójkolorowemi kokardami. Patrząc na sąd i niespokojną salę, Karol mógłby pomyśleć, że odwrócił się zwykły porządek rzeczy i że zbrodniarze sądzą ludzi uczciwych. Najniższe, najbardziej okrutne i najgorsze męty stolicy, którym nigdy nie brakło najgorszych najniższych instynktów, byli kierownikami duchowymi tej procedury: hałaśliwie wydawali rozkazy, klaskali w ręce, pochwalali wyroki, okazywali swoje niezadowolenie, przewidywali wyniki głosowania, zupełnie bezkarnie. Z mężczyzn większa część była uzbrojona w rozmaity sposób. Z kobiet — niektóre trzymały w rękach noże, inne sztylety, inne jadły i piły, rozglądając się dokoła, inne jeszcze robiły na drutach. Między temi ostatniemi była jejmość z olbrzymią robotą na drutach pod pachą. Palce jej pracowały bez przerwy. Stała w pierwszym szeregu, obok człowieka, którego Darnay nie widział ani razu, odkąd przebył rogatkę, ale o którym dobrze wiedział, że nazywa się Defarge. Zauważył, że niewiasta kilkakrotnie szepnęła mu coś na ucho i że prawdopodobnie to jego żona. Ale, co go uderzyło w tych dwóch postaciach, to że aczkolwiek stały koło niego jak można najbliżej, ani razu nie spojrzały w jego stronę. Zdawały się czekać na coś z kompletną determinacją i patrzyły tylko na przysięgłych — na nic innego. Obok Przewodniczącego siedział doktór Manette w swoim zwykłym, spokojnym stroju. O ile więzień mógł dojrzeć, on i pan Lorry byli jedynemi osobami, nie należącemi do sądu, które miały zwykły strój i nie przybrały grubego stroju Carmagnoli.
Karol Evrémonde, zwany Darnay, oskarżony był przez Oskarżyciela Publicznego jako arystokrata i emigrant, którego życie jest własnością Republiki, zgodnie z dekretem skazującym na wygnanie wszystkich emigrantów, pod grozą kary śmierci. To nic, że dekret nosi datę dnia przybycia Darnay’a do Francji. Jest tu Darnay i jest dekret. Został ujęty we Francji i lud żąda jego głowy.
„Niech spadnie jego głowa!“ wołała sala. „Wróg Republiki!“
Przewodniczący zadzwonił, aby uciszyć te okrzyki i zapytał więźnia, czy to prawda, że od dłuższego czasu mieszkał w Anglji?
Naturalnie, prawda.
Czy nie był emigrantem? I za co siebie uważa?
Nie jest emigrantem, ma nadzieję, w tem znaczeniu, jakie mu nadaje obecne prawo.
Dlaczego? Przewodniczący chciałby widzieć.
Ponieważ dobrowolnie wyrzekł się tytułu, który był mu nienawistny, stanowiska, które było mu nienawistne, i opuścił ojczyznę (tu oponuje przeciw słowu emigrant w znaczeniu, jakie obecnie nadaje mu Trybunał), by żyć z własnej pracy w Anglji, miast z pracy innych ludzi we Francji.
Jakie ma na to dowody?
Podał nazwiska dwóch świadków: Teofila Gabelle i Aleksandra Manette.
Ale ożenił się w Anglii? przypomniał Karolowi przewodniczący.
Tak, ale nie z Angielką.
Z obywatelką francuską?
Tak. Z urodzenia.
Jej imię i nazwisko?
„Łucja Manette, jedyna córka doktora Manette, szlachetnego lekarza, który tu siedzi“.
Odpowiedź ta wywarła dobre wrażenie na audytorjum. Okrzyki uniesienia na cześć szlachetnego lekarza zabrzmiały w sali. Tak kapryśny był ten lud, że łzy polały się po policzkach niejednej twarzy, która przed chwilą surowo patrzyła na więźnia, jak gdyby niecierpliwie oczekując, kiedy będzie go można pochwycić, wygnać na ulicę i zabić.
Na tej krótkiej i niebezpiecznej ścieżce Karol Darnay stawiał kroki zgodnie ze wskazówkami ostrożnego doktora Manette. Ta sama ostrożna rada wskazała mu każdy krok, jaki miał jeszcze przed sobą, i wytknęła każdy cal tej drogi.
Przewodniczący zapytał dlaczego dopiero teraz, a nie przedtem, wrócił do Francji?
Nie wrócił wcześniej, odrzekł, ponieważ nie posiadał we Francji innych środków do życia nad te, których się zrzekł, w Anglji zaś mógł się utrzymywać z lekcyj języka francuskiego i francuskiej literatury. Wrócił przynaglony do powrotu listem obywatela francuskiego, który twierdził, że życie jego jest w niebezpieczeństwie z powodu nieobecności Darnay’a. Wrócił ratować życie obywatela i dać świadectwo — choćby z narażeniem swego życia. Czy to zbrodnia w oczach Republiki?
Zebrani wołali entuzjastycznie „Nie!“ a przewodniczący znów musiał dzwonić, by ich uciszyć, co mu się jednak nie udało, gdyż krzyczano tak długo „Nie!“, aż się to wszystkim nie sprzykrzyło.
Przewodniczący żąda nazwiska owego obywatela. Oskarżony wyjaśnił, że jest to pierwszy świadek podany przez niego. Odwołał się również do listu owego obywatela, który odebrano mu na rogatce, który jednak, w co nie wątpi, znajdzie się pewnie między dokumentami leżącemi przed Przewodniczącym.
Doktór postarał się, by list tam był — zapewnił Karola, że list tam będzie — i list został odnaleziony i odczytany. Obywatel Gabelle został wezwany dla potwierdzenia listu, co też uczynił. Obywatel Gabelle z nieskończoną delikatnością i ostrożnością objaśnił, że olbrzymia ilość wrogów Republiki, z jaką Trybunał ma do czynienia, sprawiła, iż został przeoczony w więzieniu Abbaye — faktycznie zaś, wypadł zupełnie z patriotycznej pamięci Trybunału, który sobie o nim przypomniał dopiero przed trzema dniami, kiedy został wezwany i puszczony na wolność, ponieważ Sąd uznał, że oskarżenie przeciw niemu umarza obecność obywatela Evrémonda, zwanego Darnay.
Następnie przesłuchano doktora Manette. Niezwykła popularność jego osoby i jasność odpowiedzi zrobiły olbrzymie wrażenie: ale, gdy w trakcie składania zeznań stwierdził, że oskarżony był jego pierwszym przyjacielem od chwili odzyskania wolności, że oskarżony był zawsze wierny jemu i jego córce na wygnaniu, że tak dalece nie cieszył się zaufaniem rządu arystokratycznego, iż nawet życiu jego groziło niebezpieczeństwo — jako wrogowi Anglji i przyjacielowi Stanów Zjednoczonych — gdy składał te zeznania z największa dyskrecją, a zarazem z mocą, jaką posiada prawda i powaga, Sąd i Lud stali się jednem. Wreszcie, gdy wymówił nazwisko pana Lorry, Anglika, który podobnie jak on był świadkiem owego procesu w Anglji i może złożyć również swoje zeznania, sąd oznajmił, że słyszał dość i że gotów jest oddać głosy, jeśli Przewodniczący zechce je odebrać.
Po każdem oddaniu głosu (Sędziowie głosowali indywidualnie i jawnie) lud klaskał z zadowolenia. Wszystkie głosy były za więźniem, i Przewodniczący oznajmił, że jest wolny.
Poczem zaczęły się owe niezwykłe sceny, któremi lud manifestował swoją zmienność — czy też lepsze odruchy wspaniałomyślności i litości — albo które uważał za rodzaj przeciwwagi dla swej nabrzmiałej okrucieństwem wściekłości. Nikt nie potrafiłby dziś powiedzieć jakie były przyczyny tych niezwykłych scen; możliwe, że wszystkie trzy, z przewagą drugiej. Zaledwie ogłoszono wyrok, a już polały się łzy, z równą łatwością jak kiedyindziej lała się krew. Tylu ludzi obojga płci pałało chęcią wymienienia braterskiego uścisku z więźniem, tylu chciało się do niego docisnąć, iż zachodziła obawa, że wycieńczony długiem więzieniem zemdleje w końcu z wyczerpania, tembardziej, że wiedział, iż ci sami ludzie, porwani tym samym prądem, rzuciliby się nań z taką samą gwałtownością i rozerwali go w kawały na ulicy.
Usunięto go, by dał miejsce innym oskarżonym, i w ten tylko sposób uniknął dalszych pieszczot. Pięciu miano sądzić po nim, razem, jako wrogów Republiki, ponieważ nie pomagali jej ani słowem, ani czynem. Tak gwałtownie pragnął Trybunał wynagrodzić sobie i ludowi straconą sposobność, iż zanim Karol opuścił salę, wszystkich pięciu skazano na śmierć w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Pierwszy z nich zawiadomił go o tem w zwykły wśród więźniów sposób na oznaczenie Śmierci, mianowicie przez podniesienie palca, poczem wszyscy krzyknęli: „Niech żyje Republika!“
Co prawda, nie było publiczności, któraby przeciągała procedurę sądzenia tych pięciu, bo gdy Karol i doktór Manette wyszli z bramy, zebrał się tam olbrzymi tłum, w którym nie brakło ani jednej twarzy widzianej w sali sądowej, z wyjątkiem dwóch, za któremi daremnie się oglądał. Gdy wyszedł, tłum otoczył go znów, płacząc, krzycząc, ściskając go — wszyscy razem i każdy zosobna — aż nurt rzeki, nad której brzegiem rozgrywała się ta scena, zdawało się, oszalał, jak ci, którzy nad nią stali.
Posadzono Karola na fotelu wyciągniętym z Sali Sądowej, lub też z innego pokoju czy korytarza. Na fotel rzucono czerwony sztandar, do poręczy przytwierdzono pikę z czerwoną czapką na szczycie. Nawet doktór nie mógł przeszkodzić, by Karola triumfalnie odniesiono na ramionach do domu. Nad głową jego falowało morze czerwonych czapek a z otchłani ludzkiej wynurzały się chwilami takie twarze, iż kilkakrotnie przychodziło mu na myśl, że to pomyłka i że siedzi na wozie, który ma go zawieźć na Gilotynę.
Był to jakiś upiorny pochód, a ludzie, niosący Karola, ściskali przechodniów i pokazywali go w tryumfie. Poczerwieniały zaśnieżone ulice ulubioną barwą republikańską, od głów kroczącego i skaczącego tłumu, który głębiej jeszcze zabarwił tą samą barwą leżący pod jego nogami śnieg. Wreszcie przynieśli go na dziedziniec domu, w którym mieszkał. Ojciec Łucji poszedł naprzód, by ją przygotować, a gdy mąż stanął przed nią, bez czucia padła mu w ramiona.
Gdy, tuląc do serca Łucję, odwrócił jej cudną głowę tak, by znalazła się między nim i tłumem i nikt nie mógł dojrzeć, jak połączyły się jego łzy z jej ustami, kilka osób w tłumie zaczęto tańczyć. Natychmiast za ich przykładem poszli inni i fale tańczących Carmagnolę zalały dziedziniec, poczem posadzono na opustoszałym fotelu jakąś młodą dziewczynę z tłumu i obwołano ją Boginią Wolności. Rozlewając się po sąsiednich ulicach, po brzegach rzeki i przez most, Carmagnola wciągnęła w wir swój wszystkich, kogo spotkała, i wszystkich uniosła.
Pochwyciwszy dłoń doktora, który stał przy nim dumny i zwycięski, pochwyciwszy dłoń pana Lorry, który przybiegł zadyszany, gdyż walczył z unoszącym go prądem Carmagnoli, ucałowawszy małą Łucję, którą podniesiono wgórę, by mogła zarzucić ojcu ramiona na szyję, uściskawszy wreszcie zawsze zazdrosną pannę Pross, która podniosła dziecko — Karol porwał w ramiona Łucję i zaniósł ją do jej pokoju.
„Łucjo! Jedyna moja! Jestem ocalony!“
„Ach najdroższy, pozwól, niech na kolanach podziękuję za to Bogu, jak się zawsze doń modliłam!“
Oboje ze czcią pochylili głowy i serca. Gdy znowu znalazła się w jego ramionach, powiedział:
„A teraz podziękuj ojcu, najdroższa! Nikt inny w całej Francji nie mógłby dokonać tego, co on zrobił!“
Położyła rękę na sercu ojca, jak kiedyś, dawno, dawno, i położyła jego głowę na swojem sercu. Szczęśliwy był, że mógł jej odpłacić, czuł że mu wynagrodzono jego cierpienia, dumny był ze swojej potęgi. „Nie wolno ci być słabą, kochana“, mówił. „Nie drżyj tak. Uratowałem go!“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.