<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Servières
Tytuł Orle skrzydła
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1898
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Papi
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Było to w lipcu w roku 1798. Armia francuska pod dowództwem generała Bonaparte znajdowała się w Afryce, leżąc obozem w pustyni, opodal miasta Gizeh, zbudowanego na ruinach starożytnego Memfisu. Jak stado białych ptaków, rozsypane były namioty u stóp piramid, których pilnowały sfinksy, nieme, a tak wierne stróże.
Na jednym z głazów, należących do piramidy Cheopsa, stało dwóch oficerów; badali oni za pomocą lunet milczącą pustynię. Byli to Napoleon Bonaparte i generał Kleber.
— Rzeka, którą w dali widzimy, to Nil, czy tak? — zapytał Kleber, pod względem wykształcenia stojący niżej od Bonapartego.
— Oczywiście — odparł tenże.
— Daleko stąd do Paryża?
— Do Paryża daleko, ale do Touilerie blizko — rzekł Napoleon, uśmiechając się nieco.
Kleber spojrzał na niego ze zdziwieniem, poczem twarz jego przybrała wyraz niechęci.
Był to surowy i nieubłagany republikanin, któremu myśl o przywróceniu królestwa nie mogła przypaść do smaku. Napoleon spostrzegł to i w tej chwili zmienił przedmiot rozmowy.
— Dziwny i tajemniczy ten Egipt — rzekł w zadumie — same pomniki, same groby otaczają nas tutaj. A jest to wszystko, co pozostało po olbrzymiej potędze Faraonów... Tymczasem człowiek jest tak zarozumiałym...
Kleber nie zrozumiał tej myśli filozoficznej.
— Podobno w tych piramidach znajdują się skarby ukryte?
— Może, lecz musimy je szanować. Przez naruszenie tych grobów oburzylibyśmy przeciwko sobie całą ludność, co mogłoby źle wpłynąć na losy naszej wyprawy. Chciałbym jednakże zwiedzić wnętrze chociaż jednej piramidy — dodał po chwili — a nawet pragnąłbym... Pewien Fellah zdradził mi tajemnicę wejścia do piramidy Cheopsa. Nie wiem, w jakim celu to uczynił, dosyć, że się zwierzył, jakoby u stóp piramidy, od strony północnej znajdował się kamień z wyrżniętą na powierzchni postacią ibisa, że kamień ten naciśnięty, usuwa się i odsłania wejście do grobów królewskich...
Tak rozmawiając, zstępowali coraz niżej. W obozie tu i owdzie błysnęły już ogniska, zgiełk życia wojennego dolatywał od nich nakształt szumu fal morskich.
U stóp piramidy Cheopsa odpoczywała gromadka, którą tworzyli: Jerzy, wierny Piotr i Jan Miara, stary sługa rodziny księżniczki Wandy, wysłany przez nią w wiadomym celu odszukania młodego księcia. Opodal czekało dwóch żołnierzy, trzymając konie Bonapartego i Klebera.
Jerzy i stary Piotr towarzyszyli wszędzie Napoleonowi, byli przy wzięciu Mantuy i pod Neumark; widzieli upadek Austryi i tryumf tego, którego uwielbiali. Entuzyazm ich dla bohatera zwiększał się z każdym dniem; rozmawiali teraz o nim z uwielbieniem.
— Pamiętam moje zdziwienie, gdy po nużących bojach przybyliśmy do Paryża — mówił Jerzy — byłem pewny, iż czas pobytu w stolicy generał poświęci na odpoczynek, tymczasem cóż on czyni? Uczy się, uczęszcza codziennie na sesye do różnych instytucyj, wróciwszy zaś do cichego swego domku, robi skrzętnie notatki ze swych studyów. Nie długo też bawiliśmy w Paryżu; myślałem, iż będę mógł odwiedzić Roche-Marie, tymczasem właśnie tego wieczora, kiedy zamierzałem prosić generała o urlop, rzekł do mnie: „Powierzono mi dowództwo w wojnie z Anglią, udajemy się przeto do Egiptu”.
Naturalnie, iż ani wspomniałem, o moich projektach.
— Opowiedz mi pan o mieszkańcach Roche-Marie — rzekł Miara. — Zdaje mi się, dużo miejsca zajmują oni w twem sercu.
Jerzy zaczął opisywać rodzinę poczciwych rybaków, czcigodnego księdza Melwy i ani się spostrzeżono, jak w cieniach wieczoru znikły piramidy.
— Te grobowce coraz więcej mnie zaciekawiają... Muszę je zwiedzić dzisiejszego wieczoru — rzekł Miara.
— Z kim? — zapytał Jerzy.
— Chociażby sam.
— Ja z panem pójdę. Bardzom ciekawy tych grobowców.
W tej chwili Bonaparte i Kleber zbliżyli się do nich.
— Wracamy do obozu — rzekł Napoleon.
I ruszyli wszyscy pieszo.
— Cóż naprawdę widziałeś, generale, z wysokości piramidy? — zapytał Kleber.
— Piasek — odparł, śmiejąc się Bonaparte.
— A przez lunetę?
— Także piasek.
— Trzeba więc będzie opuścić niedługo to morze piasku.
— Zrobimy to wkrótce — odparł Napoleon — lecz przedtem może nam wypaść bitwa z Mamelukami.
Tak rozmawiając, dotarli do Gizeh, gdzie było siedlisko głównego sztabu. Tutaj się rozstali, podążając każdy do siebie.
Jerzy wyczekiwał niespokojnie nocy, aby módz udać się do piramid. Wtem wszedł do jego pokoju Piotr stary.
— Przygotowałeś pochodnie? — zapytał go Jerzy.
— Przygotowałem, ale... — mówił Piotr z miną markotną.
— Co za „ale”?
— Ta wycieczka nic dobrego nie wróży.
— Boisz się?
— Nie boję się nigdy, lecz gdy generał się dowie...
— Nie wyjdziemy wszakże poza obręb obozu, a po wtóre wrócimy na godzinę jedenastą.
Piotr wstrząsnął głową z powątpiewaniem.
— Bogać tam wrócimy! — mruknął.
Jerzy spojrzał na zegarek.
— Dziewiąta dochodzi... Czas wielki, chodźmy już, stary nudziarzu!
— Niech i tak będzie — odparł z rezygnacyą weteran.
I poszli. Po drodze wzięli jeszcze ze sobą młodego żołnierza, Michała Corintin. Michał był to chłopiec silny, zdrów, wierny i ślepo posłuszny.
Znaleźli się niebawem u drzwi dom ku, gdzie mieszkał Miara.
— A więc idziemy — rzekł tenże, wychodząc.
W księżycowem świetle grobowce Faraonów przybrały kształty fantastyczne. Kiedy niekiedy podmuch wiatru unosił w górę lekki piasek pustyni, wirując nim w powietrzu; czasami nietoperze przelatywały nad głowami idących; z daleka dochodziło żałosne wycie szakali. Oni szli jednakże naprzód, milcząc, zatopieni w wspomnieniach przeszłości Egiptu. Zdawało im się, że słyszą harfiarzy, wysławiających wielkiego Ramzesa, nieśmiertelnego Faraona, potężnego władcę, po którym pozostał tylko kamienny grobowiec.
Wyszedłszy z ruin Memfisu, znaleźli się naprzeciw dwóch piramid, lecz te za obrębem obozu się wznosiły.
— Oto cel naszej wędrówki — rzekł Miara, siadając na olbrzymim głazie, aby odpocząć trochę.
Piotr, nierozstający się nigdy z lunetą, przyłożył ją do oczu.
— Potrzeba ci lunety, aby podziwiać ten wspaniały krajobraz? — zaśmiał się Jerzy.
Ale stary żołnierz dał ręką znak milczenia, po chwili zaś rzekł:
— Chodźno pan tutaj!
Jerzy przystąpił doń.
— Widzisz pan przed nami jakąś ciemną postać? — zapytał.
— Piramidę tylko widzę! — odrzekł Jerzy, przyłożywszy lunetę do oczu.
— Na głazie, przeciętym ciemną linią, stoi człowiek.
— Zdaje ci się, mój przyjacielu.
Stary Piotr, zdziwiony, usunął Jerzego i spojrzał znów przez lunetę.
— Do stu piorunów, nie ma go! — wykrzyknął gniewnie.
— Kogo nie ma?
— Fellaha, w ziemię zapadł, czy co?
To mi się wcale nie podoba, to źle! — mówił, krącąc głową.
— To był duch czarodzieja egipskiego, który przy świetle księżyca zbiera zioła — śmiejąc się, tajemniczym głosem rzekł Miara.
— Łatwo się śmiać, ale i łatwo można płakać — mruknął Piotr stary.
Miara się zamyślił.
— Wróćmy lepiej do miasta — rzekł po chwili — narażamy się najniepotrzebniej w świecie na awantury, które mogą łatwo nas spotkać w tym kraju cudacznym.
— Co? uciekać przed jednym Fellahem, który najniewinniej w świecie błąka się pośród piramid? O, nie! — wykrzyknął Jerzy — przeciwnie, mam tem większą ochotę zajrzeć do wnętrza piramidy. Generał mówił mi wczoraj, że jeden z Fellahów zdradził mu tajemnicę wejścia do tych starych grobowców, otóż pójdę i przekonam się, czy to prawda.
Mówiąc to, skierował się w stronę wielkiej piramidy Cheopsa.
Towarzysze zaraz podążyli za nim. Jerzy, który teraz dopiero spostrzegł, że piramida Cheopsa znajduje się poza obrębem obozu, doszedłszy do jego granicy, zawahał się: czekała go kara za opuszczenie stanowiska. Sam nie wiedział co zrobić: czy wrócić się, czy narazić się na gniew Napoleona. Ciekawość zwyciężyła: młodzieniec wszedł w głąb ciemnej piramidy.
W tej samej chwili, kiedy Jerzy wszedł do grobowca Cheopsa, Fellah, którego Piotr widział niadawno, wsunął się pomiędzy gruzy dokoła zalegające ją, pokryte bujną roślinnością, tworzącą gęstwinę nieprzejrzaną. Przedarłszy się przez krzewy, dostał się wkrótce do jaskini, utworzonej przez zwaliska i oświetlonej ponuro tlejącą pochodnią. Siedziało tam na ziemi kilkunastu Fellahów, rozprawiających o czemś żywo w narzeczu koptyjskiem. Przybyły stanął pomiędzy nimi i rzekł, składając ręce na piersiach: — Trzymajmy się w pogotowiu, nadchodzi godzina, w której „Biały sułtan“ przyjdzie zbeszcześcić świętą piramidę.
— Czy napewno dzisiaj?
— Napewno... Chciał, abym służył mu za przewodnika, lecz odmówiłem.
— Nie wyjdzie z piramidy, śmierć zajrzy mu w oczy — ozwało się kilku.
— Na stanowisko! — rozkazał przybyły, poczem natychmiast kilkanaście ciemnych postaci wysunęło się z ruin.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Servières i tłumacza: Jadwiga Papi.