Orlica/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Orlica |
Podtytuł | Powieść z życia górali wysokiego Atlasu |
Redaktor | Feliks Gadomski |
Wydawca | Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Warszawskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W tym czasie, gdy Ras stał się zaklinaczem wężów, w starej kasbie, ukrytej w górach Atlasu, nic się na pozór nie zmieniło. Jak zwykle po modlitwie porannej mężczyźni wychodzili w pole i do lasu na robotę, lub na pobliską szosę, którą mieli naprawić z rozkazu wielkiego kaida. W kasbie i na okolicznych pastwiskach pozostawały tylko kobiety i dzieci. Przy studni, w cieniu rozłożystego drzewa pistacjowego, usadawiali się sędziwi, sterani długiem życiem starcy i cichemi głosami rozprawiali o dawno minionych, a zawsze lepszych czasach.
Śród mężczyzn, pracujących na polu, była tylko jedna kobieta, a uprawiała narówni z nimi kamienistą rolę, krzątała się śród grząd w ogrodzie warzywnym, zbierała suche gałęzie na opał, pasła bydło i kopała rowy dla wody, biegnącej z gór. Była to Czar-Aziza, żona banity, Rasa ben Hoggar, ściganego z rozkazu wielkiego kaida. Sąsiedzi podziwiali wytrwałość, siłę i pracowitość pięknej, młodej kobiety. Ten i ów z górali zaczynał przy niej napomykać, że żona wygnańca lub uciekiniera jest niby wdową i, że już czas pomyśleć o innym mężu, gdyż otrzymanie rozwodu nie jest rzeczą trudną w takich warunkach. Milczała Aziza, lecz zapytana o to wprost, spokojnym i stanowczym głosem odparła:
— W doli i niedoli jam żona Rasa ben Hoggar!
— To musisz szukać go i połączyć się z nim — poradził któryś z sąsiadów.
Lecz inny rzekł:
— Nie dawaj kobiecie złej i niemądrej rady! Czyż nie wiesz, że nasz kadi, aby się przysłużyć rozgniewanemu na niedawny napad kaidowi, wyśledzi Aziza, schwyta ją i męża i wyda na sąd do Tarudantu?
Aziza doznała bicia serca, gdy usłyszała te słowa. Oddawna bowiem przemyśliwała nad tem, w jaki sposób ma odnaleźć męża. Teraz zrozumiała, że musi zaniechać zamiaru, aby nie narazić Rasa na straszliwą zemstę wielkiego kaida.
Twarz jej spochmurniała, oczy zgasły, i kobieta z jakąś rozpaczą, a może z porywem nienawiści, zabrała się znowu do pracy.
Wlokły się dni jednostajnem, smutnem pasmem, przerywanem od czasu do czasu plotkami i pogłoskami, że gdzieś w górach spahisi kaida schwytali Rasa i odstawili do stolicy władcy, lecz mijały dni, kadi nie wyjeżdżał z kasby, i Aziza stawała się spokojniejsza, rozumiejąc, że wieści były fałszywe. Tęsknota jednak nie wypuszczała ze swych szponów serca i myśli samotnej kobiety. Nawet praca, ten najlepszy lekarz na troski i niepokój, nie mogła ukoić bólu jej serca i odegnać nurtujących ją myśli o mężu. Długo borykała się z tęsknotą Aziza, nareszcie postanowiła pójść do kubby Sidi Jakuba el Hadż, patrona i opiekuna kobiet opuszczonych.
— Nigdy nie myślałam, iż zostanę opuszczona... — przemknęła przez głowę Aziza gorzka myśl. — Za co pokarał mnie Allah?
Z temi ciężkiemi myślami szła żona Rasa przez górę do kotliny, gdzie stała biała kubba świętego człowieka. Złożyła tu ofiary — proso, sól i jarzyny, zapaliła czerwoną świeczkę i zaczęła się modlić, błagając Sidi Jakuba, aby się wstawił za nią przed wszechpotężnym Allahem i wymodlił dla niej rychłe połączenie się z ukochanym mężem i życie razem z nim, chociażby miało to być życie krótkie a ciężkie, pełne trudów i troski o byt.
Gdy świeczka się dopaliła, Aziza podniosła się z klęczek, złożyła na progu kubby pęk kwiatów polnych i, westchnąwszy raz jeszcze, odeszła.
W nocy zaś, gdy wszystko w kasbie ucichło, a żaden głos nie mącił wielkiego, nieruchomego milczenia, przyczołgał się do drzwi domu Aziza najstraszniejszy z potworów — tęsknota. Jak ciężka, nielitościwa mara, jak widmo, zrodzone w mroku nocnym, zimne, powolne i okrutne, objęło ją swemi śliskiemi mackami, zgasiło błyski w jej oczach, zmusiło serce gwałtownie kołatać w piersi, znękanej bólem, lub zamierać w trwodze beznadziejnej, pomieszało i pogmatwało myśli, spłoszyło sen i wycisnęło gorzkie, gryzące łzy, i żałosne jęki, które przeszły w straszliwe przekleństwa, bluźnierstwo i nienawiść do ludzi, do Allaha, bo on widział i znał jej serce i duszę, a przecież nie dopomógł, nie obronił przed złymi ludźmi.
Tak mijała straszliwie długa, męczeńska i beznadziejna noc.
Aziza czuła, że umysł jej się mąci, że ogarnia ją szał.
— Co robić? Jak się ratować? Do kogo biec po pomoc i radę?
Słyszała, że w jakiejś chałupie dogorywała opuszczona przez wszystkich stara „gezzana“ — wróżka. Pochodziła ona z innego szczepu, niegdyś, jak przybłędna kotka, zjawiła się kasbie i tu już pozostała na zawsze. Kobiety — góralki nieraz posługiwały się jej radami, bo stara gezzana znała życie na wylot, wszystko przeżyła, wszystkiego doświadczyła i widziała duszę ludzką tak, jak gdyby ona leżała na jej suchej, pomarszczonej dłoni.
Do niej, zabrawszy ze sobą koszyk z podarkami, przyszła pewnego dnia Aziza i odkryła przed nią swoje znękane serce.
— Powiedz mi, czy ujrzę męża, czy będę jeszcze szczęśliwa? — pytała namiętnym głosem, chwytając starą wróżkę za rękę.
Ta długo milczała, wpatrując się w twarz kobiety swemi czarnemi, gasnącemi już oczami. Wreszcie szepnęła:
— Pokaż swoją dłoń!...
Oglądała uważnie krzyżujące się linje ręki Aziza, coś mrucząc i kiwając głową.
— Co widzisz? — pytała młoda kobieta.
— Czekaj, powiem później! — odpowiedziała wróżka i wylała do płaskiej miseczki czarną, gęstą, jak kasza, kawę, badając jej powierzchnię, po której biegły małe kółka i zmarszczki, tworząc misterne, nieuchwytne, znikające i co chwila zmieniające się obrazy.
Skończywszy, bezwładna opadła na posłanie i przymknęła stare, zmęczone oczy.
Aziza, przyciskając dłoń do bijącego serca, niecierpliwie czekała.
— Spotkasz męża, spotkasz, — zaczęła wyrzucać słowa wróżka, — lecz nie będziesz śmiała nazwać go mężem, kobieto...
— Dlaczego? — pytała przerażona Aziza.
— Bo nie będziesz już jego żoną, — odparła starucha.
— Jakto nie będę?
— Nie wiem — brzmiała głucha odpowiedź — lecz widziałam ciebie żoną innego... innych mężczyzn...
— To fałsz! Fałsz — wykrzyknęła Aziza, czując, że rzuci się na starą wiedźmę i zadusi ją za ciężką zniewagę.
— Powiedziałam, co ujrzałam — szepnęła gezzana. — A chciałabym, żeby to był fałsz, gdyż ciężkie będzie twe życie... oj, ciężkie!
— No, a dalej... dalej? — nalegała Aziza. — Czy będziemy razem z mężem?
— Krótkie jest życie wasze... — odpowiedziała gezzana. — Śmierć czyha na was... Umrzecie razem, pogodzeni ze sobą, lecz w nienawiści...
— Objaśnij! nie rozumiem słów twoich... — prosiła młoda kobieta.
— Nic więcej nie wiem, bo tylko tyle widziałam... — szepnęła, znowu zamykając oczy, stara wróżbiarka. — Zostaw mnie teraz! Chora jestem i wyczerpana. Niech Allah wynagrodzi cię za twój podarek i niech odmieni twój los...
Aziza opuściła chałupę gezzany z ciężkiem sercem i czarnemi myślami. Nie mogła dopuścić myśli, żeby ona, Aziza, córka Ben Hadża, mając męża, stała się żoną innych mężczyzn, złamawszy prawo „świętej księgi“ Proroka; nie rozumiała słów wróżki: „Umrzecie razem, pogodzeni ze sobą, lecz w nienawiści“. Co to mogło oznaczać i jak to być może?
Nie przyniosło jej ukojenia widzenie się z gezzaną, więc wkrótce znowu przyszła do niej.
— Tęsknota pożera moje serce i wysysa mój mózg — rzekła, siadając przed wróżką. — Zaradź na to, dopomóż!
Starucha odpowiedziała bez namysłu:
— Idż do domu i przynieś mi włosy męża twego!
Aziza znalazła kilka włosów męża, zaplątanych w jego turbanach i przepaskach, noszonych na głowie podczas robót polnych. Powróciła z niemi do gezzany. Ta zaś, wyszeptawszy jakieś zaklęcia, włożyła je do białej szmatki, zrobiwszy na niej magiczny węzeł, i rzekła:
— Powiesisz ten amulet na drzewie przed domem swoim, lub na twojem polu. Gdy wiatr będzie poruszał szmatką, myśl Rasa ben Hoggara będzie leciała ku tobie, kobieto, na skrzydłach wiatru.
Aziza powróciła do domu i, przechodząc przez swój ogród, zawiesiła talizman na gałęzi starego rozłożystego drzewa oliwnego. Od tej chwili, pracując w polu lub w ogrodzie, wzrok swój często zwracała w stronę starego drzewa i radośnie wzdychała, gdy podmuch wiatru kołysał białą szmatkę, zawiązaną w magiczny węzeł, zawierający włosy Rasa. Stara gezzana dobrze znała serce kobiece i znalazła środek na ukojenie porzuconej, tęskniącej kobiety. Od chwili posiadania talizmanu, Czar Aziza prawie ciągle czuła przy sobie obecność męża, czasami twarz jej zaczynała płonąć pod gorącem spojrzeniem Rasa, czując tuż przy sobie jego oddech i słysząc cichy szept:
— Umiłowana Czar Aziza, radości moich oczu, płomyku mój, najpiękniejszy darze Allaha!...
Niespodziewanie, bez żadnego powodu, przyszło ukojenie, a ono przynosiło ze sobą nawet chwile rozkoszy i radości smętnej lecz słodkiej.
W kasbie w owym czasie zdarzył się wypadek, który głęboko wstrząsnął duszą Aziza.
Stary kadi wydawał najmłodszą córkę zamąż do Tarudantu. Na przedślubne uczty i obrządki były zaproszone żony najbogatszych Szleu. Kadi długo się wahał, czy ma zaprosić żonę syna swego starego przyjaciela Mohammeda ben Hoggar, lecz przypomniał sobie łaskawe słowa kaida, powiedziane do niego o Aziza, gdy Glaui dowiedział się, że kobieta po widzeniu się z nim natychmiast odjechała, — więc zaprosił ją.
Aziza zaproszenie przyjęła, gdyż nie chciała pokazać ludziom swej tęsknoty i poniżenia, a zresztą czuła się teraz spokojniejsza i weselsza i ciągnęło ją znowu do ludzi. Przystroiła się więc bogato w klejnoty, otrzymane jako wiano od męża i podarowane przez jej ojca.
Wieczorem kobiety rozpoczęły tańce. Narazie wykonywano tradycyjne, rytualne tańce, a później, gdy przyszło podniecenie, rozpoczęły się stare tańce góralskie.
Działo się to na kobiecej połowie domu kadi, więc tancerki zrzuciły z siebie zasłony i szerokie burnusy i tańczyły w lżejszych szatach, nieskrępowane obecnością mężczyzn. Gdy przyszła kolej na Aziza, odtańczyła taniec miecza z taką namiętnością i wyrazem, że wszystkie kobiety zaczęły w zachwycie klaskać w dłonie, krzyczeć i prosić o nowy taniec. Aziza w swojej ojczystej wiosce, stojącej na brzegu rzeki Suss, słynęła z tańca i piękności a sztuką taneczną zachwycała nieraz znajomych i przyjaciół męża. Tańczyła więc długo, coraz bardziej sama upajając się wirem i porywem ruchów. Oczy jej płonęły, rozchyliły się namiętnie usta, pierś wysoko się wznosiła i opadała, brzęczały i dzwoniły ciężkie kolczyki i bransolety.
Nagle z poza kotary rozległy się okrzyki zachwytu i głośne klaskanie w dłonie. Aziza, jak strzała, rzuciła się do swego ubrania, i w jednej chwili szeroki burnus ukrył jej zgrabną postać, a haik[1] spadł na twarz i wysoką pierś.
Kotara się odsunęła i wszedł stary kadi. Śmiejąc się chytrze i przekornie, rzekł:
— Kobiety! Źle zapuszczacie zasłonę w swoim pokoju. Oczy mężczyzn dojrzały was. Szczególnie zaś ciebie, Aziza, w twoim pięknym tańcu...
— Podług prawa — odparła Aziza — prawowierny muzułmanin, widząc nieszczelnie opuszczoną zasłonę, powinien, nie zaglądając do wnętrza pokoju, zasunąć ją.
— Mówisz zawsze, jak „alem“ lub „taleb“ — zaśmiał się starzec. — No, ale to dobrze się stało, że jeden człowiek widział ciebie.
Z temi słowy odprowadził Aziza do okna i rzekł do niej:
— Jest tu Saffar el Snussi... Nie znasz go, lecz on przypadkowo spotkał Rasa i ma od niego polecenie do ciebie...
— Od Rasa! — wykrzyknęła Aziza i zachwiała się na nogach, widząc, że wszystko zaczęło kołować i drgać przed jej oczami. Była zmuszona oprzeć się o framugę okna. Kadi, zauważywszy to, zaczął szeptać jej do ucha:
— Nikomu nie mów o tem, com ci powiedział, bo boję się zemsty kaida dla siebie i dla ciebie... Później urządzę ci spotkanie z tym człowiekiem, a teraz baw się, śpiewaj i tańcz. Zdaje mi się, że prędko będziesz szczęśliwa i wszystkie kobiety będą ci zazdrościły...
— Więc Ras istotnie żyje! Ukochany nad życie! Pamięta pan mój o mnie, która umieram z tęsknoty za nim? Więc Ras, Ras przysłał do niej przyjaciela swego?... mknęły myśli lotem błyskawicy.
Schwyciła rękę kadi i do ust ją przycisnęła.
— Bądź błogosławiony, bądź błogosławiony za szczęśliwą nowinę, sidi! — szepnęła z wybuchem.
— No, dobrze, dobrze... — mruczał starzec a na twarzy miał zakłopotanie, gdy gwałtownie wyrywał kobiecie swoją rękę.
Kadi odszedł, kobiety bawiły się dalej, a najbardziej wesoła i promienna była Aziza. Śpiewała cudne piosenki góralskie to smutne, to wesołe i dowcipne, tańczyła, dokazywała i śmiała się wdzięcznie. Szczęście i radość tryskały jej z oczu i rozbrzmiewały w głosie.
Późno w nocy powróciła Aziza do domu, lecz nie mogła spać. Zapaliwszy lampkę, przebrała się w domowy strój i usiadła na posłaniu, myśląc o mężu i marząc o spotkaniu z nieznanym człowiekiem, co miał jej powtórzyć słowa Rasa i uczynić najszczęśliwszą kobietą na ziemi. Jakiś słodki niepokój odganiał sen i zmuszał czekać na coś, co miało przyjść lada chwila. Przeczucie nie omyliło jej.
Ktoś cicho zapukał do drzwi.
Zerwała się i pobiegła do sieni.
— To ja — kadi! — rozległ się cichy głos. — Otwórz prędzej!
Odsunęła zasuwę i wpuściła starca. Za nim do domu wszedł nieznajomy, wysoki człowiek, otulony w czarny burnus.
— W nocy nikt z sąsiadów o niczem się nie dowie, — szepnął kadi — tak będzie bezpieczniej. Przyprowadziłem do ciebie Saffara el Snussi, przyjaciela twego męża.
— Bądź pozdrowiona, żono mego przyjaciela Rasa ben Hoggar — odezwał się niskim, łagodnym, zakradającym się do duszy głosem nieznajomy.
— Bądź pozdrowiony i ty, sidi! — odpowiedziała Aziza. — Wchodźcie do izby tymczasem, ja zaś pójdę po haik, aby zasłonić twarz. Wnet powrócę!
Gdy weszła do izby, gdzie zwykle podejmowała wraz z mężem gości, miała już na sobie burnus i gęstą zasłonę, pozwalającą widzieć tylko oczy. Ujrzała obok kadi wysokiego mężczyznę o pięknej, drapieżnej twarzy, prawie zupełnie białej i wypieszczonej.
Kadi zbliżył się do Aziza i szepnął:
— Nie przystoi mnie — kadi słyszeć, co będzie ci mówił ten człowiek o mężu twoim, którego na rozkaz kaida musiałbym schwycić niezwłocznie. Odejdę już, pozostawiam ci Saffara. Lecz pamiętaj, nie wolno nikomu mówić o tem, co zaszło, bo to może zgubić Rasa, ciebie i mnie... Bądź zdrowa!
Stary zawinął się w burnus i wyszedł.
Aziza stała teraz przed nieznajomym, wpatrującym się w nią pałającemi oczyma.
— Jestem Saffar el Snussi, handlarz z Konstantyny w Algerji i przyjaciel Rasa ben Hoggara, najszlachetniejszego i najodważniejszego śród mężczyzn w Mahrebie. Gdyby były teraz inne czasy, Ras ben Hoggar stałby się wielkim wodzem i potężnym wezyrem — odezwał się przesadnie podniesionym głosem Arab.
— Słowa twoje, sidi, jak krople rosy, padającej na więdnące kwiaty, przynoszą siłę i radość memu sercu! — odpowiedziała Aziza. — Niech Allah-Sędzia wynagrodzi cię za nie!
— Jak się nazywasz, kobieto? — zapytał gość, opuszczając się na posłanie na znak długiej i poważnej rozmowy.
Kobieta usiadła na uboczu i odparła:
— Jestem Czar Aziza, żona Rasa ben Hoggar!
— Słyszę głos, lecz nie widzę oblicza, — rzekł Arab. — Ras opisał mi twarz swej żony i z nią, tylko z nią kazał mi mówić. Ciebie nie znam, możesz więc być żoną Rasa, lecz możesz też i nią nie być...
Niecierpliwa wieści o mężu, Aziza zerwała z siebie zasłonę i stanęła przed gościem.
— Jestem Czar Aziza, żona Rasa!
Arab przykrył sobie oczy rękoma zaczął cmokać ustami i kiwać głową.
— Na Allaha! — mówił. — Na Mohameda! Na Sidi Bu Medyana! To ty; bo Ras ben Hoggar, mój serdeczny przyjaciel, powiedział mi, gdy żegnał mię przed odjazdem: „Przyjacielu mój, Saffar el Snussi! — mówił mi Ras, — gdy ujrzysz najpiękniejszą z najpiękniejszych kobiet, gdy spotkawszy ją, pomyślisz, że Allah zesłał ci hurysę, abyś poznał potęgę jego, to będzie żona moja — Czar! Oczy jej jak gwiazdy nocy wiosennej, oblicze, jak tarcza miesiąca, gdy spogląda przy słońcu z lazurowego nieba, usta jak dwa szkarłatne korale z Hend, zęby — mieniące się perły, pierś — dwie fale burzliwego morza, szyja jak marmurowa kolumna świątyni dawnych władców Saadien, włosy, niby potoki czarnej rzeki w ciemnym wąwozie!“ Toś ty, Czar, poznaję cię! Lecz muszę jeszcze sprawdzić...
— Pytaj, sidi! — szepnęła zmieszana kobieta, spuszczając oczy pod płonącym wzrokiem nieznajomego i zaczęła nakładać haik drżącemi palcami.
— O, nie trzeba zasłaniać oblicza, tak pięknego jak słońce i jak świeży powiew wiatru, niosącego ze sobą radość! — błagał, składając ręce, jak do modlitwy Arab. — Wszak już widziałem cię, huryso, zostań bez zasłony, abym mógł zapamiętać każdy rys twej twarzy i opowiadać, opowiadać o tobie bez końca Rasowi ben Hoggar, memu serdecznemu przyjacielowi.
— Dobrze! Jak każesz, sidi! — szepnęła Aziza, odkładając zasłonę, której noszenie śród góralek Atlasu nie jest zresztą surowo przestrzegane. — Pytaj więc dalej! Co chcesz wiedzieć?
— Ras mi mówił, jak on cię nazywa, gdy miłość zapala płomieniem wasze serca. Powiedz, jakie imię śród pieszczot gorących daje ci twój mąż.
Aziza opuściła oczy, zawstydzona i zakłopotana, lecz po chwili wyszeptała:
— Płomykiem nazywa mię pan mój i mąż...
Arab porwał się z posłania i zawołał:
— Teraz już nie wątpię, że stoję przed najpiękniejszą z najpiękniejszych kobiet, przed Czar Aziza, żoną mego druha Rasa ben Hoggar! Pozdrawiam cię, piękna Czar w imieniu męża twego!
— O, sidi, — szepnęła Aziza, przyciskając ręce do piersi. — Niech Allah obdarzy cię największem szczęściem za to, coś uczynił dla mnie i dla Rasa, męża mego!
— Największego szczęścia już nie może mi dać nawet Allah, bo go zabrał Ras, mając cię za żonę, huryso raju! — z namiętnym wybuchem szepnął Saffar. — Jestem już szczęśliwy, że oglądam oblicze twoje, Czar Aziza, i słyszę głos twój, do dźwięku czarownej rbab[2] podobny.
Mówiąc to, zbliżył się i usiadł obok Aziza, dotykając swoją piersią jej ramienia. Pochylił się jej do ucha i, prawie muskając je ustami, szeptać zaczął:
— Jechałem przez góry i napadło na mnie trzech złoczyńców, leżałem zraniony i związany, gdy nagle nieznajomy człowiek wybiegł z krzaków, pozabijał napastników i ocalił mnie. Był to Ras ben Hoggar, mąż twój, który krył się wtedy w górach przed pościgiem spahisów kaida...
— O, Allah Akbar, Allah Reszid! — zawołała Aziza, chwytając gościa za rękę. — Jakie szczęście, że Ras uratował dobrego sidi!
— Wtedy wyleliśmy wodę na nasze noże i staliśmy się przyjaciółmi na śmierć i życie — ciągnął dalej Arab, nieznacznie obejmując Aziza i tuląc ją do swej piersi. — Wtedy Ras opowiedział mi o wszystkiem, a najwięcej mówił o tęsknocie za tobą. Wziąłem go ze sobą, niby niewolnika, do Konstantyny, gdzie go zostawiłem, ponieważ sam jechać tu nie może. Gdym odjeżdżał, by ujrzeć ciebie, Ras kazał mi powiedzieć te słowa: „Czar Aziza, żono Rasa ben Hoggar, polegaj na przyjacielu moim Saffar el Snussi we wszystkiem i spełnij wszystkie rady jego, ponieważ on musi przywieźć ciebie do mnie na nowe, szczęśliwe życie. Spełniaj wszystko, zawsze i wszędzie, zgadzaj się na wszystko, bo taka jest wola moja, Rasa ben Hoggar, męża twego, który czeka na ciebie i tęskni za tobą, jak usychająca palma tęskni za wodą źródlaną. Rozumiesz?
— Rozumiem, sidi! — odparła uszczęśliwiona Aziza. — Spełnię wszystko, co każesz, bo taka jest wola męża mego, jego zaś wola podług „świętej księgi“ jest wolą Allaha!
— Dobrze! — rzekł Arab. — Mądra jesteś i sprawiedliwa, za co czeka cię nagroda Allaha i miłość Rasa, już prędko, już prędko... A teraz słuchaj! Jutro pójdziemy do kadi. Ja będę udawał, że jestem handlarzem niewolników i że namówiłem ciebie, abyś się sprzedała za niewolnicę. To jest konieczne, gdyż inaczej ktoś mógłby donieść, że, jako wolna, wyjeżdżasz na poszukiwanie męża, i przyłapanoby ciebie, mnie i Rasa. Tymczasem, kto się będzie zajmował losem niewolnicy? Oszukamy wszystkich, pomylimy ślady i dowiozę ciebie, Aziza, do tęskniącego za twoimi pieszczotami Rasa.
— Uczynię, jak każesz, sidi, bo taka jest wola męża mego! — odparła Aziza, pełna miłości dla męża i radosnej niecierpliwości spotkania się z nim.
Arab wkrótce opuścił dom żony Rasa ben Hoggar, a gdy się za nim zamknęły drzwi i zgrzytnęła zasuwa, cicho gwizdnął. Z ciemnego zaułka wyszedł kadi.
— No co? Jak? Udało ci się? — rzucił szeptem pytanie.
— Saffar el Snussi nie zna niepowodzenia! — odparł ze śmiechem Arab. — Oto masz tymczasem połowę wynagrodzenia.
Stary kadi zaczął liczyć banknoty.
Arab kiwnął mu głową na pożegnanie i rzekł:
— Tylko śpiesz się, stary, jutro ze sporządzeniem aktu sprzedaży i milcz, jak ryba!
— Do jutra, Saffar el Snussi!
— Do jutra, kadi!
Rozstali się, idąc w różne strony, jak spiskowcy lub rabusie po udanej wyprawie, plącząc i myląc ślady.
Była głucha noc... a mijała ona dla jednych szybko i rozkosznie, dla innych ciągnęła się rozpaczliwie długo.
Jednak o wskazanym przez Allaha czasie ta noc minęła.
Wczesnym rankiem stary kadi, zamknąwszy się z Arabem i Aziza w swoim biurze, szybko sporządził akt przejścia żony banity Rasa ben Hoggar na własność Saffara el Snussi. Przed południem Aziza spakowała do wora trochę swoich rzeczy i pokryjomu wyruszyła z przyjacielem Rasa w daleką podróż.
Podczas obiadu kadi rzekł do syna:
— Czy wiesz, że żona Rasa wyjechała?
— Dokąd? — spytał młody.
— Nie wiem... — pojechała z Arabem Saffarem... — odparł kadi.
— Z tym handlarzem niewolników z Konstantyny?
— Tak! z nim... — mruknął stary.
Syn zaczął bacznie wpatrywać się w twarz ojca, aż, widząc jego zmieszanie, rzekł:
— Gdybym ja był Rasem, zabiłbym ciebie, albo twego syna — ojcze.
— Nie mogłem nic innego uczynić, — tłumaczył się kadi. — Z Tarudantu, sam wiesz, wszystkie oczy są na nas zwrócone, ciągłe zapytania, przykrości i kłopoty, a teraz — koniec. Napiszemy, że poszła za niewolnicę i odjechała...
— Czar Aziza, ta orlica, żona Rasa — niewolnicą? — wykrzyknął młody człowiek. — Ależ to — niemożliwe, to — potworne!
— Patrz! — rzekł ojciec, wyciągając z zanadrza papier. — Wszystko podług prawa...
Syn przeczytał akt, zmarszczył brwi i, pochyliwszy głowę, rzekł zcicha:
— No, teraz nie będziemy mieli ani dnia, ani nocy spokoju... Ras — nie taki człowiek, żeby nie pomścił żony. Źle postąpiłeś, ojcze! Prawo w twojem ręku zmieniło się w ohydną zbrodnię i zdradę wobec syna twego druha... Biada nam! Biada! Niech Allah miłosierny nie karze nas za ten czyn twój, ojcze!