<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Servières
Tytuł Orle skrzydła
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1898
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Papi
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Nadszedł kwiecień; zazieleniły się trawniki i krzewy w parku Malmaison, gdzie rodzina pierwszego konsula przybyła w celu spędzenia lata. W godzinach południowych aleje i zarośla ogrodu rozbrzmiewały śmiechem i wesołą zabawą, gdyż zwykle o tej porze domowi razem z gośćmi oddawali się grom towarzyskim. Napoleon brał udział często w owych naiwnych zabawach. I tym razem wspólnie z innymi gonił się po parku. Miara i Piotr, stojąc w pewnem oddaleniu, przyglądali się wyścigom. W tej chwili księżniczka Wanda przebiegła obok nich, goniły ją zaś Hortensya Beauharnais i siostra Napoleona, pani Murat. Młoda cudzoziemka postanowiła figla im wypłatać i skryła się pomiędzy zarośla, rosnące pod parkanem.
Hortensya i pani Murat zatrzymały się w pewnem oddaleniu.
— Chodźmy — rzekła pani Murat — Wanda wróci z pewnością z drugiej strony parku; wkrótce ją spotkamy.
To mówiąc, ujęła towarzyszkę pod ramię i obie udały się w stronę pałacu.
Wtem lekki okrzyk rozległ się w miejscu, gdzie się ukryła Wanda.
Hortensya się zatrzymała.
— To głos Wandy... Czyżby jej się co złego stało? — zapytała.
— Pewno przestraszyła się czego — odparła pani Murat.
Podążyły do mety, gdzie zastały wszystkich zebranych, to jest Eugeniusza de Beauharnais, Bonapartego, Murata i Jerzego, tylko księżniczki nie było. Hortensya zwróciła się do ojczyma, chciała go zapytać, czy nie widział Wandy, lecz ten rozmawiał właśnie z Eugeniuszem.
— Czyście nie widzieli, panowie, księżniczki? — zapytała ich wreszcie Hortensya.
— Nie — odparł Napoleon — wszakże goniłaś ją?...
Hortensya opowiedziała, gdzie znikła im z oczu Wanda i o tem, że czegoś krzyknęła, gdy one się oddaliły.
Jerzy, który stojąc opodal, słuchał tego opowiadania, wkrótce nie rzekłszy słowa, pospieszył w stronę zarośli. Nagle usłyszano wołanie pełne rozpaczy:
— Na ratunek!
Rzucili się wszyscy za Jerzym.
— Porwali ją! — mówił tenże drżącym głosem, wskazując palcem na parkan.
Ziemia była pod murem zdeptana, krzewy połamane, na wierzchu parkanu wisiała błękitna szarfa, którą księżniczka miała tego dnia na sobie.
Przeskoczywszy nizki mur, mężczyźni dostrzegli ślady kół na mokrym piasku.
— Trzeba ścigać napastników! — zawołał Napoleon.
Jerzy i Miara pobiegli do stajni po konie. Niestety, oficerowie, mieszkający w Malmaison, wybrali się na przejażdżkę, w stajni stały tylko trzy rumaki.
— Siodłać konie! — krzyknął Jerzy i pochwycił za uzdę pięknego gniadosza.
Po chwili Jerzy, Miara i Piotr pędzili galopem ku lasowi. Pędzili, — co koń wyskoczy, ale niestety, napastnicy wyprzedzili ich znacznie. Wreszcie po godzinie jazdy ujrzeli karetę, uchodzącą przed nimi. Przyspieszyli biegu, gdy naraz zjawiła się druga kareta i tuż koło pierwszej toczyć się zaczęła, poczem raptownie jedna z nich zwróciła się na prawo, druga na lewo.
— Co robić? — zapytał Jerzy, zatrzymując konia.
— Rozdzielmy się — radził Miara.
— Nie, lecz jedzmy za śladem, za którym jechać warto — rzekł spokojnie Piotr stary.
— Jakże się o tem przekonać? — zapytał Jerzy.
Piotr zsiadł z konia i zaczął pilnie badać ślady kół.
Po chwili rzekł:
— Na lewo!
— A dlaczego nie na prawo? — spytał Jerzy.
— Bo kareta, która zwróciła się w tę stronę, skręcała gwałtownej i ślady kół są głębsze — objaśnił weteran.
— Niechaj i tak będzie — rzekł Miara.
I podążyli drożyną na lewo. Około godziny piątej przybyli do pewnego miasta, gdzie na poczcie dowiedzieli się, iż niema ani jednego konia w stajni, za to na sali spotkali kilku podróżnych, którzy czekali cierpliwie na posiłek.
Jerzy gniewny przybliżył się do ognia, płonącego na kominku, Miara pozostał w stajni, i czuwał, żeby koniom dano podwójną porcyę owsa.
— Ostrożnie z moim koniem! przestrzegał Jerzy Piotra.
— Obchodzimy się z nim, jak z księciem — odparł stary.
Nazajutrz, jadąc na wypoczętych koniach, uczynili około piętnastu mil. Kareta wyprzedzała ich teraz tylko o godzinę drogi.
O milę za miasteczkiem Villance, Piotr zaczepił wieśniaka pędzącego osły, obładowane drzewem. Tego zapytał, czy nie widział karety zaprzężonej w cztery konie.
— Widziałem — odrzekł zapytany, stała na środku drogi, naprawiali coś przy niej, zdaje się, iż szprycha u koła pękła.
— A więc ich dogonimy! — wykrzyknął Jerzy radośnie i pobudzony nadzieją, bodnął konia ostrogą, aby biegł prędzej.
Lecz pół godziny minęło, a karety nie spotkali. Nadzieja opuściła Jerzego, stracił dobrą minę. Wtem Piotr wyciągnął ramię przed siebie i rzekł:
— Czy widzicie?
W dali majaczył punkcik czarny, który toczył się szybko po drodze, oddalając się od nich.
— To oni! — krzyknął Jerzy.
Konie popędziły, jakby im skrzydła wyrosły. Kiedy znajomi nasi dotarli do szczytu wzgórza, ujrzeli szeroką drogę, na której skryć się nie było można. Tuż za wzgórzem od tej drogi prowadziła w bok krótka, trawą zarośnięta aleja, kończąca się u wrót parku, otaczającego jakiś pałac.
W tej chwili przechodził drogą wieśniak, pędzący stado wołów.
— Przyjacielu, czyj to pałac? — zapytał Jerzy.
— Barona de Mercille, panie kapitanie! — odparł kmieć.
— Właśnie do niego jedziemy, chcielibyśmy zrobić mu niespodziankę — rzekł Piotr.
— Proszę cię jeszcze o jedną przysługę, czy nie poszedłbyś z listem do Villance, trzeba wręczyć ważny papier żandarmom i powiedzieć, że czekam na nich u pana de Mercille. Jak się dobrze sprawisz, dostaniesz dwa ludwiki — mówił Jerzy.
— Dobrze, panie, wszystko zrobię, jak trzeba — rzekł uradowany wieśniak.
Trzej towarzysze podążyli teraz do pałacu. Po usilnem stukaniu, otworzono im bramę, poczem weszli na niewielki dziedziniec, po środku którego stał wóz wyładowany sianem. Oddawszy konie parobkowi, podróżni skierowali się ku pałacowi. Właśnie Jerzy wstępował na schodki werendy, gdy na progu ukazał się wysoki sześćdziesięcioletni mężczyzna.
— Witam pana! — rzekł uprzejmie, zwracając się do Jerzego.
— Czy widzę przed sobą barona de Mercille?
— Tak jest — odparł gospodarz i otworzył drzwi do sali.
Cienia zakłopotania nie było widać na jego twarzy.
— Dwa dni temu — rzekł — została uprowadzoną z Malmaison księżniczka C., która bawiła u rodziny pierwszego konsula — puściliśmy się w pogoń za nią i ślady zaprowadziły nas do pańskiej posiadłości.
— To jakaś pomyłka — odpowiedział baron — nie mam przyjemności znać księżniczki C.
— Nie mniej widzieliśmy ślady kół na drodze, prowadzącej do pałacu — mówił Jerzy.
— Były to pewno ślady kół wozu, który wjechał z s:anem niedawno w nasze podwórze.
— Może — rzekł Jerzy grzecznie — mimo tego zmuszony jestem uczynić u pana rewizyę.
— Jak najchętniej — odpowiedział baron z uśmiechem — sam będę służył panu za przewodnika.
— Zaczniemy od stajen — rzekł Piotr, który zatrzymał się z Miarą na progu.
Baron spojrzał na niego wyniośle.
— Chodźmy tam zatem — rzekł niechętnie.
W stajni znajdowało się pięć koni, z których trzy były mocno zdrożone i pokryte pianą. Miara, przybliżywszy się do nich, rzekł:
— Biedne szkapy, jakże są zmęczone, musiały wrócić z daleka.
— Istotnie — zaśmiał się baron — polowałem dziś od samego rana.
Zaczęto szukać skwapliwie, lecz bez skutku.
Przechodząc koło niewielkiej sadzawki w ogrodzie, stary Piotr zauważył, iż krzewy, rosnące do koła niej, były połamane. Zbliżył się więc tam i ujrzał wyraźne ślady kół nad brzegiem sadzawki, a wodę w jednem miejscu świeżo poruszoną.
— Tutaj utopili karetę — pomyślał.
Około godziny szóstej podano obiad, do którego wszyscy zasiedli w milczeniu. Usługiwali lokaje atletycznego wzrostu. Naraz baron dał im jakiś znak tajemniczy. Ludzie ci w jednej chwili wydobyli z za kamizelek ukryte sztylety i rzucili się ku gościom, błyskając w górze ostrzem stali.
— Zdrada! — krzyknął Jerzy i dobył szabli.
Nagle drzwi boczne sali rozwarły się, i stanęła w nich — „Biała hrabina.“
— Panowie jesteście moimi więźniami — rzekła spokojnie.
Na dźwięk tego głosu Jerzy drgnął, obrócił się żywo ku drzwiom, lecz jednocześnie dojrzał starego Piotra, celującego z krócicy do hrabiny, więc skoczył ku niemu i rękę jego pochwycił; padł strzał, ale kula przeszła nad głową hrabiny.
— Matko moja! — zawołał Jerzy, lecz nowy huk strzału zagłuszył jego słowa. Hrabina się cofnęła, on zaś uczuł w boku ostrze sztyletu i zemdlony padł na ziemię. W tej samej chwili, drzwi sali, które baron podczas walki zamknął na klucz, zostały wyparte i weszli żandarmi. Na ten widok hrabina i baron zniknęli bez śladu.
Jerzy po chwili odzyskał przytomność i dźwignął się z ziemi; ujrzawszy żandarmów, poczuł wstępujące w niego siły.
— Puśćmy się w pogoń za nimi — rzekł do Piotra i wybiegł przed pałac. — Boże! to oni! — krzyknął, wyciągając ramię wprost przed siebie.
Na szerokiej drodze widać było pędzących kilku jeźdźców.
— Ratujcie! — dobiegło Jerzego wołanie, w którem poznał głos Wandy.
— W pogoń! w pogoń! — krzyknął Jerzy.
Dosiedli koni i rzucili się za zbiegami, lecz ci wkrótce zniknęli im z oczu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Servières i tłumacza: Jadwiga Papi.