Ostatni na ziemi/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni na ziemi |
Podtytuł | Powieść z niedalekiej przyszłości |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dla Wyhowskiego nadeszły teraz ciężkie dni.
Obłąkanego przeprowadzono na „Ptaka“ w nadziei, że obecność żony i przyjaciół zdoła wykrzesać w jego zamglonym umyśle skrę rozsądku.
Upłynęło jednak trzy miesiące i pomimo bezustannych starań tak Amy, jak i pani Athow oraz Jerzego, stan choroby nie wykazywał najmniejszej nawet poprawy.
Devey nie poznawał nikogo i z jednakową obojętnością patrzał na wszystko, co go otaczało.
Wyhowski i Daisy stracili już całkiem nadzieję na to, aby chory stał się znów zpowrotem normalnym.
Nie wypowiadali jednak swego zdania otwarcie, nie chcąc pogłębiać rozpaczy Amy.
Życie na „Ptaku“ stało się niewypowiedzianie ciężkie.
Od czasu do czasu, bez żadnych widocznych przyczyn obłąkany ulegał napadom szału.
W kajutach „Ptaka“ nastawało wówczas istne piekło. Chory szalał w paroksyźmie furji, rzucając się na otaczających i niszcząc wszystko, co mu się nawinęło na oczy.
Daisy w takich chwilach uciekała na ląd, nie mogąc znieść wycia i krzyków obłąkanego, przerywanych wybuchami bezmyślnego śmiechu. Amy usiłowała słodyczą swych słów oddziałać uspokajająco na męża, lecz, widząc bezowocność tych usiłowań, zapadała w cichą rozpacz. Wtuliwszy się w kąt kajuty, pełnemi bezmiernego bólu i przerażenia oczami wodziła za miotającym się chorym, wzdrygając się przy każdym głośniejszym jego okrzyku.
Czasami nerwy odmawiały jej posłuszeństwa. Wówczas, ukrywszy twarz w dłoniach, łkała cicho.
Jednak godziny furji dawały się najwięcej we znaki Jerzemu.
Nie spuszczał wzroku z szaleńca, obserwując bacznie każdy jego ruch, gotów do natychmiastowej interwencji. Nie obyło się nigdy bez konieczności chwilowego obezwładnienia obłąkanego. W momentach takich wywiązywała się pomiędzy nim, a Wyhowskim zacięta walka, której ze zgrozą w oczach przyglądała się Amy.
Szczęściem, atletyczną niegdyś siłę Deveya złamała teraz choroba. Po kilku zatem minutach zmagania się następowało u niego kompletne wyczerpanie. Wówczas wpadał w odrętwienie, z którego budził go dopiero widok jedzenia.
Chwile te były najprzykrzejszemi dla Amy. Odwracała głowę, lub zasłaniała oczy dłońmi, aby nie widzieć zwierzęcej pożądliwości, malującej się na obliczu chorego, nie słyszeć mlaskania i radosnego chichotu przy przełykaniu smacznych kąsków.
Po każdym takim napadzie furji chory, nasyciwszy się dowoli, zapadał w głęboki, długi sen, trwający nieraz i kilkanaście godzin.
Urządzono dlań locum w kurytarzu, prowadzącym z kabiny do kajuty. Na noc zamykano z obu stron przejście w obawie, aby obłąkany, korzystając ze snu swych opiekunów, nie popełnił jakiego szaleństwa.
Okazało się niebawem, że przezorność ta nie była zbyteczną.
Pewnej nocy zbudził Wyhowskiego cichy szmer, a następnie skrzypnięcie drzwi, wiodących z kurytarza do kajuty. Włosy powstały mu na głowie z przerażenia. Oczyma wyobraźni widział już szaleńca, mordującego jedną ze śpiących w kajucie kobiet.
Jednym skokiem znalazł się w kurytarzu. Uderzyła go cisza, panująca w kajucie. Stanął w drzwiach, przerażonem spojrzeniem ogarniając wnętrze miniaturowego pokoiku. Blask matowej, elektrycznej lampki, zasilanej przez baterję akumulatorów, oświecił potworną w swej grozie scenę.
Nad łóżkiem, na którem leżała, pogrążona w głębokim śnie, Amy, stał obłąkany, wpatrując się w nią ze wstrętnym grymasem pożądliwości.
Jedno z ramiączek koszuli śpiącej rozpięło się, odsłaniając białe ramię i krągłą, jak gdyby wykutą w różowym marmurze, lewą pierś.
Obłąkany wybuchnął przyciszonym, krótkim chichotem i ująwszy róg kołdry począł odsłaniać śpiącą.
Zabłysła w nikłem świetle biel pysznego ciała.
Obłąkany zarechotał swym przejmującym śmiechem. Z kątów wykrzywionych pożądliwością ust jego, popłynęła ślina. Podrygiwał z radości, wtuliwszy głowę w ramiona.
Wreszcie odkrył śpiącą zupełnie.
Zamajaczyły w półmroku biodra i smukłe, zarzucone jedna na drugą nogi.
Szaleniec uczynił gwałtowny ruch, pochylając się nad śpiącą, lecz w tejże samej sekundzie silny chwyt Wyhowskiego odciągnął go wtył.
Chory ryknął, jak ranny zwierz i, wyrwawszy się nagłym szarpnięciem z dłoni Jerzego, rzucił się nań, sięgając swymi zakrzywionymi, drapieżnymi palcami do jego gardła.
Zawrzała straszliwa walka przy akompaniamencie okrzyków przerażenia, wydobywających się z piersi przebudzonych kobiet. Zwłaszcza Daisy, nie zdająca sobie zupełnie sprawy z tego, co się dzieje, krzyczała w napadzie histerji, miotając się, jak szalona na posłaniu.
Niebawem walczący, oplótłszy się ramionami, zwalili się na podłogę.
Szczęściem Devey, padając, uderzył głową o róg benzynowego pieca i stracił na chwilę przytomność. Okoliczność ta pozwoliła Wyhowskiemu dostrzec zwisający na poręczy krzesła szal i skrępować nim szaleńca.
Z trudem podźwignął go i złożył w kurytarzu na posłaniu. Parę kropel wody, bryzgniętych na twarz Deveya, wyprowadziło go ze stanu omdlenia. Rozwarł oczy i przez chwilę spoglądał w sufit.
Wyhowski zauważył, że we wzroku chorego zamiast podniecenia, maluje się znużenie.. Również twarz jego nie miała owego wstrętnego wyrazu zwierzęcej pożądliwości.
Chory zapadł niebawem w głęboki, do omdlenia podobny, sen.
Słaniając się na nogach ze zmęczenia, przeszedł do swej kabiny i siadłszy na swem polowem łóżku, wsparł głowę o metalową ścianę.
Histeryczne spazmy Daisy ucichły. Do uszu jego dobiegał jedynie cichy szept, prowadzonych w kabinie rozmów.
Przymknął oczy, lecz natychmiast rozwarł je, gdyż niebłagana pamięć przyniosła przed nie obraz sceny, której był przed chwilą świadkiem. Wpatrywał się w przebijającą się już poprzez okno kabiny szarzyznę nadciągającego brzasku.
Nie chciał myśleć o tem, co się stało... odrzucał precz od siebie, uporczywie powracające wspomnienie. Nadaremnie! Przed oczy jego wyłaniała się z mroku twarz szaleńca, wykrzywiona obleśnym uśmiechem. Najwyraźniej słyszał szatański chichot i zwierzęce pomruki, wydawane przez chorego na widok obnażonej Amy.
Niebawem znikły gdzieś wstrętne rysy obłąkanego... ucichły rechotania i przed oczyma jego pojawił się w całej swej krasie kształt kobiecego ciała.
— Gdybym zbudził się później? Chryste!
Zagryzł wargi, aż do bólu, tłumiąc okrzyk zgrozy, jaki gwałtem wybiegał mu na usta.
W ciemnym otworze kurytarza zamajaczyła wysmukła postać. Amy, otulona w długi szlafroczek, stanęła przed Wykowskim.
Pomimo mroku, panującego w nieoświetlonej kabinie, dostrzegł, wnioskując z pochylenia jej głowy, że Amy jest nadzwyczaj zmieszaną.
— Dziękuję ci, Jerzy! — szepnęły cicho jej wargi.
Podniósł jej dłonie do ust.
Siadła obok niego, nie wysuwając swych rąk z jego dłoni.
Po chwili zauważył, że poczyna drżeć, jak gdyby od chłodu. Delikatnym ruchem zarzucił na jej ramiona swą podbitą futrem lotniczą kurtę.
Wybuchnęła cichym, nerwowym płaczem.
— Jerzy... Jerzy... kiedy się to skończy? Kiedy nadejdzie kres tym mękom? Czemu nie umieramy? Czemu żyjemy i cierpimy tak, wówczas, gdy świat cały śpi już spokojnie, wolny od trosk i cierpień? — szeptała przerywanym przez łzy płaczem, trzęsąc się, jak liść wątłej osiki.
Objął ją ramieniem i tulił do siebie, jak matka tuli rozpłakane dziecię.
Łkanie jej stawało się coraz więcej żałośliwsze.
— Amy! — dobiegł z kajuty niespokojny głos pani Athow. — Amy! Czemu płaczesz?
Stukot odsuwanego krzesła wskazywał, że Daisy, nie otrzymując odpowiedzi od przyjaciółki, zaniepokoiła się i lada chwila zjawi się w kabinie.
Wyhowski zapalił światło i stanął w kurytarzu, pomny, że pani Athow za żadne skarby w świecie nie odważyłaby się na przejście obok obłąkanego.
I rzeczywiście Daisy przebiegła szybko kurytarz, lękając się nawet rzucić wzrokiem na chorego.
Poczęła uspokajać przyjaciółkę. Dopomagał jej w tem Wyhowski i po chwili nerwowy atak Amy minął. Uspokoiła się o tyle, że poczęli we troje zastanawiać się nad swem położeniem i snuć plany na przyszłość.
Prawdę mówiąc, Wyhowski nie wiedział, co robić. Codziennie, o rozmaitej porze nadawczy aparat „Ptaka“ wysyłał w przestrzeń depesze, redagowane na podstawie międzynarodowego kodu. Niemal cały dzień to Wyhowski, to obie kobiety na zmianę ślęczeli przy odbiorniku, wyczekując jakiegokolwiek znaku, któryby pozwalał przypuszczać o istnieniu ludzi na ziemi.
Nadaremnie jednak! Milczenie i wciąż tylko milczenie!
Długie godziny Wyhowski wraz z Talao Matsue i Tomari strawił na szczegółowem badaniu map. Najbliższemi od nich były radjostacje w Jakucku, Władywostoku i Archangielsku. Pozatem, nieco już dalej, szły stacje w norweskim Hammerfeście i szereg stacyj w miastach transsyberyjskiej kolei żelaznej.
Otóż stacje te milczały, jak zaklęte. Zresztą takżesamo nie dawały o sobie najmniejszego znaku życia potężne radjostacje, rozrzucone w olbrzymiej ilości po wszystkich zakątkach kontynentów tak wschodniej, jak i zachodniej półkuli.
A radjostacje niezliczonej ilości statków, rojnie pokrywających wody mórz i oceanów? Milczały również!
Po długich zastanawianiach się doszli w reszcie do zgodnej konkluzji, że owa fala zatrutego powietrza wytraciła doszczętnie wszystko co pozostało przy życiu po wstrząsach skorupy ziemskiej i zapadaniu się olbrzymich przestrzeni lądów.
Talao Matsue miał jednak przy tem wszysikiem jedno zastrzeżenie. Oto czemu trująca fala nie doszła dotąd do nich? Nawet, jeżeli przypuścić, że posuwanie się jej jest istotnie bardzo powolne, to i tak przebycie względnie krótkiej przestrzeni, bo od czterdziestego piątego, mniej-więcej, stopnia wschodniej długości do siedemdziesiątego piątego stopnia tejże długości, trwało stanowczo zbyt długo.
Wyhowski wysunął hipotezę, że fala w miarę posuwania się na północ traciła z każdym dniem na sile, tak, iż możliwem jest, że minęła już ich wyspę, nie przyczyniając im szkody.
Przypuszczenie to poparł Tomari, dowodząc, że bezwątpienia wielka masa wody podziałała destrukcyjnie na trujący gaz, zawarty w powietrzu. Cytował przytem liczne przykłady z przeszłości, z których niezbicie wynikało, że woda rozkłada i pochłania nadzwyczaj szybko najbardziej silne nawet gazy bojowe.
Hipoteza ta stwarzała jednak nowe przypuszczenie. Oto jeśli fala nie dotarła do ich wyspy, tem więcej mogła nie dotrzeć i do całego szeregu lądów, położonych daleko na północ poza siedemdziesiątym piątym stopniem, jak część Nowej Ziemi i przylądka Czeluskin, wysp Szpicbergu i Franciszka Józefa, a wreszcie połowy olbrzymiego kontynentu Grenlandji i ziem Granta oraz Ellesmere‘a. A w takim razie myśliwskie osady w tych zakątkach mogły ocaleć. Chyba, że lądy te znikły z powierzchni ziemi, jak tyle innych. Zgodzono się wreszcie z tem, że tylko przy pomocy radjostacji „Ptaka“ można będzie nawiązać kontakt z ludźmi, których oszczędził straszliwy los.
Takie były rezultaty długich narad Wyhowskiego z obuma japończykami.
W myśl ich aparat nadawczy na „Ptaku“ pracował po parę godzin dziennie, jak dotąd jednak bez rezultatu.
To też teraz, gdy po uspokojeniu się Amy, pani Athow poczęła natarczywie domagać się od Wyhowskiego zaznajomienia ich z planami na przyszłość, lotnik przez chwilę milczał, nie wiedząc co odrzec.
Daisy była coraz więcej nieustępliwa.
Godziła się nawet z tem, że na ziemi nie pozostał nikt więcej prócz nich, lecz twierdziła uparcie, iż należałoby spróbować odnalezienia ułamka jakiegoś lądu, bodaj najmniejszego nawet, lecz więcej niż ten odpowiedniego na osiedlenie się.
Wyhowski w zupełności zgadzał się z jej poglądami, lecz było jedno „ale“, które, niestety, nie pozwalało na ich urzeczywistnienie.
Szkopułem tym był niewielki zapas benzyny, znajdujący się w zbiornikach samolotu.
Wyhowski obliczał go na dwa, najwyżej trzy dni lotu. Mogą zatem dotrzeć do brzegów Syberji, mogą nawet dolecieć do Irkucka, Tomska, a nawet i Archangielska, lecz co dalej?
Północna Syberja — to równina, którą zapewne zalały fale morskie. Góry niewielkie... kto wie, może również znajdują się pod wodą! Więc tylko pozostaje grzbiet Uralu lub szczątki gór, okalających zatopioną nizinę Mandżurji!
Lecz jakaż jest pewność, że Ural i szczyty Chinganów istnieją jeszcze?
W przeciwnym razie nie pozostałoby im nic innego, jak opuścić się na wodę i zdać swój los na ślepy traf przypędzenia aparatu przez fale do lądu. Lecz co będzie, gdy w tym czasie rozszaleje burza?
Wówczas w ciągu kilkunastu minut pójdą nieodwołalnie na dno wraz z aparatem!
Wyhowski starannie ukrywał przed swemi towarzyszkami istotny stan rzeczy, tak, iż sądziły one, że „Ptak“, jak ongi, i teraz może płynąć w powietrzu przez dni osiem... dziewięć.
Nic dziwnego też, że atak Daisy był tak gwałtowny, zwłaszcza, iż pod koniec poczęła ją popierać Amy, żywiąca w głębi ducha nadzieję, że umiejętna pomoc lekarska i stosowna pielęgnacja zdołałyby przywrócić zdrowie Edwardowi.
Wreszcie Wyhowski uległ im. Przyrzekł poczynić pewne przygotowania do lotu. Zastrzegł się jednak, że przed samym lotem uczynią parę krótkich wycieczek o charakterze orjentacyjnym. Proponował zatem lot do przylądka Czeluskin i zbadanie najbliżej od nich położonych punktów wybrzeża Syberji.
Przyjęły jego słowa wybuchem radości.
Zapowiedział, że już od jutrzejszego ranka rozpocznie szczegółowe sprawdzanie sprawności motorów, a teraz zaproponował paniom udanie się na spoczynek, zaręczając, że obłąkany nie obudzi się ze swego snu wcześniej, jak nazajutrz.
Sam jednak pomimo zmęczenia, wywołanego walką z obłąkanym, nie zasnął. Oderwane, żadnego, luźnego chociażby, z sobą związku nieposiadające, myśli wirowały pod jego czaszką, stwarzając w niej istotny chaos, składający się z poszarpanych zdań, strzępów nielogicznych wniosków, nieprawdopodobnych przypuszczeń i zgoła dziwacznych słów.
Tak doczekał się poranka.
Rzucił wzrokiem na barometr. Wskazywał stałą pogodę, którą można było wyzyskać przy locie na przylądek Czeluskina i zbadanie wybrzeży Syberji.
Należało gruntownie opatrzeć przed tą wyprawą samolot. Wentyle silników były już nieco zużyte, więc postanowił je zamienić nowymi. Zerwał się raźno. Aby wydostać skrzynkę z zapasowymi wentylami musiał otworzyć szafę w kurytarzu. Ku swemu wielkiemu zdumieniu przekonał się, że Devey nie śpi. Leżał nawznak, utkwiwszy bezmyślne spojrzenie w metalowym suficie.
Podszedł do leżącego i delikatnie wstrząsnął jego ramieniem. Szaleniec zwrócił ku niemu swe źrenice. Przyjaznymi znakami podtrzymując go lekko, zmusił leżącego do udania się za nim. Devey bez najmniejszego sprzeciwu dał się sprowadzić z „Ptaka“ na ziemię.
Wyhowski posadził go na kamieniu tuż obok aparatu, a sam zajął się lustrowaniem motorów.
Rzeczywiście wentyle były mocno zużyte. Wykręcał je jeden po drugim i wrzucał w morze, jako całkiem już niezdatne do pracy.
Obłąkany z jednakową wciąż obojętnością przyglądał się ruchom Wyhowskiego.
W okienku kajuty pojawiła się głowa pani Athow. W kajucie potrzebowano nagwałt pomocy Jerzego. Piecyk benzynowy zakaprysił nagle i zachodziło poważne niebezpieczeństwo pozostania bez śniadania.
Uszkodzenie piecyka nie było, niestety, powierzchownem i Wyhowski strawił przy nim niemal całą godzinę.
Powróciwszy do motorów, zaniepokoił się zniknięciem chorego. Zaniepokojenie to przerodziło się jednak natychmiast w przerażenie, gdy zauważył również zniknięcie skrzynki z kilkudziesięciu zapasowymi wentylami.
Pozostawił ją wszak na skrzydle! Czyżby zsunęła się po jego pochyłości? Niemożliwe... zresztą skrzydło całkowicie wznosiło się ponad ziemią, więc nawet w wypadku ześlizgnięcia się po gładkim metalu skrzynka powinna znajdować się na ziemi!
Potworne w swej zgrozie przypuszczenie przyszło mu ma myśl. A nuż skrzynkę zabrał chory?
Rozglądał się, wypatrując na wybrzeżu zgarbionej postaci Deveya. Nie było go ni na prawo, ni też na lewo od miejsca, gdzie znajdował się „Ptak“. Gdzież się zatem podział? Wybrzeże było nizinne; żadna rozpadlina, żadna wyniosłość na niem nie były tak wielkiemi, aby mogły służyć dorosłemu człowiekowi, jako kryjówki.
Opatrzył podwozie, sądząc, że pomiędzy podciąganymi pod sam kadłub samolotu kołami i płozami ukrył się chory. Nie było go tam, jak również nie było i skrzynki.
Uczuł, jak pod czaszkę jego wpełza zimny, ohydny lęk. Zatoczył się, jak pijany. Gdyby nie podwozie, o które się wsparł ręką, upadłby na ziemię. Ostatkiem przytomności wykrzesał w myślach skrę nadziei, że Devey, korzystając z zajęcia się wszystkich przeklętym piecykiem, przewinął się chyłkiem przez kajutę i ukrył wraz ze skrzynką w przedziale żywnościowym.
Jak szalony wpadł do wnętrza kajuty, a stamtąd do ciemnych przedziałów w kadłubie samolotu, ciągnących się jeden za drugim, aż ku samym sterom. Przyświecając sobie kieszonkową latarką, obszukał starannie wszystkie zakamarki, nie przepuszczając najmniejszego nawet kącika.
Deveya, ni też skrzynki nie było!
Panie, spojrzawszy na Wyhowskiego, gdy po bezowocnem przeszukaniu składów opadł ciężko na fotel w kajucie, spostrzegły natychmiast, że stało się coś złego. Przestraszonym wzrokiem patrzyły nań, milcząc. Oczekiwały wyjaśnień, obserwując zmienione oblicze towarzysza.
Cichymi okrzykami zgrozy przyjęły wieść o zniknięciu Edwarda i bezcennej dla nich wszystkich skrzynki.
Przyszedłszy do siebie, Wyhowski z pomocą lornety przepatrzył jeszcze raz płaskie wybrzeże. Żadnego śladu!
Pozostawał jeszcze jedyny, nikły zresztą strzępek nadziei, że chory mógł ukryć się wraz ze skrzynką na „Asuka-Maru“.
Nie tracąc czasu, Wyhowski pobiegł tam. Talao Matsue, dowiedziawszy się o co chodzi, sam stanął na czele przeszukujących statek. Znał go wyśmienicie, to też nie pominięto w poszukiwaniach najmniejszego zakątka. Po trzech godzinach wytężonej pracy Talao Matsue zaręczył słowem honoru, że uciekiniera stanowczo niema na statku.
Na rozkaz jego trzej marynarze udali się natychmiast na zwiedzenie zachodniego wybrzeża, którego teren był lekko falisty.
Złamany zupełnie, stał Wychowski obok bezwładnego „Asuka Maru“, nie słysząc, zda się zupełnie, pocieszających słów obu japończyków.
Wreszcie, opanowawszy się nieco, począł zaznajamiać ich z sytuacją, wytworzoną przez utracenie wentyli.
— Jeżeli wentyle nie odnajdą się, to będziemy mogli wówczas uważać się za zupełnie odciętych od świata — mówił ponuro. — Radjostacja „Ptaka“ zamilknie na zawsze i nawet, gdyby rzeczywiście zachowali się jeszcze ludzie na ziemi, nie nawiążemy już z nimi kontaktu. Pozatem utracimy światło... akumulatory nabijały się przez działanie motorów. O locie wogóle nie może być mowy, chociaż... sprawa to najmniejszej wagi...
— Czemu? — pytał zadziwiony Tomari.
Wyhowski wzruszył lekceważąco ramionami.
— Wyjawię wam, panowie, tajemnicę, którą starannie dotychczas ukrywałem, aby nie przerażać swych towarzyszek. Oto benzyny pozostało mi zaledwie na dwa dni lotu...
— Benzyny! — przerwał mu Matsue. — Tej pan możesz dostać od nas, ile zechcesz tylko! Mamy jej coś około czterdziestu beczek! Prawda, Tomari?
— Czterdzieści i dwie! — poinformował ich porucznik.
Przed oczyma Wyhowskiego zawirowały nagle ogniste koła. Z każdego z nich wyłaniała się twarz Deveya, wykrzywiona szatańskim grymasem ironji.
Boże! Jest benzyna! Można lecieć przed siebie dni dziesięć... jedenaście nawet! Można lecieć, aż do pasma niebotycznych Himalai... do Pamiru. Przecież możliwe jest, że niektóre z tych skalnych olbrzymów oparły się niszczycielskiej potędze żywiołów! Możliwe, iż szczyty ich wznoszą się ponad fale potopu! Jest benzyna... jest! Jest światło... ciepło... ruch!
Jak obuchem, uderzyło go w głowę przypomnienie o zaginięciu skrzynki! Porwał się, jak szalony, żegnając gorączkowo japończyków.
— Co zamierzasz pan uczynić — zapytał Matsue.
— Szukać... szukać! Żebym miał przy tem wyzionąć ducha, muszę odnaleźć skrzynkę! Muszę! — rzucał prędkie słowa Wyhowski. — Przeszukam jeszcze raz tamto wybrzeże!
— Pomożemy panu! Zawsze co trzy pary oczu, to nie jedna! — rzekł flegmatycznie Matsue.
Lecz poszukiwania te, pomimo, że wzięło w nich udział nietylko trzy, ale pięć par oczu, gdyż uczestniczyły w nich obie panie, nie dały żadnych rezultatów. Nie natrafiono na najmniejszy bodaj ślad, któryby mógł służyć za wskazówkę przy dalszych poszukiwaniach.
Wyhowski i Tomari przeprawili się w składanej, gumowej łódeczce na mniejszą wyspę i przeszukali ją szczegółowo. Rezultat był żaden.
Pod wieczór powrócili marynarze, wysłani przez Talao Matsue na poszukiwania. Nie natrafili na żaden ślad.
Talao Matsue odciągnął Wyhowskiego w stronę od pań, rozmawiających z Tomari.
Zdaniem jego chory, skradłszy skrzynkę, usiłował ukryć się na mniejszej wyspie i, przepływając cieśninę, utonął.
Wentyle spoczywały zatem na dnie morza, które w cieśninie, jak się już dawniej przekonał Wyhowski, było głębokie na kilkaset metrów. O wydobyciu skrzynki nie można było nawet marzyć!
Zaginęły bezpowrotnie!
O tem, że razem z nimi zaginął również bezpowrotnie i Devey nikt, oprócz jednej Amy, nie pomyślał nawet.