<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Orbeka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1868
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
EPILOG.

Zaprawdę powieść kończąca się tak dramatycznie, mogła by nas uwolnić od epilogu, gdyby była prostą powieścią, zmyślonym utworem wyobraźni, obrachowanym na zabawę i pociechę czytelnika, lub po Marmontelowsku moralną. Tymczasem prawda się domaga zakończenia takiego, jakie jéj Pan Bóg wyznaczył — dziwniejszego niż by się można spodziewać i wyglądającego na zmyślenie. Choćbyśmy więc posądzeni być mieli o dorobienie epilogu, minąć go niemożemy. Los często straszliwsze piąte akty tworzy od najzuchwalszych dramaturgów.
Szalony Walek od lat już dwóch był znany wszystkim na warszawskim bruku, a nawet bardzo popularnym. Kobiety szczególniéj litowały się nad tą ofiarą miłości, jakiéj już — niestety, — niespotykały! Wesoła twarz Walka, jego śmiejące się oczy, piosnki które nucił, postawa śmiała i nie bez pewnéj jakiejś resztki szlachetności — obudzały dlań współczucie.
Nauczyli go żebracy chodzić do furty OO. Kapucynów na obiady i późniéj sam się już machinalnie o godzinie zwykłéj przywlekał. Na niczem, doli żebraczéj potrzebném, mu nie zbywało, gdyż nawet miłosierne dusze na zimę przyodziały go w ciepłe buty i starą kożuszynę. Można powiedziéć, że był prawie szczęśliwy, bo powoli wspomnienia przeszłości, coraz się w nim bardziéj zacierały. Jedyną myślą, która teraz w nim tkwiła, było, że jutro ma wziąść po stryju milionowy spadek; z tego obiecywał on każdemu kogo spotkał po tysiąc i po dwa tysiące dukatów.
Młodzież podochociwszy sobie, zapraszała go czasem do winiarni i poiła biedaka, ażeby się z niego naśmiewać mogła, poczciwce co znali dzieje nieszczęśliwego, nieraz też nad nim zapłakali. Miał i chwile tryumfu niespodziane, gdy ożywiony winem węgierskiém i na żart poprowadzony do klawikordu w winiarni, zagrał im po mistrzowsku, sam niewiedząc jak, jedną ze sonat Beethowena. Ale tryumf ten kończył się omdleniem i szałem. Słowem, był to żywot dziwny, gorączkowy, ze snów i rzeczywistości spleciony.
Jednego letniego wieczoru, szalony Walek siedział pod kościołem Święto-Krzyzkim. Był tego dnia w przewybornym humorze, śpiewał francuzkie piosnki, potem polskie, potem włoskie, które pochwytał w podróży, a gawiedź uliczna, do koła go obstąpiwszy, słuchała.
Pieśni i głos nie tyle może budziły zajęcia, co mimika wyborna, śmiała, pełna charakteru, która im towarzyszyła. Ruchami bowiem, czego w słowach i dźwięku muzyki brakło, dopełniał.
A im dłużéj śpiewał, tem więcéj zdało się, że sam się pojąc pieśnią coraz bardziéj, goręcéj, zapalczywiéj, nucił, poczynając co chwila nowe piosnki.
W tém zdala od Krakowskiéj bramy począł się zbliżać, tocząc majestatycznie, po bruku powóz otwarty. Walek, którego oczy latały do koła, rzucił nań wejrzenie i jakby go co pochwyciło, podniosło — wstał nagle, wlepił zrenice strasznie, pochylił się, oddech zatrzymał — osłupiał.
W powozie siedziała naróżowana skandalicznie, wybielona i wytynkowana, otyła, pulchna, uśmiechnięta babina, prościéj mówiąc, pani baronowa Klapka, cała w koronkach, w jedwabiach, w łańcuszkach, bransoletach, piórach i tyftykach, spowita i pootykana, z bonończykiem na kolanach, a małżonkiem prawowitym u boku. Patrzała na miasto rodzinne z góry karety roztwartéj, jak miłościwa pani i królowa, która uśmiechać się raczy swéj ziemi.
Szalony Walek poznał ją, a w miarę jak mu na jéj widok pamięć powracała, bladł, mienił się. Gdy powóz zbliżył się ku kościołowi, nagle jakby piorunem ciśnięty, popędził doń, krzycząc:
— Mira! Mira!
Woźnica widząc odartego człowieka napadającego na ekwipaż, myślał, że ocali baronostwo od niebezpieczeństwa zacinając konie, żebrak znalazł się właśnie przed niemi, ręce miał podniesione, padł dyszlem przebity, a powóz lecąc pędem, przebiegł po obalonym...
Nikt nie myślał zatrzymywać państwa baronostwa dla tak błachéj przyczyny, nie ich było winą, że szalony sam się rzucił pod konie. Ubolewano nad tém, że baron Klapka i szanowna jego małżonka wystawieni byli na niebezpieczeństwo, gdyby się konie przestraszone zbiegały i uniosły. Ocalenie swe winni byli zręczności woźnicy, który został wspaniałomyślnie za to wynagrodzonym.
Skrwawionego i rannego mocno Orbekę, ubodzy i pachołkowie zanieśli do szpitala Św. Rocha.
Ucha baronowéj (zwłaszcza że teraz nosiła bawełnę dla częstych fluksyj) czy doszedł wykrzyk znajomego głosu, czy poznała w odartym szaleńcu tego, którego pchnęła na bruk jak wyciśniętą owocu łupinę? — jest niedocieczoną tajemnicą.
To pewna, że ranny, z połamanemi żebrami Walenty, odzyskał na łożu szpitalném przytomność, jakby cudem, a umarł w kilka dni potem, najprzykładniéj przygotowany do téj uroczystéj chwili.
Za ubogą jego trumienką o kiju poszedł jeden poczciwy Sławski, który się wypadkiem o tragicznéj śmierci dowiedział...
Mira przeniosła się późniéj do dóbr nabytych przez barona i zaszła w niéj metamorfoza niespodziana wcale, na najcnotliwszą w świecie, a nawet niezmiernéj surowości obyczajów matronę.
Kto ją znał niegdyś, ową wietrznicą płochą, nienasyconą, rozrzutną, ledwie mógł oczom i uszom uwierzyć, widząc zatopioną w praktykach religijnych, skąpą, drobnostkową, formalistką i nieubłaganą w sądzie o najmniejszéj płochostce niewieściéj. Na dworze swym zaprowadziła rygor bezprzykładny, a sama była wzorem ostrości obyczajów i ścisłości w dopełnianiu przepisów wszelkich, kościelnych i społecznych.
Z onych dawnych lat pozostały jéj tylko dwa niewinne przywyknienia: zamiłowanie cokolwiek śmieszne w tym wieku stroju, elegancyi, bielidła, różu, dorabianych zębów i farbowanych włosów, i — upodobanie w grze, nad którą trawiła cały czas wolny od pacierzy i toalety. Grała we wszystkie gry, jakie naówczas były w używaniu. Lubiła przy tém stół wykwintny i trzymała kucharza Francuza, który pulpety i pasztety doskonale przyprawiać umiał.
Baron Klapka był z nią tak szczęśliwy iż z uwielbieniem i czcią największą, różami usłanym gościńcem, doszedł do końca żywota, dziękując Opatrzności za ten klejnot nieoceniony, który mu dała w nagrodę trudów i pracy.
Poprzedził on ją o kilka lat do grobu, zapisując cały swój ogromny majątek ubóstwianéj baronowéj.
Zjawili się naówczas na dworze jéj, dotąd niewidzialni krewni, kuzynowie po matce, ojcu, dziadzie, po mężach, po stryjach, a nie było prawie miesiąca, żeby się ktoś nowy nie przypytał do pokrewieństwa.
Jakkolwiek bezinteresowną zapewne miłością i dowodami choć nieco spóźnionego szacunku otaczano matronę — przykrego zawodu doznać musiała familia jéj, przekonawszy się, po zgonie, iż baronowa nie wielką do tych oznak poszanowania przywiązywać musiała uwagę.
Na dworze bawił od lat wielu znakomity lekarz, który miał staranie o zdrowiu staruszki i w szczególnych u niéj był łaskach. Przewidywano wcześnie, że zapewne znaczny uczyni mu zapis, ale nikt się nie spodziewał, aby mu cały legowała majątek. Tak się jednak stało, z wyjątkiem drobnych darów dla sług, zapisu na msze i nabożeństwa, na wystawienie pomnika, na utrzymanie osieroconych Bonończyków, i t. p., cała fortuna Klapków dostała się doktorowi. Trzeba mu oddać sprawiedliwość, iż napisał dobrodziejce swéj nekrolog tak pięknie wystylizowany, tak rozczulający i umiejętnie zredagowany, iż wart był sam milionów, które zagarnął.
We trzy miesiące jednak po zgonie baronowéj, ożenił się z jéj panną respektową — na tém sądzę, iż powieść bezpiecznie zakończyć mogę.

Drezno Październik 1867 r.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.