<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Osaczona
Pochodzenie Osaczona i inne nowele
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała nowela
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII.

— Pani Träncken? Ależ proszę wujeńci, to chyba jest sprawą czysto osobistą. Co to ma do rzeczy. A co wujeńcia chce Adasiowi dać zamiast pani Träncken? Drugą panią Träncken. Bo czy on tam gra w pokera, czy gdzieindziej w preferansa — to w domu go niema. On się z domu rwie, bo jemu tu źle jest. I to jest rzecz zasadnicza. Mówię to dlatego, że mnie wujeńcia wtajemniczyła w te sprawy, bo widzę, że wujeńcia poomacku szuka drogi...
— Jemu tu nie może być źle. Jest przecie w domu! — odpowiedziała pani Walerya stanowczo.
— Ha, to ja się omyliłem! — urwał naraz Wicio.
— Tak, omyliłeś się — mówiła pani Walerya spokojnym, zimnym głosem. — Adaś jest dzieciak, nie zdający sobie sprawy z tego, co robi. Adaś jest dzieciak, dzieciak, dzieciak!
Głos jej się złamał, zakrztusiła się łkaniem.
Wicio podbiegł ku niej — zachwiała się na nogach.
Posadził ją na fotelu i pogłaskał pieszczotliwym ruchem po ręce.
— Wujeńciu — nie trzeba! Taka dama dumna, wyniosła, panująca nad sobą — traci wujeńcia linię. Trzeba być naprawdę konsekwentnym. Trzeba być z marmuru, a nie udawać tylko marmur, jak gipsowa karyatyda.
Ale pani Walerya już przyszła do siebie.
— Dziękuję ci, Wiciu! dziękuję. Idź spać, późno już bardzo, jesteś z pewnością zmęczony. Dobranoc.
— Nie potrzebuje wujeńcia czego?
— Nie, nie, wszystko mam przygotowane, pod ręką. Dobranoc.
Pocałował ją w rękę i wyszedł. Słychać było, jak schody skrzypiały pod jego stopami, potem zgrzytnęły zawiasy.
Cisza.
Z za drzew wypłynął na niebo księżyc. Jego białe światło pada przez niezasłonięte okno do pokoju i miesza się na błyszczącej posadzce w mdły odblask ze światłem lampy.
W ciemnym salonie świeci jedno okno zielono; hypnotyzuje panią Waleryę jak jakieś wielkie oko.
— Niepotrzebnie wmieszałam w to wszystko Wicia — myśli pani Walerya. — Nie pomógł mi, a...
Wstała i zaczęła chodzić po pokojach. Ze światła w cień, z cienia do światła...
Jest jej niewypowiedzianie smutno, pusto i zimno.
Właściwie o co jej chodzi? Adaś wrócił do domu zdrów i z doskonałym apetytem. Zaraz po kolacyi poszedł spać, ciesząc się myślą o wygodnem łóżku. Ojciec drwił z niego przez cały czas, zadowolony, że będzie miał z kim jeździć do zakładu. Był w doskonałym humorze, „kasyno“ zapowiadało się świetnie. Jutro pojadą obaj do pani Träncken.... Chwała Bogu, że pani Träncken jest w zakładzie tak blisko... Umie w dobry humor wprawić tak ojca, jak i syna.... Haha, możeby pojechać do niej z wizytą? Lepiej nie, bo mogłoby to szkodliwie w płynąć na humory panów... Pani Träncken pojedzie do miasta, Adaś też... Będzie przyjeżdżał na wakacye pokazać się matce... I znowu będzie chodził do zakładu na tennis i na karty... Wszystko w porządku.
Otworzyła okno i stanęła jak wryta.
Z niedalekiego świerku patrzyło na nią dwoje srebrnych oczu.
Potarła dłonią powieki — oczy patrzyły na nią wciąż nieruchome, nieubłagane.
Skostniała.
Śmierć, już śmierć!
Szalonym wirem przeleciały jej przez głowę wspomnienia... Z domu rodzicielskiego uwozi ją mąż i oto jadą teraz przez świat, zatrzymując się tu i owdzie przez chwilę. On walczy ze sobą i ze światem, czasem gniewem wybucha, czasem goryczą i żalem, lamie się z życiem, na czoło występują mu krople potu — a obok niego ona, otulona niby królewskim płaszczem wyszywanym w ozdobne wzory, swą rodzinną tradycyą i wpojonemi w nią przez otoczenie zasadami. Ociera mu pot z czoła, ale do walki z nim razem nie idzie, by płaszcza nie splamić, by z niego ni jednej perełki nie uronić. Przystają — tu trzeba odpocząć, tu jedno dziecko się rodzi, tam drugie... A on wciąż walczy, wciąż się łamie, ale jej się z swą męką nie zwierza:
— Mój dział cięższy — mówi — uważaj na swój płaszcz królewski.
Chciała żyć w tych dzieciach — dzieci poszły za nim.
Została sama.
I dziś....
Wstrząsa nią gwałtowny dreszcz, zimno przenika do kości, ale od okna odejść nie chce, zapatrzona w tych dwoje srebrnych oczu świecących z ciemności.
Zaśmiał się puszczyk szyderczo i załopotawszy skrzydłami, zerwał się z gałęzi.
Tylko puszczyk!
A pani Waleryi zdawało się, że to śmierć...
Zamknęła okno i uśmiechnięta pogardliwie zaczęła znowu chodzić po pokojach.
Zdawało jej się, że to śmierć...
Zdawało jej się, że była żoną, zdawało jej się, że była matką, zdawało jej się, że ma dzieci... Wszystko jej się zdawało....
Nie była niczem...
Ściągnęła się po latach pętla na jej szyi.
Jakaś dłoń przedstawia równanie i po jednej jego stronie pisze: zero!
I można było cierpieć tyle!
Bo że cierpiała, to wie na pewno, jak wie napewno, że cierpi i że cierpieć będzie całe lato i gdy przyjdzie szara, ciemna, dżdżysta jesień i gdy śnieżyca w yć będzie za oknami...
Tyle człowiek wie napewno....
— Nie wiele, nie wiele! — szepcze pani Walerya — a przecież za dużo na jedno biedne serce ludzkie, za dużo...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.