<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Servières
Tytuł Orle skrzydła
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1898
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Papi
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

We dwa dni po owej nocy burzliwej, armia francuska stała w szyku bojowym nieopodal miasta Gizeh, czekając na starcie się z kawaleryą turecką. Napoleon Bonaparte na czele oficerów głównego sztabu, wśród których znajdował się i Jerzy, czynił przegląd wojsk, objeżdżając po kolei wszystkie pułki. W dali widać było wzbijające się w górę kłęby kurzawy, którą sprawiały konie zbliżających się nieprzyjaciół. Napoleon posępny, chwilę wpatrywał się w wroga poczem wskazał szablą na grobowiec Cheepsa, oświetlony właśnie promieniami jasnego słońca.
— Żołnierze! — zawołał — z wysokości tych piramid czterdzieści wieków patrzy na was!
Szeregi zadrżały, zakołysały się sztandary, a z ust tysięcy żołnierzy wyrwał się potężny okrzyk:
— Niech żyje rzeczpospolita! Niech żyje Bonaparte!
— Bohater! — szepnął do siebie generał Kleber — żołnierze poszliby za nim w ogień.
I poszli w istocie; nad wieczorem potęga turecka była złamaną. Egipt leżał obezwładniony u stóp Bonapartego.
Napoleon był zdumiony: mimo laurów, które zdobył, z Francyi nie otrzymywał żadnych wieści, ni podziękowań, ni rozporządzeń, co ma czynić dalej. Nie umiał sobie wytłómaczyć tego zapomnienia. Czyż nie umiano mu rozkazywać, czy może obawiano się jego potęgi i dlatego nie wzywano go do kraju? Różne czynił przypuszczenia.
Chcąc zająć gnuśniejące w bezczynności wojsko, postanowił wyruszyć do Syryi, lecz tej prowincyi strzegła zaraza. Ta straszna plaga dała się odczuć wielce Francuzom. Uszczuplała ona szeregi Bonapartego, rad nie rad, musiał wrócić do Kairu, ale zaraza szła za nim.
Napoleon postanowił „wówczas, nie czekając wezwania, powrócić do Francyi, doszły go bowiem wieści, że Anglicy, dowiedziawszy się, iż ma zamiar odpłynąć do Europy, czatują na niego na morzu, postanowił przeto cichaczem się wymknąć. Na pełnem morzu czekać miały na niego i jego orszak dwa statki francuskie, pod godłami, „Łabędź” i „Floreal”. Pierwszy miał zabrać generała z jego zaufanymi, drugi jego świtę; w porcie kołysały się łodzie, oczekujące na nich. Jerzy wraz z Piotrem mieli wsiąść na „Łabędzia”, a z nimi Miara.
Było to 22 sierpnia 1799 roku. Noc zapadła pogodna i jasna; gromadka jeźdźców, wyjechawszy z miasta Damaszku, skierowała się ku Damiecie; na czele jej jechał Bonaparte. Wsiadając na konia, Napoleon głośno oświadczył, iż jedzie w celach naukowych do Suezu, tymczasem, gdy mury miasta znikły z oczu towarzyszącym mu, zwrócił się naraz w inną stronę i bodnąwszy konia ostrogą, puścił się galopem. Parę godzin jechał bez odpoczynku, zwolniwszy zaś biegu, oświadczył, że jedzie do Aleksandryi. Przed zachodem słońca dobili do celu, wsiedli na łodzie, czekające na nich w porcie i skierowali się w stronę, gdzie widać było statki francuskie. Omylili czaty angielskie i uniknęli niebezpieczeństwa. Stary Piotr zatarł ręce z radości.
— Gadziny-Anglicy — rzekł — zmartwią się jutro, dobrze im tak?
I dotarli szczęśliwie do okrętów, przesiedli się na nie i ruszyli w drogę, spokojni już teraz o przyszłość; Piotr stary nie dowierzał jednak losowi. Spostrzegłszy wielką lunetę w ręku jednego z oficerów załogi „Łabędzia”, prosił, aby mu jej pożyczył na chwilę, a gdy ten spełnił jego życzenie, począł natychmiast obserwować horyzont. Naraz zwrócił się widocznie mocno wzruszony do Bonapartego:
— Żagiel angielski zbliża się ku nam — rzekł stłumionym głosem.
Wszyscy rzucili się do lunet. W istocie w dali widać było pędzący z szybkością strzały wielki okręt angielski. Ścigano ich zatem. Anglicy spostrzegli widocznie, że ten, na którego czyhali, wymknął się z ich rąk. Uwierzywszy w rozpuszczoną pogłoskę, że Bonaparte jedzie do Damietty, większość statków angielskich tam się udała, lecz Sidnej Szmith, jeden z wodzów angielskich, mniej łatwowierny, nie uwierzył pogłosce i krążył koło Aleksandryi. Spostrzegł on właśnie dwie łodzie, dążące do statków francuskich, i puścił się w pogoń, nie wątpiąc, że ściga Napoleona. Nagle statki, płynąc z razu w jednym kierunku, rozdzieliły się i każdy w inną podążył stronę.
Sidnej Szmidth zaklął gniewnie, nie wiedział bowiem który ma ścigać, na którym płynie Napoleon. Przyłożył lunetę do oczu i począł pilnie obserwować; po chwili twarz jego się rozjaśniła.
— Mam go! — wykrzyknął — tym razem wzrok mnie nie myli.
Wkrótce statek admiralski pomknął szybko w kierunku „Łabędzia.“
Pierwsze gwiazdy ukazały się na niebie, kiedy „Floreal” znikł z horyzontu, lecz na spokojnych falach morza odbywała się dalej gonitwa pomiędzy „Łabędziem” a statkiem Sidnej Szmitha: fregata francuska mknęła jak jaskółka, uciekająca przed jastrzębiem, w końcu jednakże oba statki tak się zbliżyły do siebie, iż bez trudu można było widzieć z pokładu jednego, co się dzieje na drugim. Sidnej Szmith nie chciał rozpoczynać walki, lękając się zabić w jej wirze cennego więźnia. Nareszcie kiedy noc zaczęła zapadać, komendant krzyżowca angielskiego zbliżył się do jednego z swych marynarzy Bulla i rzekł:
— Dostaniesz dziesięć funtów szterlingów, jeżeli za trzecim strzałem zdruzgoczesz wielki maszt na statku francuskim.
— Jeden wystarczy — odpowiedział stary lakonicznie.
Rzeczywiście, po chwili rozległ się potężny huk działa i na „Łabędziu“ padł strzaskany maszt wielki. Statek, jak ptak o obciętem skrzydle, słabe tylko wykonywał ruchy, załoga francuska uciekła się teraz do broni, ale przewaga Anglików była zbyt znaczna. Po pewnym czasie ucichły strzały, i rozpoczęto układy. Po naradzie z oficerami, komendant „Łabędzia” postanowił się poddać, obrona bowiem była niepodobieństwem. Anglicy zwyciężyli, co było zresztą, do przewidzenia, biorąc pod uwagę rozmiary i załogę obu statków. Wszyscy poddali się z rezygnacyą losowi, wszyscy prócz Piotra, który wpadł w taką rozpacz, że Jerzy się obawiał, aby nie popełnił jakiego szaleństwa.
Po zbliżeniu się do siebie obu statków, Anglicy założyli od jednego do drugiego pomost, po którym parlamentarz przeszedł na pokład „Łabędzia.” Jakież było jego zdziwienie, jaki gniew, kiedy nie znalazł tutaj Napoleona!..
Lubo wielce był strapiony pomyłką, którą popełnił, Sidnej Smith, jako prawdziwy dżentelman, grzecznie poprosił jeńców, by przesiedli się na pokład jego statku. W kwadrans ruszono w dalszą podróż.
Jerzy jak najspokojniej znosił swój los, przechadzając się po pokładzie i zamieniając ceremonialne ukłony z Anglikami, lub przypatrując się swoim żołnierzom, zgnębionych losem, który ich spotkał.
Najbardziej ze wszystkich rzucał się i gniewał stary Piotr. Siadłszy po chwili na zwojach lin, leżących na pokładzie, wlepił wzrok w deski i milczał. Jerzy zbliżał się do niego kilkakrotnie, próbował zawiązać rozmowę, lecz zawsze napróżno; stary wcale mu nie odpowiadał, oddalił się w końcu do kajuty i tam noc przepędził. Lecz jakież było zdziwienie Jerzego, gdy na drugi dzień rano Piotr stary, ów zacięty nieprzyjaciel Anglików, rozmawiał z nimi przyjaźnie. Ciągnęli oni właśnie grubą jakąś linę, co szło im trudno. Piotr dawał im rady życzliwe, po chwili zaś począł im pomagać. Oburzyło to Jerzego tak, iż uciekł z pokładu. Spotkawszy Miarę, rzekł:
— Obawiam się, czy mój stary Piotr nie zwaryował.
— Z czego pan to wnosisz?
— Pomaga Anglikom, co jest zupełnie niezgodne z jego zdrowym rozumem.
Majtkowie francuscy, których Sidnej Szmith uwięził na swoim statku, byli również oburzeni na Piotra.
— Doprawdy zaczynam wierzyć, iż niewola tak smutnie wpłynęła na jego umysł — rzekł Miara do Jerzego.
Minęło kilka dni; Piotr był coraz to w lepszych stosunkach z Anglikami. Od swoich trzymał się zdaleka, jak gdyby się ich lękał.
Pewnego wieczora, kiedy stary dążył na noc do kajuty, a na statku prawie już wszyscy spali, naraz dwóch ludzi rzuciło się na niego i przyparłszy go do ściany, chcieli go bić. Piotr poznał majtków francuskich, to też nie krzyknął o ratunek, tylko szepnął znacząco:
— Cicho, chłopcy!... Czegóż wy chcecie ode mnie?
— Zdrajco, jesteś sprzymierzeńcem Anglików! — odparli.
Stary wstrząsnął kilkakrotnie głową.
— Ja ich sprzymierzeńcem?... ja swoich zdrajcą?... Dzieci, spojrzyjcie mi w oczy... powiedzcie, czy obłuda i kłamstwo z nich patrzą?...
Oni nie wiedzieli, jak to sobie wytłómaczyć.
— Powiedzcie naszym — mówił Piotr szeptem — aby mi ufali. Wkrótce przyjdzie dzień odwetu.
W tej chwili dały się słyszeć czyjeś kroki: wszyscy rozeszli się szybko.
Nazajutrz, a było to nad wieczorem, jeden z oficerów, sir John Ellis przysłał po Piotra, żeby przyszedł do sali oficerskiej i zabawił sztukami zgromadzonych Anglików, Piotr bowiem bawił majtków nie tylko żartami, lecz i sztukami kuglarskimi. Jerzy i Miara należeli do zaproszonych na to dziwaczne przedstawienie.
Stary Piotr oświadczył im na boku, iż czyni przygotowania do jeszcze zabawniejszej sztuczki.
Zebrani w sali oficerskiej przyjęli życzliwie starego żołnierza, uważając go za swego sprzymierzeńca. On był nieporównanym w pokazywaniu różnych sztuczek: połykał noże, węgle płonące, robił jajecznicę w kapeluszu i t. p. Komendant Szmiht wyraził głośno swoje zadowolenie. Ośmielony tem Piotr, po skończeniu widowiska zbliżył się do niego i prosił, żeby pozwolił urządzić następnego wieczora, małą zabawę na okręcie; Piotr chciał pokazać majtkom angielskim „Starego Nicka”, czyli „Figle szatana.”
Komendant roześmiał się głośno i prośbie starego nie odmówił. Uradowany weteran zagrał za to na kilku pustych butelkach hymn narodowy angielski.
Wkrótce potem wszyscy rozeszli się na spoczynek. Wszedłszy do swej kajuty, Jerzy ujrzał w niej Piotra.
— Czy drzwi dobrze zamknięte? — zapytał go stary zniżonym głosem.
— Dobrze — odparł Jerzy.
Stary weteran pochylił się do ucha młodzieńca i począł szeptać:
— Mamy na statku 30 Anglików; 18 z nich ja jutro wieczorem zabawię w sali żołnierzy; sześciu będzie na służbie, starszyzna grać będzie w karty w sali oficerskiej, inni są ranni. Gdy usłyszysz hałas w sali żołnierskiej, zamknij natychmiast na klucz grających w karty w sali oficerskiej, potem damy sobie już radę.
— Ależ... — rzekł Jerzy.
— Nie ma żadnego „ale”, mój kapitanie... Tak trzeba zrobić i basta! Namordowałem się dosyć, udając ich przyjaciela. Muszę mieć za to nagrodę.
To powiedziawszy, wysunął się pośpiesznie z kajuty.
Na drugi dzień w nocy Francuzi byli wolni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Servières i tłumacza: Jadwiga Papi.