Orle skrzydła/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Orle skrzydła |
Podtytuł | Opowiadanie historyczne |
Wydawca | Emil Skiwski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jadwiga Papi |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rany, które w walce Jerzy i Miara otrzymali, wywołały gorączkę. Nie mogli oni dłużej jechać konno. Ponieważ znajdowali się niedaleko od wybrzeża bretońskiego, więc Piotr najął pocztę i odwiózł chorych na Roche-Marie. Obaj potrzebowali troskliwej opieki, nie wątpił, iż ją znajdą w rodzinie zacnych rybaków.
Bawił wówczas na wyspie ksiądz Mewy, który powitał ze łzami rannego wychowańca.
Stan jego był istotnie groźny.
Spotkanie z hrabiną, w której domyślał się swej matki, zachwiało jego równowagę moralną. Całymi dniami przesiadywał milczący nad brzegiem morza, wpatrując się zamyślonym wzrokiem w ruiny zamku Kerguerion, gdzie po raz pierwszy spotkał hrabinę.
Pewnego wieczora Józia, odwiązawszy czółno, jak to często czyniła, popłynęła do ruin, ażeby w zniszczonej kaplicy zamkowej pomodlić się o zdrowie dla Jerzego. Niestety, ruiny, które od lat kilku były puste, dziś zastała zajęte. Wejścia do nich strzegł jakiś olbrzymi wieśniak, który, ujrzawszy idącą do kaplicy dziewczynkę, przystąpił do niej, pochwycił ją za rękę i pociągnął w głąb ciemnej sieni.
Próżno tłómaczyła się biedna, że przyszła się tylko pomodlić, on nie odpowiadał jej wcale, tylko ciągnął wylękłą za sobą. W sieni siedział na kamiennej ławie siwy, zgarbiony mężczyzna. Wieśniak przyprowadził do niego Józię, oznajmiając, że jest to córka rybaka z Roche-Marie.
— Hrabiny nie ma obecnie — odparł starzec, podniósłszy wzrok — lecz wkrótce powróci.
— Hrabina tutaj mieszka! — wykrzyknęła radośnie Józia — ach, jak to dobrze!... Więc będę się z nią mogła widzieć?
— Najniezawodniej — odparł siedzący na ławce starzec, poczem ujął za rękę dziewczynkę, otworzył drzwi ukryte w ścianie i wepchnął Józię do ciemnego lochu.
Loch nie był jednakże zupełnie ciemnym, gdyż na ziemi stała łojówka, która dokoła rzucała niepewne światło. Z początku Józia nic rozróżnić nie mogła, prócz tego migotliwego światła; powoli jednakże oswoiła się z tym mrokiem. Naraz Józia usłyszała słabe westchnienie i wpatrzywszy się, ujrzała w głębi, na garści słomy, młodą i piękną kobietę.
— Kto pani jesteś? — zapytała Józia.
— Księżniczka Wanda C. — brzmiała cicha odpowiedź.
— Znam cię! — krzyknęła ucieszona dzieweczka. — Ja jestem Józia z Roche-Marie.
Wanda słyszała o poczciwej dziewczynce od Miary i z radością wyciągnęła do niej ramiona. Uścisnęły się, jak dobre znajome, poczem siadłszy obok siebie, zaczęły wzajemnie zwierzać się sobie. Wanda dowiedziała się od Józi, iż znajduje się w pobliżu Roche-Marie.
Po chwili księżniczka opowiedziała Józi, że od kilku miesięcy jest zamkniętą w zamku Kerguerion. Żądają od niej spiskowcy, aby pomogła im w wykonaniu nowego zamachu na życie Napoleona.
— Trzeba cię stąd wydostać — rzekła Józia stanowczym tonem — musimy cię ocalić. Hrabiny niema obecnie w zamku, skorzystamy więc z tego... Podobno lochy te są połączone kurytarzem podziemnym z wyspą, odszukam go i wyprowadzę cię stąd, księżniczko!
Mówiąc to, podjęła z ziemi świecę i rozpatrywać poczęła podłogę kurytarza.
Po chwili podważyła deskę, leżącą na ziemi, pod którą ukazał się ciemny otwór.
— Jest! — wykrzyknęła radośnie, poczem wyszukała spory kamień i wrzuciła go w ów otwór, słuchając uważnie, jaki dźwięk wyda.
— Woda nie plusnęła — rzekła — to dobrze, mogę tam wejść.
Skinąwszy głową księżniczce, odważna dziewczyna zaczęła schodzić w głąb lochu.
Józia, przeżegnawszy się, zstąpiła z pierwszych schodów; jasna jej głowa zniknęła wkrótce w otchłani. Księżniczka została znowu w samotności. Ciemność grobowa otoczyła ją teraz, bo Józia świecę zabrała. Wanda, wróciwszy na swe posłanie, uklękła na niem i zaczęła się modlić głosem wzruszonym:
„Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko...“
Schody, w głąb podziemi prowadzące, były miejscami powyrywane, Józia potykała się co chwila i aby nie upaść, opierała się lewą ręką o ścianę. Zszedłszy ze schodów, znalazła się w wązkim kurytarzu, którym szła czas jakiś, poczem znowu ujrzała przed sobą schody, a na ich końcu znowu kurytarz. Gdy weszła tutaj, musiała się zrazu zgiąć wpół, aby głową o sklepienie nie uderzyć, a potem wlec się nawet na kolanach. Co chwila potrącała się o jakiś kamień, którego nie spostrzegła i kilkakrotnie raniła się aż do krwi. Siły poczęły ją opuszczać, uczuła w głowie szum, w oczach jej pociemniało. Jak długo trwał ten stan półomdlenia, nie wiedziała, lecz odzyskawszy przytomność, powlokła się dalej.
Ile godzin trwała ta podróż męcząca, nie umiałaby powiedzieć, nareszcie rękoma natrafiła na kamienne schody, ale znowu sił jej zbrakło; usunęła się na ziemię, uderzając głową, o pierwszy stopień.
Gdy się to działo, ksiądz Melwy siedział w sali wieżowej, naprzeciw milczącego Jerzego. Wtem stanął przed nimi Piotr stary.
— Wczoraj wieczorem Józia wyjechała czółnem i nie wróciła dotychczas — mówił strapiony.
— Nowe nieszczęście! — szepnął Jerzy.
Nagle wszyscy umilkli, nasłuchując, gdyż w rogu sali dały się słyszeć głuche uderzenia w ścianę.
— Wielki duch Pana Boga chwali! — rzekł ksiądz Melwy.
Stukanie dochodziło z za starych drzwi, zabitych od dawna.
Jerzy, przeczuciem tknięty, rzucił się ku nim i z pomocą Piotra wyważył je. Na progu klęczała Józia, blada śmiertelnie, z twarzą skrwawioną.
Ksiądz Melwy pochwycił ją za ręce i poprowadził do krzesła. Ona słabym głosem opowiedziała o spotkaniu się z księżniczką.
— Dziś jeszcze uwolnić ją musimy — rzekł Jerzy.
I tegoż jeszcze dnia, zabrawszy ze sobą Piotra, ojca Józi, oraz kilku dzielnych towarzyszy, wylądował przed zamczyskiem. Wszyscy byli dobrze uzbrojeni, postanowili więc przemocą zdobyć zamek.
Spodziewano się widocznie tutaj ich przybycia, gdyż na tarasie stała hrabina, otoczona panami.
Ujrzawszy ją, Jerzy począł biedź po stromym brzegu.
— Matko! — wołał — matko moja!
Lecz szum morza zagłuszył jego wyrazy, a pośpiech został źle zrozumiany. Naradziwszy się z towarzyszami, hrabina podważyła przy ich pomocy leżący na brzegu tarasu głaz wielki, ażeby zmiażdżyć nim Jerzego, jako stronnika Napoleona, którego nienawidziła, gdyż był ulubieńcem ludu, a lud ten męża i syna jej zabił. Tymczasem cios, przygotowany przez zaciętą w gniewie kobietę, nie w Jerzego ugodził. Oto hak, tkwiący w kamieniu, zaczepił za suknię hrabiny i pociągnął ją w przepaść. Okrzyk przerażenia rozległ się na górze i na dole.
— Matko! matko moja! — wołał rozpaczliwie Jerzy i rzucił się ku nieszczęśliwej, która krwią zbroczona leżała nieprzytomna.
Młodzieniec, ukląkłszy przy niej, okrywał pocałunkami jej siwe włosy i ręce:
— Matko moja, spojrzyj na mnie — szeptał — to ja, syn twój, syn jedyny!
Hrabina zwolna otwarła powieki. Wzrok jej błędny zatrzymał się na twarzy Jerzego i nagle w źrenicach jej błysnęło światło rozumu.
— Jerzy! — szepnęła — syn mój!...
I dźwignęła się o własnych siłach, obejmując ramieniem klęczącego.
— Ty żyjesz? — zapytała — nie zamordowano cię, moje dziecko!
— Żyję, matko — odparł Jerzy, tuląc się do niej, a zbawcą moim jest Napoleon Bonaparte.
Z ust hrabiny wyrwał się okrzyk zdziwienia, zadrżała i usunęła się bezwładna na ziemię. Znowu leżała nieruchoma, z oczyma zamkniętemi, znaku życia nie dając... Po chwili jednakże podniosła powtórnie powieki, ujęła Jerzego za rękę i głosem ledwo dosłyszanym rzekła:
— Przebaczam im śmierć męża, proś Boga, aby mi przebaczył pomyłkę, którą popełniłam, żywiąc nienawiści, do tego, któremu wdzięczność winnam. Niech Pan błogosławi zbawcę dziecka mojego!
Ciche westchnienie wyrwało się z ust jej, i z tem westchnieniem dusza jej uleciała do Boga.