Ostatni na ziemi/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Ostatni na ziemi
Podtytuł Powieść z niedalekiej przyszłości
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.

„Ptak Nadziei“ szybował wprost na północ, trzymając się stale sto czterdziestego stopnia wschodniej długości geograficznej. Wedle obliczeń Wyhowskiego powinni minąć już dawno archipelag Nowo-Sybirski, a nawet i wyspy de Longa.
Pomimo jednak dziesięcio-godzinnego krążenia ponad miejscem, w którem powinny się one znajdować, ni on, ni też obie jego towarzyszki, bezustannie prawie ślęczące przy dalekowidzach, nie dostrzegli nic oprócz ciemnej równiny wodnej, rozciągającej się w bezkres na wszystkie strony.
Wreszcie, opuściwszy się na fale i dokonawszy w czas południowy ścisłych pomiarów, Wyhowski przekonał się, że tak Nowa Syberja, jak i wyspy de Longa przestały istnieć.
Skierował się przeto na południo-zachód, wierny swej tezie, że katastrofa Sunbury mogła mieć miejsce jedynie na morzu Nordenskjölda.
Dobiegała druga.
Amy i pani Athow, znużone czuwaniem prawie od samego świtu, udały się na spoczynek, wymógłszy wpierw na Jerzym zapewnienie, iż przebudzi on je natychmiast przy dostrzeżeniu najmniejszego nawet kawałka lądu.
Barometr wskazywał stałą pogodę, co przedstawiało perspektywę przebycia spokojnie nocy na falach morza.
Wyhowski przymknął oczy, usiłując zliczyć takie spokojne noce, spędzone od czasu opuszczenia zatoki Kenai.
Zaledwie trzy, wliczając w to noc po odpłynięciu „Idaho“!
Tylko trzy na osiem, jakie upłynęły już od chwili przymusowego pożegnania brzegów Alaski.
A pozostałe pięć?
Wzdrygnął się mimowoli, wspomniawszy na nie.
Osiem dni zaledwo, a tyle grozy, tyle tragedji widziały podczas nich oczy pasażerów „Ptaka“.
Wyhowski usiłował odtworzyć w pamięci wypadki, jakich los kazał im być świadkami.
Następnego poranka po odjeździe krążownika, przebudziwszy się z długiego, ciężkiego snu, dostrzegł z przerażeniem, że w stronie wyjścia zatoki w morze wznosi się ku górze szerokie pasmo czarnego dymu. Pierwszą myślą jego było przypuszczenie, że dym ten pochodzi z kominów „Idaho“, który widocznie nie zdołał przedostać się jeszcze poza przeszkodę. Lecz po namyśle i szczegółowej obserwacji przez lunetę zjawiska doszedł do przekonania, że dym ten wydobywać się może tylko z krateru.
W przekonaniu tem utwierdziły go głuche pomruki, jak gdyby ciężkie westchnienia, dobiegające jego uszu pomimo oddalonego huku wybuchów w głębi lądu.
Pomruków tych westchnień ni on, ni też nikt z załogi krążownika wczoraj, jeszcze nie zauważył.
Błyskawicznem spojrzeniem obrzucił motory i głośnym dzwonkiem telefonu, łączącego jego kabinę z kajutą, zbudził towarzyszki ze snu.
— Baczność... startujemy! — rzucił krótko przez telefon Amy, która odezwała się na głos dzwonka.
Przeczucie nie zawiodło go. Pamięta doskonale, jak w godzinę po starcie, przelatując w znacznem dość oddaleniu od dymiącego Iliamna Pic, owej góry, której tak obawiał się Wayne, byli świadkami początku wybuchu nowego wulkanu. Szczyt góry znikł gdzieś w jednej sekundzie, jakby zdmuchnięty czarodziejskim podmuchem wichru. Z Iliamna Pic wznosił się teraz ku niebu potworny słup ognia, tonącego u góry w olbrzymich kłębach czarnego dymu.
Siła wstrząsów powietrza rzucała „Ptakiem“, jak piórkiem.
Uciekli jednak!
Uciekli i nie oparli się, aż w Skwaw Harbour, stacji węglowej na wyspie Unga, należącej do archipelagu Aleutów.
Szczupła załoga, dozorująca składów, przyjęła ich z rozpostartemi z radości ramionami. Od paru już dni nie zawinął do wyspy ani jeden statek, zaś lekkie trzęsienie ziemi uszkodziło tak poważnie małą radjostację, że o naprawieniu jej własnemi siłami nie mogło być mowy.
Huk dalekich wybuchów słychać było tutaj daleko wyraźniej, niż w zatoce Kenai, jakkolwiek wyspę oddzielała od brzegów Alaski bardzo znaczna odległość.
Członkowie załogi, wysłużeni marynarze floty wojennej Stanów Zjednoczonych, ludzie prości i surowi, jak przyroda, otaczająca ich, twierdzili, że huk ten trwa już siódmy dzień. Nie były to zatem odgłosy wybuchów z Alaski.
Ukrył przed tymi ludźmi prawdę. Zamilczał o katakliźmie, jaki ogarnął całą już niemal ziemię. Czyż uprzedzenie ich o nadciągającej zagładzie stworzyłoby dla nich nikły chociażby cień nadziei na ratunek? Nie... stałoby się tylko dla garści tych ludzi niewypowiedzianą męką oczekiwania śmierci!
Zbywszy ich zatem paroma nic nieznaczącemi słowami uspokojenia, uzupełnił zapasy benzyny i, pragnąc za wszelką cenę zdobyć informacje co do rzeczywistego stanu rzeczy, pomknął na morze Ochockie w nadziei, że w Ochocku, a najgorszym wypadku w Nikołajewsku zdoła dowiedzieć się prawdy.
Zamierzał przeciąć ląd Kamczatki na wysokości wysp Komandorskich. Lecz zamiaru tego nie udało się uskutecznić. Kilkadziesiąt wulkanów, zwanych tu sopkami, ryczało zgodnie potępieńczym chórem, zasnuwając szeroką połać horyzontu zasłoną nieprzeniknionych dymów.
Okrążył przeto Kamczatkę od południa i pognał do Nikołajewska.
Linja brzegowa, obserwowana z wysokości lotu „Ptaka“, wykazywała jaskrawą sprzeczność z mapą.
Sachalin w rzeczywistości składał się z wąskiego pasma gór, a raczej ich szczytów, wystających na kilkaset zaledwie metrów z głębiny wód.
Toż samo było z kontynentem Azji.
Szeroka kotlina Amuru przetworzyła się w zatokę morską, na dnie której spoczywał wiecznym snem śmierci Nikołajewsk. Zatoka ta rozszerzała się ku południowi, tworząc niejako morze, z którego wód wznosiły się co wyższe szczyty obu Chinganów i gór Burejskich.
Jak okiem sięgnąć widniały tylko fale, łączące się na wschodzie poprzez doliny gór Przybrzeżnych z morzem Japońskiem.
Jasnem było, że cała Mandżurja wraz z kilkunastoma miljonami mieszkańców Japonji, których zdołano przewieść do nowoobranej ojczyzny, zalaną została przez potężne wdarcie się wód Pacyfiku na ląd.
Uczuł wówczas, że poczyna ogarniać go obłęd. Zapadał już wieczór, gdy lądował na jednym ze szczytów Wielkiego Chinganu. Katastrofa musiała mieć miejsce niedawno, gdyż na falach unosiły się tysiącami trupy ludzkie i zwierzęce.
Błogosławił niebu, że poczęło siąpać drobnym deszczem, gdyż dzięki temu łatwo mu było odwieść swe towarzyszki od zamiaru opuszczenia kajuty i ujrzenia tem samem strasznego widoku.
Po kolacji, gdy panie udały się już na spoczynek, zasiadł na stromym występie skalnym, wpatrując się bezmyślnie w mrok nocy.
Nagle do uszu jego dobiegł daleki, przejmujący jęk. Podążył, a raczej pobiegł w tamtą stronę, potykając się o nierówności gruntu. Wreszcie stanął, straciwszy orjentację. Naokół wznosiły się skały. Niesposób było prowadzić dalszych poszukiwań wśród ciemności, niedozwalających na odróżnienie przedmiotów na odległości paru kroków.
Zabierał się już do powrotu, gdy wtem tenże sam jęk rozległ się tuż obok niego. Przedarł się przez grupę skał, z poza których, jak podejrzewał, biegły jęki. Znalazł się na niewielkiej płaszczyźnie. Jakieś nieforemne szare zarysy widniały przed nim o parę zaledwie kroków. Skierował na nie światło kieszonkowej latarki elektrycznej.
Miał przed sobą rozbity przy upadku na ziemię płatowiec. Jednym skokiem znalazł się przy nim. Na jednem ze skrzydeł, sterczącem ku górze, krwawiło się czerwone słońce w białem polu.
Był to zatem aparat japoński.
Światło latarki obiegło aparat naokół. O parę kroków od płatowca, w niewielkiem zagłębieniu gruntu leżało bezwładne ciało lotnika. Pochylił się nad niem i okrzyk zdumienia wydarł się przez jego usta.
Leżącym był kapitan Sado, jeden z najwybitniejszych lotników armji japońskiej, z którymi zaprzyjaźnił się trzy lata temu w Paryżu, skąd Sado rozpoczął swój gigantyczny lot Paryż — Ottawa — Wancouwer — Hawaje — Tokio.
Sado rozwarł oczy i mętnym wzrokiem wpatrywał się w niego. Poznał go, chociaż gorączka widniała w jego napoły jeno przytomnem spojrzeniu.
W krótkich, przerywanych jękami słowach opowiedział wypadki ostatnich dni.
Sado przybył do Mandżurji dwa dni temu, wioząc w swym aeroplanie cesarza, który co pewien czas osobiście sprawdzał postępy prac, przeprowadzanych w Mandżurji stosownie do zaleceń grona uczonych z Sorai-no-Nihon na czele. Wylądowali szczęśliwie w Asziho, skąd cesarz udał się autem do wielkiej tamy, zamykającej kotlinę Sungari. W parę godzin po odjeździe cesarza nadeszły wiadomości o wybuchach wulkanów wysp Japonji, a pod wieczór jeden z lotników marynarki wojennej przywiózł z Hakodate wieść o zapadnięciu się w morze Hondo, największej wyspy kraju „Wschodzącego Słońca“ i o takichże katastrofach reszty wysp.
Równocześnie prawie z przybyciem lotnika z hiobowemi wieściami wzburzone fale Pacyfiku wdarły się do kotliny Amuru, zbliżając się w szalonym pędzie ku wznoszonej na Sungari tamie.
Sado pragnął ratować swego cesarza i wystartował natychmiast z lotniska w Asziho, aby podążyć nad Sungari, lecz wściekłe wiry powietrzne uniosły aparat ku zachodowi, rzucając go wreszcie na grzbiet Wielkiego Chinganu. Sado przy upadku poniósł ciężkie obrażenia. Złamał krzyż i obie nogi. Wiedział, że godziny jego życia są już policzone. Zresztą pragnął śmierci, gdyż nie chciał żyć, gdy naród jego uległ całkowitej zagładzie.
Takiejże samej zagładzie, według słów jego, uległ już, bodaj że cały świat.
Z kontynentu obu Ameryk pozostały jedynie strzępy górskich grzbietów, całe północne pobrzeże Europy zalały fale morskie, z których sterczały ku górze jedynie szczyty alpejskie i tatrzańskie. Nizinna Rosja znajdowała się całkowicie pod wodą. Południowe kraje europejskie drżały bezustannie, targane wstrząsami wulkanów.
Północna Afryka stała się dnem morskiem. Południowa ginęła zalewana rzekami lawy, wypłvwającemi z setek nowoutworzonych kraterów.
O losie Australji nic nie wiadomo, lecz niema żadnej wątpliwości, że i ona ulegnie powszechnemu kataklizmowi.
Zaproponował japończykowi przeniesienie go na „Ptaka“. Lecz Sado oparł się temu stanowczo. Każde, najlżejsze nawet poruszenie sprawiało mu straszliwą mękę. Prosił tylko, aby, o ile to jest możliwe, znaleźć w kabinie pilota hebanową szkatułkę.
Znalazł ją wśród poskręcanych siłą uderzenia wiązań aparatu i wręczył rannemu.
Ten prosił jeszcze o łyk wody.
Pobiegł pędem i niebawem powracał z wodą i winem. Gdy znajdował się już w pobliżu strzaskanego aparatu, ciszę rozdarł huk rewolwerowego strzału.
To kapitan Sado udał się w krainę śmierci wślad za swym cesarzem i miljonami swych braci.
Podumał chwilę nad stygnącemi zwłokami lotnika i powlókł się z powrotem ku „Ptakowi“. Jednak w połowie drogi zawrócił, gdyż przyszło mu na myśl, że może chociaż jeden z rezerwuarów benzynowych strzaskanego aparatu ocalał cudem. Po drobiazgowem sprawdzeniu okazało się, że z czterech rezerwuarów trzy były całe. Przenosił więc w wiadrze na „Ptaka“ do samego świtu drogocenny płyn, uzupełniając nim ekspens benzyny, spowodowany drogą ostatnich dni. Zmęczony pracą, zdrzemnął się, siedząc na kamieniu w pobliżu „Ptaka“.
Zbudził go ze snu brak tchu. Zaczerpnął całą piersią powietrza i w tejże samej chwili począł się krztusić. Przed oczyma jego zatańczyły nagle ogniste koła. Czuł, że lada chwila straci przytomność. Odetchnął głęboko jeszcze raz i nagle... zrozumiał. Otaczał go jakiś trujący gaz. Zwlókł się z kamienia i zataczając się, jak pijany, z nadzwyczajnym trudem wdrapał się po skrzydle aparatu do swej kabiny. Na szczęście, ze względu na deszcz okna tak kabiny, jak i kajuty nie były otwarte.
Niemal po omacku manewrował przyrządami, wprowadzającymi silniki w ruch. Aparat potoczył się po płaszczyźnie i, poderwany nagłym podmuchem wiatru, wzniósł się niebawem w powietrze.
Skierował „Ptaka“ na północ i, wzniósłszy się ponad prądy powietrzne, dowlókł się do kurytarza, gdzie we wpuszczonych w ściany kadłuba aparatu szafkach znajdowało się parę butli z tlenem.
Za chwilę ciężkie, duszne powietrze stało się o tyle lepszem, iż nie odczuwał już więcej zawrotów głowy.
Leciał tak godzin cztery, zanim odważył się uchylić nieco okno. Rzeźwe, chłodne powiewy wdarły się przez nie.
Trująca fala szła zatem z południa.
Wzdrygnął się na wspomnienie tej nocy.
Rozwarł oczy i wychyliwszy się przez okno, począł rozglądać przez szkła horyzont.
Daleko... daleko, wprost przed dziobem aparatu zamajaczyła wąska, ciemno-szara kreska.
— Chmura? — pomyślał zrazu, lecz niebawem przekonał się, że przed nim widnieje ląd, niezbyt zresztą rozległy. Studjował długo mapę, usiłując znaleźć przypuszczalny punkt kontynentu, ku któremu się zbliżał. Nie mógł to być półwysep Tajmir z górzystym przylądkiem Czeluskina. Niesposób, aby w tak krótkim czasie „Ptak“ zdołał przebyć tak olbrzymią przestrzeń. O nizinnych brzegach morza Nordenskjölda nie mogło być nawet i mowy. Przekonał się podczas przelotu do wysp Nowo-Sybirskich, że na wszystkie nizinne równiny północnego pobrzeża Syberji wdarły się fale morskie.
Mogła to być zatem tylko wyspa, wyrosła z dna morza pod wpływem wybuchów wulkanicznych.
Przypomniał sobie obietnicę, daną towarzyszkom. Zbudził je, upewniwszy się jeszcze raz, że ma przed sobą ziemię.
Zjawiły się obie niebawem, niezwykle podniecone zapowiedzią zbliżania się do lądu.
Przypięły się też natychmiast do dalekowidzów i denerwowały zbyt powolnem, jak twierdziły zgodnie, posuwaniem się „Ptaka“ naprzód.
Tymczasem odległość zmniejszyła się tak znacznie, że przez szkła dawało się zupełnie wyraźnie ogarnąć wzrokiem całą wyspę. Jak obliczał Wyhowski obwód jej nie przekraczał trzydziestu kilometrów. Obok niej, oddzielona wąską cieśniną, widniała maleńka wysepka o obwodzie, co najwyżej dwóch kilometrów.
Wyhowski zamknął motory, zniżając lot. Znajdowali się o kilkaset zaledwie metrów od linji brzegowej wyspy.
Nagle Amy wydała cichy, zdławiony okrzyk i silnym uchwytem swej małej dłoni ścisnęła ramię Jerzego. Również i pani Athow musiała dostrzec coś ciekawego, gdyż i ona poczęła zdradzać oznaki wielkiego wzruszenia.
— Ludzie! — wyjąkała wreszcie Amy, trzęsącemi się z wrażenia rękami podając Wyhowskiemu lornetę.
Spojrzał przez nią.
Mniej więcej pośrodku wyspy widniała duża, nieforemna masa, wystająca ponad poziom równiny. Od masy tej biegły w stronę „Ptaka“ ciemne drobne punkciki. Przeliczył je oczyma. Punkcików tych było pięć. Nie ulegało wątpliwości, że natrafiono wreszcie na jakiś zamieszkały ląd.
Zasiadł na swem miejscu i począł manewrować sterami, gotując się do lądowania.
Samolot przeleciał już ponad biegnącymi naprzeciw ludźmi i, zniżając się z każdą chwilą coraz wyżej, znalazł się niebawem nad ciemną masą, sterczącą pośrodku wyspy. Jeden rzut oka wystarczał Wyhowskiemu na rozpoznanie owej masy. Był to statek, leżący bokiem i, jak się zdawało, złamany w połowie.
Wyhowski wypatrywał wygodnego do lądowania miejsca, lecz, jak sięgnąć okiem, powierzchnię wyspy pokrywały występy skał i dość głębokie rozpadliny.
O lądowaniu tutaj nie można było nawet i myśleć! Przy pierwszem dotknięciu kół powierzchni gruntu aparat skapotowałby napewno.
Podniósł przeto „Ptaka“ w górę i zatoczywszy wspaniały łuk wokół brzegów wyspy, wylądował w cieśninie pomiędzy nią, a mniejszą jej siostrzyczką.
Brzeg wyspy był tutaj niski, tak, iż po krótkiej chwili manewrowań udało się Wyhowskiemu przybić o tyle do lądu, że prawie skrzydło aparatu zachodziło parę metrów poza brzeg.
Zszedł po skrzydle na ziemię uprzedziwszy swe towarzyszki, iż mogą pójść w jego ślady tylko po daniu przezeń przyzwalającego znaku.
Odciągnął bezpiecznik rewolweru i, nie śpiesząc się, szedł naprzeciw postaciom, dążącym szybkim biegiem w jego stronę.
— Czy znajdzie się pomiędzy nimi chociaż jeden rozbitek z „Sunbury“? — myślał uporczywie, nie spuszczając wzroku ze zbliżających się.
W tejże chwili, jak nagły błysk letniej błyskawicy, przebiegło przez jego mózg przypuszczenie, że pomiędzy wyspiarzami znajdować się może Devey.
Zatrzymał się w miejscu, aby zaczerpnąć tchu. Myśl ta, wylągłszy się pod czaszką, skoczyła mu, jak dziki zwierz, do gardła. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że czyjeś ostre zęby zatapiają się w jego szyi docierając, aż do krtani.
Opamiętał się jednak natychmiast, zwłaszcza, że postacie zbliżyły się już na tyle, iż mógł rozróżnić poszczególne twarze.
Deveya nie było pomiędzy nimi!
Na czele zbliżających się szło dwóch w marynarskich mundurach. Za nimi, utrzymując pewien odstęp, biegło trzech, z których jeden, jak zauważył, miał twarz niemal czarną.
Starszy, szpakowaty mężczyzna, o oczach przenikliwie spoglądających z pod krzaczastych brwi zatrzymał się na dwa kroki przed Wyhowskim i jak gdyby zastygł w bezruchu. Obok niego stał młody porucznik marynarki. Ciemno-bronzowe, prawie, że czarne, jego oczy, wpiły się w twarz przybysza, jak dwa ostrza sztyletów.
— Japończycy i jakiś czarny odmieniec! — pomyślał Wyhowski, obwiódłszy spojrzeniem stojącą przed nim w milczeniu grupę.
Szpakowaty jegomość posunął się ku niemu o krok i wyciągnął dłoń.
— Jest pan pierwszym człowiekiem, jakiego widzimy od całego szeregu długich miesięcy, więc nie dziw się pan naszemu wzruszeniu! — przemówił nietęgą angielszczyzną.
Wyhowski ujął jego dłoń i potrząsnął nią kilkakrotnie, uśmiechając się w duchu ironicznie, gdyż słowa japończyka przywiodły mu na myśl przypuszczenie, że dla tych ludzi jest on nietylko pierwszym, lecz możebne, że i ostatnim widzianym człowiekiem.
Wymienił więc swe nazwisko, dodając doń krótkie słowo — polak.
— Kapitan pierwszej rangi cesarsko-japońskiej marynarki handlowej, Talao Matsue, a to — porucznik tejże marynarki, Tomari! — przedstawił ceremonjalnie siebie i swego towarzysza japończyk.
— A to... załoga! Bosman — mat, jego zastępca i kok! — dorzucił, uchwyciwszy spojrzenie przybyłego, przewijające się po trzech wyprostowanych postaciach, stojących nieco wtyle poza oficerami.
— Awarja? — rzucił Wyhowski, wskazując ruchem głowy widniejący pośrodku wyspy kadłub statku.
Pół godziny przeszło ciągnęło się opowiadanie Talao Matsue. Wyhowski dowiedział się, że wyspa, na którą powstała przy zapadaniu się skalnego olbrzyma fala rzuciła nieszczęsny „Asuka-Maru“, była początkowo o wiele większą, tak iż rozbitki nie zdołali zwiedzić jej całkowicie. Jednak trzęsienie ziemi, jakie miało miejsce cztery miesiące temu, zatopiło lwią część wyspy, skutkiem czego kadłub statku, leżący zrazu przy brzegu, znalazł się nagle pośrodku ocalałego lądu.
— Raz tylko jeden natknęliśmy się na ludzi, lecz nie przyniosło nam to najmniejszej korzyści — zakończył swe opowiadanie japończyk. — A pan skąd przybywa? — zapytał, uprzedzając swego towarzysza, który otworzył już usta, aby rzucić jakieś pytanie.
Wyhowski przez sekundę namyślał się nad odpowiedzią.
Wyzyskał to Tomari i, posunąwszy się ku niemu, rzucił z żywością.
— Zapewne w pobliżu znajduje się statek, z którego pan dokonywuje lotów?
Wyhowski potrząsnął głową.
— Nie! Żadnego statku na wodach tych, zdaje się, niema i nie będzie już... nigdy!
Talao Matsue rozwarł szeroko oczy i utkwił je w twarzy europejczyka. We wzroku japończyka malowało się najżywsze zdumienie.
— Eh... nie znasz pan, widać, tych wód! — rzekł po chwili. — To licznie uczęszczane kąty. Masa wielorybów...
— Których, niestety, niema już komu chwytać! — przerwał jego słowa głos lotnika, brzmiący niezwykle poważnie i złowrogo.
Japończycy przerzucili się szybkimi, jak myśl, błyskami swych skośnych oczu.
Z pod przymrużonych lekko powiek Tomari wybiegły ku Wyhowskiemu wyraźnie drwiące spojrzenia.
Natomiast Talao Matsue uśmiechnął się dobrotliwie.
— Jakto niema? He... he, panie, gdyby nie to, że ta przeklęta wyspa leży, jak się zdaje, na uboczu od zwykłego farwateru wielorybników, to w ciągu paru dni ujrzałbyś cały korowód angielskich statków, duńskich, szwedzkich, rosyjskich...
— I naszych! — wtrącił dumnym tonem Tomari!
— I japońskich! — zakończył Matsue.
— Jaką nazwę nosił pański statek? — po krótkiej chwili namysłu zapytał lotnik.
— „Asuka-Maru“! Panie, co to był za okręt! — odpowiedział japończyk, kręcąc głową z zachwytu. — Wyszedł ze stoczni w Hakodate lat temu siedemnaście! Tyle też lat dowodziłem nim. To był statek... eh... panie!
Westchnął kilkakrotnie żałośnie, poczem podniósł na Wyhowskiego ciekawością skrzący się wzrok.
— A czemu pytał pan o jego nazwę?
Wyhowski zdecydował się wreszcie na wyjaśnienie tym ludziom okrutnej prawdy.
— Pytałem, gdyż przyszło mi na myśl, że może jedyny to statek, na którym powiewa obecnie... ot, ta flaga? — rzekł spokojnym tonem, wskazując wzrokiem kadłub statku, na którego najwyższem wzniesieniu trzepotała się maleńka flaga kraju „Wschodzącego Słońca“.
Talao Matsue cofnął się nieco wtył, topiąc napoły ździwione, napoły zaniepokojone wejrzenie w obliczu lotnika.
Co się zaś tyczy Tomari, to ten odwrócił się ku trójce załogi, przygryzając wargi, aby nie parsknąć głośnym śmiechem.
— Wasz kraj, panowie... nie istnieje już! — rzekł twardo Wyhowski.
Twarz starego kapitana w jednej sekundzie stężała w potwornym grymasie zdumienia i lęku. Widocznem było, że przekonanie o nieprawdopodobieństwie tego faktu walczy w nim z przeczuciem usłyszenia z ust przybysza jakiejś straszliwej wieści, z przeczuciem, wylęgającym się w mózgu pod wpływem poważnych, niezwykłym tonem rozwagi nacechowanych, słów europejczyka.
Tomari zwrócił się błyskawicznie ku Wyhowskiemu.
Młode, sympatyczne dotąd jego oblicze zmieniło się w jednej chwili do niepoznania. Zmarszczone brwi nakrywały do połowy źrenice, rzucające błyskawice uniesień. Twarz jego skurczyła się, jak paszcza rozwścieczonego psa.
— Kłamiesz! — warknął przytłumionym głosem.
Wyhowski pobladł nagle. Błyskawicznym ruchem dłoni chwycił go za pierś, potrząsnął raz i drugi i odrzucił wreszcie od siebie, jak piłkę.
Japończyk nie oparł się, jak w objęciach stojących poza nim majtków.
Zanim Tomari zdołał wykrzyknąć, lub uczynić jakikolwiek ruch, ostre, tonem komendy brzmiące, słowa Matsue zapanowały nad sytuacją.
Tomari obciągnął swój, potarmoszony nieco, mundur i rzucając zpodełba na Wyhowskiego wściekłe spojrzenia, stanął opodal marynarzy, mających również nachmurzone miny.
— Daruj pan porucznikowi — ozwał się pojednawczo kapitan. — To był odruch... łatwo zresztą zrozumiały u takiego młokosa! Jestem pewien, że nie chciał panu uchybić!
— Tak i ja sądziłem! Gdybym myślał odmiennie, inaczej załatwiłbym się z porucznikiem! — odrzekł niedbale Wyhowski.
Matsue rzucił parę słów Tomari.
Ten stał nadal nieporuszenie, wlepiwszy wzrok w ziemię.
Ton głosu kapitana stał się ostrzejszym.
Tomari automatycznym krokiem podszedł do Wyhowskiego.
— Przepraszam serdecznie pana za me nietaktowne odezwanie się! — mówił, nie odrywając dłoni od daszka swej oficerskiej czapeczki.
Wyhowski wyciągnął ku niemu rękę.
— Przyjmuję... i przepraszam również za chwyt, który, przyznaję, że mógł być zbyt energicznym — mówił z uśmiechem.
Po smagłem obliczu japończyka przebiegła lekka chmurka wstydu i gniewu.
Wyprostował swą smukłą figurę i rzekł, akcentując każde słowo.
— Na swe usprawiedliwienie mam jednak to, że pański żart jest zbyt bolesnym dla każdego japończyka.
Talao Matsue skinął głową na znak, iż podziela zdanie młodego oficera.
— Nigdy nie ośmieliłbym się żartować w ten sposób — odparł Wyhowski, wzruszając ramionami. — Niestety, jest to najistotniejsza prawda. Japonja nie istnieje już, jak zresztą cały bodaj świat!
Począł ich zaznajamiać szczegółowo z wypadkami, jakie miały miejsce od czasu rozbicia się „Asuka-Maru“. Słuchali w ponurem milczeniu, a gdy począł opisywać zagładę wysp kraju „Wschodzącego Słońca“ i tragedję, jaka rozegrała się na równinach Mandżurji, oblicza ich niemal szare ze wzruszenia, stężały w straszliwej zgrozie.
Talao Matsue podniósł na mówiącego ponure spojrzenie.
— Więc, zdaniem pana, możemy uważać siebie za jedynych przedstawicieli sławnego i licznego niegdyś narodu? — zapytał.
Wyhowski podumał chwilę.
— Kapitan Sado, ten, który wiózł waszego monarchę do Mandżurji, wyraźnie zaznaczył, że wyspy Japonji zapadły się tak szybko w morze, iż niema mowy, aby ktoś mógł się tam uratować, zwłaszcza, że orkan, jaki powstał z powodu wstrząsów zatopił wszystkie statki, znajdujące się w pobliżu. To jedno! Pozatem długi czas krążyłem nad obuma Chinganami i nigdzie nie dostrzegłem najmniejszego nawet śladu ludzkiej istoty. Ale istnieją przecież potężne kolonje waszych braci w Stanach Zjednoczonych... w Australji... na wyspach... jeśli co pozostało z tych miejscowości, to możliwe, że pomiędzy ocalonymi znajdą się i japończycy! Tylko... — umilkł, jakby namyślając się.
— Tylko... — poddał Matsue, patrząc nań z niepokojem.
Wyhowski wzruszył ramionami.
— Nie wiem nic pewnego, ale Sado twierdził stanowczo, że obie Ameryki uległy całkowitej zagładzie. Co do mego zdania, to przypominacie sobie panowie me słowa, wspominające o fali zatrutego powietrza, ciągnącego z południa na północ? Tak... otóż, zdaniem mojem, fala ta wytruła to wszystko, co cudem ocalić się zdołało od zagłady. Jeżeli fala ta rozpościera się naokół ziemi, to więcej niż pewne, że nie ostanie się przed nią nic!
— I wreszcie dojdzie tutaj, do nas! — wtrącił Tomari.
— Bezwątpienia! — rzekł spokojnie Wyhowski.
Spokój jego zaimponował najwidoczniej japończykom. Spojrzeli na niego z szacunkiem.
Matsue wyciągnął ku niemu dłoń.
— Ano... to pomrzemy razem! — rzekł dobrodusznie. — Mówię, razem, gdyż ze słów pana wnioskuję, że każde posunięcie się stąd na południe zbliżyłoby jedynie pana do śmiertelnej strefy zatrutego powietrza. Sądzę więc, że pan pozostanie tutaj. Chyba, żeby pan leciał jeszcze dalej na północ. Ale — tu machnął ręką — ale, to wszystko jedno! Mała różnica umierać z zimna, czy też od trujących gazów!
Wyhowski obojętnym skinięciem głowy zgodził się z tem.
Matsue przysunął się do Tomari, który począł rozmawiać z nim żywo, wskazując co chwila nieznacznym ruchem głowy kołyszący się przy brzegu wyspy aeroplan.
— Pan sam przybył, czy też...? — urwał w połowie pytania kapitan, dostrzegłszy rysującą się na czole lotnika głęboką zmarszczkę zadumy.
Lecz Wyhowski ocknął się z zamyślenia.
— Towarzyszą mi w tej wyprawie dwie angielki, z których jedna jest mą daleką kuzynką — rzekł obojętnym tonem.
Na twarzach obu oficerów odmalowało się zdziwienie.
Wyhowski dostrzegł to.
— Przybycie nasze tutaj nie spowodowała chęć ucieczki przed ostatnimi wypadkami, lecz nadzieja, że kuzynka ma, lady Devey odnajdzie swego męża, który w końcu zeszłego roku zaginął na tych wodach — wyjaśnił japończykom.
Matsue i Tomari, jak gdyby tknięci jedną i tą samą myślą rzucili się ku niemu.
— Devey? Czy nie Edward? Prezes jakiegoś Towarzystwa Naukowego, czy też czegoś w tym rodzaju? — zakrzyknął Matsue.
Wyhowski chwycił go za ramię.
— Ten sam! Czyżbyście posiadali o nim jakieś wiadomości? — pytał zduszonym przez wrażenie głosem, zaciskając coraz silniej palce na jego ramieniu.
— On jest tutaj! — odpowiedział Matsue, nadaremnie usiłując wyswobodzić swe ramię z uścisku.
Wyhowski zatoczył się, jak pijany. Twarz jego stała się nagle tak blada, że Tomari podskoczył, aby podeprzeć go swem ramieniem.
Matsue ze zdziwieniem i pewnego rodzaju niepokojem spoglądał na przybysza.
Lecz twarz Wyhowskiego szybko przybrała z powrotem zwykły, dotychczasowy wygląd.
— Tutaj... to znaczy, na wyspie? — zapytał.
Matsue skinął potwierdzająco głową.
Podejrzliwem spojrzeniem obwiódł obu oficerów i stojących poza nimi marynarzy.
Zrozumieli go. Dziwną zapewne wydawała się przybyszowi nieobecność Deveya.
— Musimy go trzymać w zamknięciu — wyjaśnił kapitan.
Na oblicze lotnika wybiegły rumieńce oburzenia.
— Obłąkany... warjat — ciągnął dalej Matsue.
Wyhowski cofnął się wtył, jak człowiek trafiony pociskiem.
— Obłąkany? — wyszeptał.
Obejrzał się poza siebie, na widniejący zdala samolot, jak gdyby obawiając się, że słowa ich mogą zostać usłyszane przez Amy.
Matsue w krótkich słowach zaznajomił go z faktem odnalezienia Deveya.
W dwa, niecałe zresztą, miesiące po rzuceniu „Asuka Maru“ na wyspę szalała przez jedenaście dni bez przerwy burza, która i im dotkliwie dała się we znaki. Na drugi, czy też trzeci dzień po uciszeniu się huraganu jeden z marynarzy natrafił przy zachodnim brzegu wyspy na łódź, w której znajdowało się pięciu ludzi, z których tylko jeden dawał słabe znaki życia. Jego też tylko zdołano uratować, tamci byli już trupami. Pomiędzy nieżywymi był jakiś, jak wywnioskowali z papierów, Reginald Athow, profesor z Londynu i trzech marynarzy z angielskiego krążownika „Sunbury“. Uratowanym był właśnie Devey. Widocznem było, że łódź długo błąkała się po morzu, gdyż tak Devey, jak i zmarli wyglądali, jak szkielety. Ocalony chorował długo, a gdy powrócił do zdrowia, okazało się, że przeżyte przezeń wypadki wpłynęły fatalnie na stan jego umysłu.
Zatracił pamięć kompletnie, jak również, zdaje się, i mowę, gdyż od chwili przybycia na wyspę nie przemówił dotąd ni słowa. Czasami tylko podczas rzadkich zresztą napadów furji wydaje jakieś nieartykułowane dźwięki, w których brzmi nuta obłędnego lęku. Trzymają go w zamknięciu, gdyż kilkakrotnie w atakach furji rzucał się na nich. Kim był i jakie jest jego nazwisko, dowiedziano się z papierów, jakie miał przy sobie w portfelu.
Wyhowski w ponurem milczeniu słuchał słów opowiadającego. Zdawał sobie dokładnie sprawę, że wiadomość o obłąkaniu Edwarda spadnie, jak grom, na Amy. Nie wiedział, co począć?
Wreszcie przyszło mu na myśl, że jego widok podziała tak wstrząsająco na obłąkanego, iż, możliwe, wywoła reakcję, doprowadzającą jego umysł do normalnego stanu.
Podzielił się tą myślą z japończykami, którzy uznali ją za słuszną.
W ciągu niecałej pół godziny przebyto przestrzeń dzielącą ich od kadłuba statku.
Kajuta, w której przebywał Devey, znajdowała się na samym dnie okrętu. Był to dawniej skład różnych uszkodzonych szczegółów takelunku, jak starych lin, przeznaczonych do naprawy żagli i temu podobnych rupieci.
Wyhowski z bijącem sercem spojrzał wewnątrz kajuty przez mały, grubą kratą opatrzony, otwór w drzwiach, zamkniętych na żelazną zasuwę.
Wnętrze kajuty było ciemne, gdyż światło wpadało jedynie przez niewielki otwór w ścianie, będącej obecnie pułapem.
Na tapczanie widniała zgarbiona postać ludzka. Zdawało się, że leżący spał, gdyż nie uczynił żadnego ruchu ni też nie rozwarł oczu, chociaż szczęk odsuwanej zasuwy był dość głośnym.
Wyhowski, a z nim Matsue i Tomari pochylili się nad leżącym.
Tomari dotknął lekko jego ramienia.
Leżący podniósł powieki. Przez chwilę spoglądał bezmyślnym wzrokiem na twarze pochylonych nad nim, poczem uniósł się na łokciu i wpatrzył się w kąt kajuty.
Wyhowski z trudem poznał w nim swego kuzyna. Zarośnięty, z powichrzonymi na głowie włosami, brudny sprawiał wrażenie włóczęgi-alkoholika, przepędzającego noce w aresztach policyjnych cyrkułów.
— Edwardzie! — ozwał się Wyhowski, ujmując dłoń obłąkanego — Edwardzie! To ja, Jerzy!
Devey nie uczynił najmniejszego nawet ruchu.
Wyhowski potrząsnął silnie jego ręką.
Obłąkany podniósł wreszcie na niego swe oczy. Jerzy dojrzał w nich wyraz takiej bezmyślnej obojętności, że mimowoli wzdrygnął się cały.
Postanowił oddziałać na obłąkanego siłą suggestji.
— Jesteś Devey.. lord Devey! Prawda? Ja twój kuzyn Jerzy przybyłem po ciebie, a wraz ze mną jest tutaj i Amy! Rozumiesz... Amy, twoja żona! — mówił powoli, akcentując dobitnie każdy wyraz.
Oblicze obłąkanego wyrażało nadal kamienny spokój. Wysunął rękę z dłoni Wyhowskiego i wpatrzył się z powrotem w kąt kajuty.
— Daremne wysiłki! — mruknął Matsue, wzruszając ramionami. — Ożywia się on tylko w jednym wypadku. Pozatem nic go nie obchodzi.
Wyhowski spojrzał pytająco na kapitana. Ten rzucił stojącym poza drzwiami marynarzom parę słów rozkazu.
Jeden z nich oddalił się spiesznie i powrócił po chwili z potężnym kawałem wędzonego mięsa.
Na znak Matsue marynarz zbliżył się do obłąkanego.
Na widok mięsa Devey zerwał się z tapczanu na równe nogi. W jednej sekundzie w wyrazie jego twarzy dokonała się olbrzymia przemiana. Oczy, dotąd spokojne bezmyślnością i obojętnością, zalśniły nagle błyskami zwierzęcej radości. Usta wykrzywił wstrętny grymas pożądania. Skamląc prosząco, jak pies, zbliżył się ku marynarzowi, wyciągnąwszy przed siebie drżące z pożądliwości ręce.
Matsue skinął głową.
Marynarz rzucił kawał mięsa na wyciągnięte dłonie obłąkanego.
Z cichym, przejmującym chichotem chwycił je ten i w pierwszym odruchu podniósł łapczywie do ust. Lecz natychmiast pohamował się i obrzucając ponurym wzrokiem obecnych, począł cofać się ku tapczanowi, usiłując ukryć mięso na piersiach, pod marynarską bluzą, w jaką był odziany.
— Chodźmy stąd! Nie mogę dłużej patrzeć na to! — wyszeptał Wyhowski zdławionym przez zgrozę głosem.
— Chodźmy... gdybyśmy tu pozostali jeszcze dwie... trzy minuty, rzuciłby się na nas, podejrzewając, że pragniemy odebrać mu z powrotem otrzymamy kąsek — mówił Matsue, wychodząc.
Marynarze zasunęli drzwi. Tomari skinął na Wyhowskiego.
— Spojrzyj pan, tylko ostrożnie, przez okienko, a ujrzysz pan ciekawą rzecz! — szepnął cicho.
Obłąkany rwał zębami mięso na małe kawałki i czołgając się po podłodze ukrywał je gdzie się tylko dało. Największą ilość ukrył pod siennikiem tapczanu oraz w ubraniu.
Na obliczu jego widniał wyraz chytrości. Od czasu do czasu wybuchał krótkim, przyciszonym chichotem.
Nagle wzrok jego padł na okienko i widniejącą w niem twarz Wyhowskiego.
Zerwał się w jednej chwili i wydając dzikie okrzyki wściekłości, runął na drzwi, które zadygotały pod parciem jego ramion.
Wyhowski odsunął się na bok.
Matsue ujął go pod ramię i powiódł do swej kajuty, znajdującej się na przeciwnej stronie statku.
— Niechaj pan nie sądzi, że głodzimy go! — rzekł, gdy znaleźli się we trzech w kajucie. — Nie... dostaje tyle, co i każdy z nas, a nawet i więcej. Ale od czasu do czasu musimy dokonywać rewizji tak w kajucie, jak i przy nim, gdyż, jak pan widział, ma zwyczaj chowania żywności, która szybko psuje się, zanieczyszczając powietrze. Robimy to jednak wówczas, gdy wyprowadza się go na spacer, gdyż inaczej pozabijałby nas chyba.
— Czemu to robi? — pytał Wyhowski, wzdrygając się mimowoli na wspomnienie widzianego przed chwilą.
— Zdaje mi się, że ze wszystkich uczuć pozostała mu jedynie pamięć o uczuciu głodu. Zapewne łódź błąkała się długo po morzu i będący w niej cierpieli straszliwy głód. I on i jego nieżywi towarzysze mieli wygląd istnych kościotrupów — wyjaśniał Tomari.
— Byłby to więc instynktowny odruch zabezpieczenia się na przyszłość — rzekł po namyśle Wyhowski. — To jednak wskazuje, że tam, pod czaszką przebłyskuje rozumna, bądźcobądź, myśl.
— Ale tylko ta jedna, jeśli to wogóle można uważać za myśl! — ozwał się Matsue. — Wierz mi pan, że to stracony człowiek... zupełnie stracony! Panie, toż ja całemi godzinami siedziałem przy nim, próbując najróżnorodniejszymi sposobami zbudzić w nim chociażby kruszynę inteligencji! Na nic! Tomari też próbował... pan rozumie.... ciekawi byliśmy przecież wiadomości ze świata! Pień drewna... nic, tylko pień!
— Może widok żony oddziała nań dodatnio? — poddał Toman, przerywając ciszę, jaka zapanowała po słowach kapitana.
— Phi... może, chociaż i w to wątpię! — ozwał się ten ostatni.
Wyhowski gryzł wargi, usiłując nadaremnie znaleźć jakikolwiek punkt wyjścia. Powinien już być z powrotem na „Ptaku“! Niecierpliwią się tam, a może i niepokoją o niego! Wrócić i... co? Ukryć przed Amy okrutną prawdę, czy też wyjawić wszystko bez ogródek? A może Tomari ma rzeczywiście rację? Może obłąkany oprzytomnieje, ujrzawszy twarz żony? Przecież oni się tak kochali!
Lecz wówczas...?
Przeciągnął dłonią po gorejącem czole, czując, że i jego poczyna chwytać obłęd.
Wreszcie powziął nieodwołalną decyzję.
W kilkanaście minut później krzepkie dłonie bosmana i jego zastępcy trzymały wyjącego z wściekłości obłąkanego, którego kucharz „Asuka-Maru“ mył i golił, nadając mu temsamem więcej ludzki wygląd, gdyż takiego jakim był obecnie niesposób było pokazać Amy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.