Ostatni na ziemi/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Ostatni na ziemi
Podtytuł Powieść z niedalekiej przyszłości
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.

Krążownik „Idaho“ należał do najszybszych statków wojennej marynarki Stanów Zjednoczonych.
Na tylnym jego pokładzie zbudowano prowizoryczny hangar, w którym znalazł pomieszczenie „Ptak Nadziei“ oraz dwa samoloty wojennej marynarki, oddane przez rząd waszyngtoński do dyspozycji ekspedycji.
Amy i Daisy znalazły na „Idaho“ towarzyszkę — była to żona doktora Jaggera, zapalona sportsmenka i podróżniczka, towarzysząca mężowi we wszystkich wyprawach naukowych, dokonywanych przezeń z ramienia Towarzystwa Geograficznego.
Minąwszy archipelag wysp Kadyak, „Idaho“ dwudziestego siódmego lipca zarzucił kotwicę w wąskiej i głęboko wrzynającej się w ląd zatoce Kenai.
Tu był pierwszy etap podróży.
Stąd doktór Thomas A. Jagger projektował pierwsze wyprawy wgłąb łańcucha gór Alaska i Pinnacie. Zwłaszcza te ostatnie góry interesowały ekspedycję niezwykle, gdyż pomiędzy szczytami ich miał się znajdować olbrzymi wulkan, istnienie którego dotychczas pokryte było mgłą tajemnicy.
O wulkanie tym opowiadali oddawna tylko indjanie, gdyż dotąd noga żadnego białego nie postała na tych pustynnych, grozą śmierci owianych, przestrzeniach, rozciągających się na południo-zachód od Mount Mac Kinley, skalistego olbrzyma o wysokości przeszło sześciu tysięcy dwustu metrów.
Grzbiety górskie na wschód od Mount Kinley, leżące nad rzeką Copper, znane były dość dobrze. Niejednokrotnie podróżnicy, wyruszywszy z Alaganik, małej nadmorskiej osady powyżej ujścia Copper, zwiedzali dwa potężne szczyty Tilmen i Wrangel, przedostając się następnie poprzez przełęcz Mentasto do Tanana River, lewobrzeżnego dopływu Jukonu.
Lecz ziemia, rozciągająca się pomiędzy Tanana River, a wybiegającym daleko w morze, wąskim językiem półwyspu Alaska, śmiało mogła nosić nazwę „terra incognita“.
Prace swe rozpoczęła ekspedycja od zbierania informacji wśród nielicznych indjan, koczujących latem nad zatoką z celu połowu ryb.
Lecz nawpół dzicy ci ludzie nie umieli dać żadnych wskazówek co do grzbietów górskich na północ od półwyspu Kenai.
— Są wysokie góry, ale dojść do nich nie można, gdyż mieszka w nich potężny Wanitu, pan ludzi i ziemi! Zazdrosny on jest wielce o swą władzę i każdego śmiałka, który wejdzie w wąwozy górskie, zabija!
Takie mniej-więcej słowa usłyszeli członkowie wyprawy od wszystkich indjan, jakich zdołano wybadać.
Co się zaś tyczy tajemniczego wulkanu, to zdania dzikusów były podzielone.
Jedni twierdzili, że „góra, ogniem oddychająca“, rzeczywiście istnieje, na dowód czego podawali takie fakty, jak częste wybłyski ognia daleko na północy i huk, nazywany przez nich głosem rozgniewanego Wanitu.
Inni, zapatrujący się więcej sceptycznie, podawali w wątpliwość wszelkie pogłoski o wulkanie. Według tych ostatnich, wybłyski ognia były najzwyklejszem światłem zorzy polarnej, a huki zapowiedzią burz, szalejących bardzo często w górach.
Ostatecznie nie dowiedziano się niczego pewnego.
Na trzeci dzień po zarzuceniu przez „Idaho“ kotwicy w zatoce Kenai „Ptak Nadziei“, niosąc w swem aluminiowem wnętrzu Wyhowskiego, doktora Jaggera i dwóch członków wyprawy, poderwał się lekko na falach zatoki i, pożegnawszy kilkakrotnem okrążeniem „Idaho“, poszybował na północ, ponad urwistymi szczytami gór.
Jeszcze w San Francisco inżynierowie warsztatów marynarki wojennej pod kierunkiem Wyhowskiego zastosowali u samolotu potrójny sposób startowania i lądowania. „Ptak Nadziei“ zaopatrzony był jednocześnie w pływaki, łyżwy i koła. Dzięki sprytnie obmyślanemu mechanizmowi aparat w każdej chwili mógł wznosić się z powierzchni wody, śniegu lub też z ziemi.
Piloci samolotów, będących na „Idaho“, jednomyślnie uznali, że „Ptak Nadziei“ jest doskonałością skończoną i poczęli odtąd z jawną pogardą traktować swe aparaty.
Wyhowski stał się odrazu najważniejszą osobistością wyprawy.
Doktór Jagger po odbycia na „Ptaku Nadziei“ próbnego lotu, trwającego przeszło cztery godziny, w słowach pełnych entuzjazmu oświadczył członkom wyprawy i oficerom „Idaho“, że przyłączenie się polskiego lotnika do ekspedycji zapewniło tej ostatniej trzy czwartych powodzenia w osiągnięciu zamierzonego celu.
Amy, a nawet i Daisy, gorąco pragnęły wziąć udział w wyprawie, mającej za zadanie odszukanie tajemniczego wulkanu, lecz ze względu na brak miejsca w samolocie musiały zrezygnować ze swych zamiarów.
„Ptak Nadziei” płynął równo ku północy, przelatując ponad ponurymi, otulonymi w białe całuny śnieg, szczytami.
Od Mount Mac Kinley dzieliła go odległość dwustu pięćdziesięciu, mniejwięcej, kilometrów.
Aparat Wyhowskiego mógłby przebyć tę przestrzeń w ciągu godziny, lecz obecnie szybował on daleko wolniej.
Co chwila, stosownie do wskazówek Jaggera, siedzącego obok Wyhowskiego, aparat zwalniał biegu, zniżając się celem więcej drobiazgowego zbadania poszczególnych gór.
Częstokroć przelatywał środkiem wąwozów, budzących grozę poszarpanymi uskokami swych zboczy i królującą w nich ciszą, czyniącą wrażenie śmiertelnej martwoty.
Czasami znów wzbijał się na znaczną wysokość. Wówczas przed wzrokiem podróżnych rozciągała się na wsze strony pustynna kraina, poszarpana fantastycznymi blaskami i cieniami.
Zbocza setek szczytów górskich, zwrócone ku słońcu, lśniły w jego świetle tysiącem blasków i reflektorów. Zwłaszcza wierzchołki szczytów, pokryte śnieżnym płaszczem, migotały oślepiająco, jak djademy z brylantów i opali.
Zbocza, odwrócone od słońca, ciemniały szaro-granatową barwą, od której żywym kontrastem odbijały olbrzymie płaszczyzny śnieżne.
Wąwozy pomiędzy górami podobne były z góry do czarnych kresek, wijących się kapryśnie na jaśniejszym nieco tle.
Doktór Jagger i dwaj jego koledzy nie odrywali lornet od oczu, wypatrując chciwie pasma dymu, lub jakiegokolwiek innego znaku, znamionującego działalność wulkanu.
— Prawdziwa kraina śmierci! — ozwał się do Wyhowskiego Jagger, odrywając szkła od oczu. — Znam prawie wszystkie łańcuchy górskie na świecie, lecz, przyznać muszę, czegoś podobnego nie widziałem.
Beznadziejność ogarnia człowieka, gdy patrzy na to! Jakaż przeraźliwa pustka. W Himalajach też są regjony, tchnące martwotą, lecz poniżej nich wre, pulsuje życie... roślinność... zwierzęta i ludzie wreszcie. A tutaj nic i nic. Spójrz pan tylko! U podnóża gór pustka... na zboczach ich pustka... na szczytach również. Oszaleć wprost można, takie przygnębiające wrażenie czyni to na człowieku. Żeby chociaż ten wulkan! — dorzucił po krótkiej chwili milczenia.
— Ba! — zaśmiał się lotnik. — Trudno będzie natrafić na niego wśród tylu szczytów. Trzebaby chyba przelatywać nad każdym wierzchołkiem i badać, czy nie posiada krateru.
Doktór zafrasował się nieco.
Pojął, że sprawa przedstawia się o wiele trudniej, niż sobie wyobrażała wyprawa podczas długich dysput, toczonych na pokładzie „Idaho“.
Rzeczywiście, jak tu natrafić na wulkan, jeśli ten w tej chwili nie daje znaku życia o sobie? Oglądanie każdego z osobna szczytu, wobec ich mnogości było rzeczą wręcz niemożliwą. Zresztą krater wulkanu mógł być doskonale zamaskowany przez zwieszające się wiszary i wystrzelające niemal pionowo w górę skały.
Przed nimi, daleko we mgle oddalenie zamajaczył na jasnem tle nieba jakiś olbrzymi, ponury cień.
— Mount Mac Kinley! — wskazał go Wyhowskiego Jagger. — Sześć tysięcy dwieście trzydzieści osiem tysięcy metrów wysokości... zbocza strome... szczyt prawie, że niedostępny. „Góra rozpaczy“, jak ją nazywają powszechnie. Nie mamy poco lecieć dalej w tym kierunku! Bezcelowa strata czasu! Na północ od tego olbrzyma, w niezbyt wielkiem od niego oddaleniu płynie Tanana River, nad którą dość licznie rozsiane są osiedla indyjskie i stacje handlowe. Gdyby wulkan znajdował się w pobliżu Mount Mac Kinley, to wieść o nim rozeszłaby się z tamtych właśnie okolic. Naprzykład, załoga fortu Gibbon, leżącego przy ujściu Tanany do Jukonu, napewnoby o tem coś słyszała. Lecz wieści te kursują tylko w okolicy zatoki Kenai i wogóle na południowym brzegu Alaski. To najlepszy dowód, że wulkan leży na południe od Mount Mac Kinley. Zawracajmy!
„Ptak Nadziei“ opisał wspaniały łuk i poszybował z powrotem, zbaczając nieco na prawo. Chodziło o to, aby nie powracać tym samym szlakiem.
Jagger powrócił znów do swej lornety.
Lecz obecnie obserwacja była więcej uciążliwą, gdyż aparat biegł nawprost tarczy słonecznej.
Nie pozostawało nic innego, jak zadowolić się obserwowaniem szczytów, ponad którymi przelatywał samolot.
W pewnym momencie dłoń doktora uchwyciła kurczowo ramię Wyhowskiego.
— Tam... tam! — krzyknął Jagger, wskazując lornetą dalekie szczyty, majaczące na prawo od „Ptaka Nadziei“. — Przed chwilą coś, jak gdyby obłok pary lub lekkiego dymu wzniósł się w tamtej stronie i zniknął!
Wyhowski momentalnie skierował aparat ku punktowi, wskazanemu przez doktora.
Lecieli dłuższy czas w milczeniu. Jagger, wychylony poza okienko, nie odrywał szkieł od oczu.
— Tak... nie myliłem się! — rzekł po chwili głosem, w którym drgało wzruszenie. — Obłoki te, to, tak zwane, powtarzające się w regularnych odstępach czasu „oddechy“ wulkanu. O... znowu! Patrz pan!
Wyhowski wychylił się poza okienko.
Daleko przed dziobem aparatu ważył się w czystem powietrzu biały obłoczek, rozpływający się w szybkiem tempie.
Doktór gorączkowym ruchem rozłączał połączenia swego hełmu z hełmem lotnika. Za chwilę znikł za drzwiami kurytarza, wiodącego do kabiny.
Wyhowski przez ten krótki moment zdołał zauważyć, że spokojne zazwyczaj i poważne oblicze wiceprezesa Towarzystwa Geograficznego świeci teraz blaskiem szczęścia i radości.
— Ma się z czego cieszyć! — mruknął pod nosem, zwiększając szybkość samolotu — Też powód do radości... nowy wulkan. Raczej smucić należałoby się z tego, że te ogniste góreczki poczęły w ostatnich czasach wyrastać, jak grzyby po deszczu. Eh... uczeni! — zakonkludował, wychylając się poza okno.
Zaledwo zdołał powstrzymać okrzyk zdumienia, jaki gwałtem cisnął się na jego wargi. Oto po prawej i po lewej stronie szczytu, ku któremu biegł „Ptak Nadziei“, wznosiły się niższe szczyty. Ponad nimi bujały nikłe obłoczki pary, bliźniaczo podobne, do obłoku, jaki mu przed chwilą wskazywał Jagger.
Policzył je szybko oczyma.
Dziewięć... najwyraźniej dziewięć obłoków wznosiło się powolnym ruchem w górę.
— Ładna porcja! — pomyślał, zaglądając do kabiny.
Członkowie wyprawy pochyleni byli nad mapą, zaścielającą okrągły stolik, stojący pośrodku kabiny. Widocznie biedzili się nad oznaczeniem na mapie punktu, odpowiadającego położeniu wulkanu.
Wyhowski skinieniem ręki przywołał doktora po przedziału pilota.. W milczeniu wskazał mu widniejące przed nimi szczyty i zasiadł przy kole sterowem.
Jagger lekko zdziwionem spojrzeniem obrzucił milczącego lotnika, lecz uderzony poważnym wyrazem jego oblicza, wytężył wzrok we wskazanym sobie kierunku.
Po chwili na twarzy jego odbiło się bezmierne zdumienie.
Opuścił się ciężko na fotel obok Wyhowskiego i drżącemi rękami począł nakładać na głowę hełm rozmówniczy.
— Widziałeś pan? — rzucił lotnik.
— Tak... dziewięć kraterów! Całe gniazdo! — odrzekł Jagger. — Coś niesłychanego! Na tak małej przestrzeni dziewięć wulkanów! Wyobrażam sobie, coby to było, gdyby przemówiły razem! Z tych wszystkich gór, a nawet, kto wie, z całej może Alaski nie pozostałoby nic!
— Opuścimy się naturalnie!
Doktór poruszył się z żywością.
— Bezwarunkowo! Musimy to szczegółowo obejrzeć. To przecież fenomen! Dziewięć kraterów... no... no!
Wyhowski obniżył lot, gdyż zbliżano się właśnie do najbliższego szczytu, wierzchołek którego raz po raz wieńczył biały obłoczek pary, czy też dymu.
Szczyt ten był odmiennym od szczytów, jakie widzieli dotychczas.
Wierzchołek jego nie był bynajmniej stromym. Przedstawiał płaszczyznę o średnicy, mniej-więcej, dwóch z połową kilometrów. Pośrodku płaszczyzny ział ciemnią głębi otwór, którego średnica nie przenosiła ośmiuset metrów.
Z otworu tego wydobywały się w równych odstępach czasu kłęby pary, wznoszącej się szybko w górę i brudno — żółte płachty dymów, czy też gazów, opadające swym ciężarem na ziemię tuż po wydostaniu się z gardzieli krateru.
Cała przestrzeń płaszczyzny wolna była zupełnie od śniegów.
U podnóża góry rozciągało się szerokie pole śnieżne.
Miejsce to od paru już chwil absorbowało uwagę Wyhowskiego.
Zatoczył aparatem lekki łuk i począł płynąć ku owej równinie, zniżając się z każdą sekundą.
W pewnym momencie zamknął wszystkie trzy motory.
Przeraźliwa cisza zadzwoniła nagle w uszach Jaggera, niespokojnem spojrzeniem obserwującego twarz lotnika.
„Ptak Nadziei“ zadrżał od lekkiego wstrząsu. To płozy dotknęły puszystej powłoki śniegu... oderwały się w tejże sekundzie odeń... dotknęły drugi... trzeci raz i aparat sunął cicho po równinie, żłobiąc szerokie ślady na białym całunie.
Bieg jego z każdym momentem stawał się coraz więcej powolnym.
Wreszcie, zupełnie niespodzianie dla Jaggera, zatrzymał się nieruchomo na miejscu.
Wyhowski podniósł na kierownika ekspedycji śmiejące się wejrzenie.
— Udało się! — zakrzyknął wesoło. — Wylądowaliśmy, jak na lotnisku!
W godzinę później, po przełknięciu jakiego-takiego posiłku, cztery, śmiesznie małe wobec ogromu wznoszących się dokoła gór, figurki ludzkie wspinały się pracowicie na szczyt wulkanu, u podnóża którego lądował „Ptak Nadziei“.
Jakkolwiek zbocza góry nie były zbyt spadziste, jednak posuwanie się w górę było wielce utrudnione z powodu głębokiego śniegu, jaki je pokrywał.
Najlepszym alpinistą okazał się Wyhowski oraz młody Charles Dawson, wybitny członek Towarzystwa Geograficznego, mający za sobą zdobycie paru, uważanych dotąd za niedostępne, szczytów w górnym Nepalu.
Oni też pierwsi wdarli się na płaszczyznę, stanowiącą wierzchołek góry. Dopiero w dobre pół godziny później ukazali się zlani potem i purpurowi ze zmęczenia Jagger i poważny, małomówny geolog, Eljasz Selwin.
Po krótkim odpoczynku ruszono ku kraterowi.
Już po przejściu kilkudziesięciu kroków zauważono, że poziom płaszczyzny zniża się lekko ku środkowi.
Jagger, przyjrzawszy się dokładnie płaszczyźnie, rzekł tonem niezachwianej pewności:
— W wypadku poważniejszego wybuchu cała ta płaszczyzna osunie się, tworząc w połączeniu z gardzielą dotychczasowego krateru nowy krater, przewyższający znacznie objętością poprzedni!
Selwin przytwierdzająco skinął głową.
— I ja jestem tego samego zdania. Spotykałem już takie wypadki na wyspach Pacyfiku.
Przed nimi, w odległości kilkuset kroków, wyprysnął, jakby z pod ziemi, biały obłoczek.
Dawson rzucił wzrokiem na zegarek.
Dwunasta, minut dziewięć i dwadzieścia sekund — rzekł. — Zaraz się dowiemy, w jakiem tempie pracują płuca tego jegomości.
Wślad za obłoczkiem pary wypełzł z krateru gęsty, zdala już robiący wrażenie ciężkiego, dym i wzniósłszy się siłą ruchu na parę metrów w górę, począł natychmiast opadać na ziemię.
Jagger szedł pierwszy, opierając się na turystycznej lasce. Tuż za nim zdążał Wyhowski. Selwin i młody Dawson szli o kilkadziesiąt kroków w tyle.
Powodem ich opóźnienia była geologiczna namiętność poważnego Eliasza Selwina. Co chwila schylał się i podnosił z ziemi kamienie i okruchy skał, dzieląc się co do nich uwagami z Dawsonem.
Jeszcze kilkadziesiąt kroków i Wyhowski znalazł się wraz z doktorem nad krawędzią krateru.
Rzuciwszy wzrokiem na dół, uczuł, że krew w jego żyłach poczyna tężeć ze zgrozy.
To, co rozciągało się pod jego stopami, było tak straszne, tak niezwykłe dla oczu człowieka, że mimowoli rzucił się w tył, jak gdyby pchnięty niewytłumaczoną siłą.
Lecz natychmiast zapanował nad sobą i zająwszy dogodne stanowisko obserwacyjne obok doktora, patrzał, już bez zmrużenia powiek, w przepaść.
Ściany gardzieli krateru zbiegały w dół niemal pionowo. Stojące wprost nad kraterem słońce zalewało jego wnętrze jasnym blaskiem.
Głębokości olbrzymiego otworu nie sposób było określić.
Wyhowski, przyzwyczajony, jako lotnik, do zapadania się ziemi przy podrywaniu się aparatu w górę, czuł lekki zawrót głowy przy wpatrywaniu się w otchłań, dno której zalegała ciemność.
Zwrócił spojrzenie na stojącego obok towarzysza.
Jagger stał nieruchomie, wsparty oburącz na lasce. Ściągnięte brwi, pofałdowane licznemi brózdami czoło i zaciśnięte w jakimś niezwykłym u niego grymasie usta świadczyły, że widok, roztaczający się przed jego wzrokiem, był niezwykłym dla takiego nawet, jak on, doświadczonego podróżnika.
— Tak... ciekawy widok... doprawdy — rzekł półgłosem.
— Czegoś podobnego nie wyobrażałem sobie nigdy — rzucił Wyhowski.
Doktór skinął kilkakrotnie głową, przytwierdzając temu.
— Widziałem kratery Mauna-Loa i Mauna-Kea na Hawai, lecz muszę przyznać, że nie uczyniły na mnie takiego, jak ten, wrażenia, chociaż obwód każdego z nich należy liczyć na kilometry. Ale tam nie widać dna! Przesłonięte jest ono bezustannie kłębami dymu, tak, że podobne są one faktycznie do wielkich mis ze wrzątkiem, z których unosi się para. Tu zaś coś wręcz przeciwnego! Śmiało nazwać to można „dziurą do wnętrza ziemi“. Trudno osądzić, jaka jest faktycznie głębokość krateru, lecz przypuszczam, że wynosi ona conajmniej tysiąc metrów. Mam dobre szkła, a zaledwie z trudem odróżnić przez nie mogę szczegóły dna.
Selwin i Dawson stanęli w tej chwili obok nich.
Wyhowski z zaciekawieniem obserwował wyraz ich twarzy.
Na tchnącem kamiennym spokojem obliczu geologa nie odmalował się najmniejszy nawet ślad wzruszenia lub zadziwienia. Zwykłym, zdawałoby się, że obojętnym nawet wzrokiem spozierał w rozwierającą się pod jego stopami otchłań. Jak gdyby spoglądał na rzecz, znaną mu już oddawna.
Inaczej się zachowywał młody podróżnik.
Na jego ruchliwej, wiecznie uśmiechniętej twarzy malował się wyraźnie zachwyt. Oczy świeciły blaskiem, jak oczy młodego dziecka, które ujrzy nową zabawkę.
— Piękne to! — zerwał się z warg jego pełen entuzjazmu wykrzyknik.
Na dnie krateru pojawiła się nagle biała plama, która poczęła biec chyżo w górę.
— Oddech! — rzekł Jagger. — Odsuńmy się nieco! Możliwe, że zawiera on jakieś trujące składniki.
Odeszli w milczeniu kilkadziesiąt kroków od krawędzi krateru.
— Wulkan był niedawno czynnym. Znalazłem zupełnie świeże kawałki lawy — mówił Selwin, szperając w przepaścistych kieszeniach swej, futrem podbitej, kurtki.
— Jak dawno temu? — pytał Jagger.
Geolog namyślał się przez krótką chwilę.
— Ściśle określić niepodobna, lecz miało to miejsce, mniej więcej, przed rokiem.
— Zgadza się! Akurat przed rokiem, o tej porze dostrzeżono z Alaganik jakiś potężny, sześć dni trwający wybuch w kierunku północno-zachodnim — wyjaśniał Jagger.
— Zdaje się jednak, że wypływ lawy nie był zbyt obfitym, a raczej nie było go zupełnie, gdyż tych parę kawałków lawy, jakie znalazłem, pochodzą najwyraźniej z wytrysku — informował kolegę w dalszym ciągu Selwin.
W tym momencie ponad otworem krateru ukazał się biały obłoczek.
— Dziewięć minut i czterdzieści sekund! — zauważył Dawson.
Za obłokiem pary wyhynął żółtawo-szary tuman. Przez kilka sekund ważył się w powietrzu, poczem powoli począł opadać na dół.
Geolog zbliżył się do rzedniejącego w oczach tumanu. Wszedł weń i przez chwilę badał węchem jego skład.
— Nic szczególnego! — mówił, powracając ku towarzyszom. — Skład, zdaje się, taki sam jak przy „oddechach“ całego szeregu innych wulkanów.
— Więc wulkan ten zdaniem twem, profesorze?
— Phi... wulkan, jak wulkan! Nic w nim niema osobliwego! — przerwał Selwin słowa doktora. — To, że krater jego przez swą, widzialną dla oka ludzkiego, głębokość jest malowniczy... to jest nic! O działalności... o sile jego wybuchów nie da się nic powiedzieć, bo nie pozostawił on na powierzchni żadnych danych, z których dałoby się coś wywnioskować. Lawy niema, a lawa to najważniejsza przy takich badaniach rzecz!
— Więc?... — przerwał pytająco Jagger.
— Sądzę, że nie warto się nim zajmować! — zakonkludował Selwin, zwracając na krater pełne pogardy spojrzenie.
— I ja tak myślę — zgodził się po krótkim namyśle doktór. — Trzeba nam będzie obejrzeć jednego z jego licznych braciszków... ot, chociażby tego! Zdaje się, że ten będzie najbliższym! — dorzucił, wskazując ruchem głowy niezbyt wysoki szczyt, znajdujący się od nich w odległości dwóch, najwyżej trzech kilometrów.
— Udamy się tam na własnych pedałach, czy też mister Wyhowski podwiezie nas swym bajecznym ptakiem? — pytał z uśmiechem Dawson.
Lotnik potrząsnął przecząco głową.
— Każde lądowanie i każde podrywanie się w górę na płozach należy do bardzo ryzykownych rzeczy — wyjaśniał poważnym tonem. — Z tego względu nie radziłbym poruszać aparatu z miejsca. Kto wie, czy tam wogóle będzie teren do lądowania? Zresztą... to blisko!
Wyjął z kieszeni kurtki barometr, który przezornie zabrał z sobą.
— Mogę nawet towarzyszyć panom w tej wycieczce... barometr wskazuje niezmiennie pogodę, nie mam się więc co obawiać o mego ptaka — dorzucił, zbadawszy dokładnie stan barometru.
— Chodźmy zatem! — skomenderował Jagger.
— Jeszcze chwilkę! — prosił Dawson, majstrując przy swym aparacie fotograficznym.
— Chcę was panowie uwiecznić stojących na krawędzi krateru!
— Szkoda czasu! — burknął Selwin, nabijając fajkę.
— Profesorze, zróbmy przyjemność kochanemu Charlesowi... to potrwa krótką zaledwie chwilę! Zresztą... i tak będziemy przechodzić obok krateru, bo przecież zejdziemy przeciwległem zboczem góry — wstawił się Jagger za Dawsonem.
Ten ustawił ich na występie skalnym, wrzynającym się łagodnem wygięciem wgłąb obwodu krateru.
Sam zajął miejsce na końcu wygięcia, dzięki czemu objektyw aparatu mógł uchwycie część zbocza przepaści.
— Zapomniał nas pan pouczyć, jaki mamy zrobić wyraz twarzy — żartobliwie rzucił Wyhowski.
— Poważny... bezwarunkowo poważny, jak przystało na członków naukowej wyprawy! — wesoło odrzekł Dawson, podnosząc aparat do wysokości swych oczu.
Przesunął się parę kroków w prawo, potem cofnął się nieco, szukając dogodnego punktu do ekspozycji. Wreszcie, trzymając wciąż przy oczach aparat, posunął się ku krawędzi krateru.
Zatrzymał się na chwilę, lecz widocznie miejsce to nie zadowoliło go, gdyż posunął się jeszcze o krok... dwa i, natrafiwszy prawą stopą na próżnię, zwalił się w przepaść, wydawszy krótki, zdławiony śmiertelnem przerażeniem okrzyk.
Wyhowski, pchnięty odruchem, rzucił się ku niemu, lecz silna dłoń geologa szarpnęła go w tył w momencie, gdy znajdował się już na samej krawędzi otchłani.
Znalazł się nagle poza plecami swych towarzyszy. Przez ten krótki ułamek sekundy, w jakim zdążył rzucić spojrzeniem w przepaść, dostrzegł, że głęboko pod jego stopami, na tle ciemnego zbocza miga drobny przedmiot, niknący w oczach.
Przedmiotem tym było ciało Cherlesa Dawsona.
Milczenie przerwał drżący głos Jaggera, który, kreśląc nad przepaścią znak krzyża, uroczystym tonem polecał Stwórcy duszę nieszczęśliwca.
Selwin chmurnem spojrzeniem powiódł po twarzach swych towarzyszy.
— Lekkomyślność! Karygodna lekkomyślność — rzucił przez zęby.
— Taki wytrawny alpinista! Któż mógł przypuszczać! Człowiek, o którego zręczności i zimnej krwi opowiadano cuda! — biadał rozpaczliwie Jagger, ściskając dłońmi skronie.
Geolog wzruszył ramionami, zapewne dla zaznaczenia, że żadna zręczność ni też zimna krew nie zdolne są ocalić człowieka, którego objęły już objęcia śmierci, poczem, rzuciwszy wzrokiem na słońce, zauważył, że o ile chcą zbadać jeszcze dzisiaj drugi szczyt, to nie powinni nadal tracić drogocennego czasu.
Jagger uznał słuszność tej uwagi i, rzuciwszy po raz ostatni spojrzeniem na krater, który stał się mogiłą towarzysza, ruszył w drogę, zamieniając z kroczącym obok niego Selwinem krótkie zdania, dotyczące spostrzeżeń nad konfiguracją terenu.
O kilkanaście kroków poza nimi wlókł się Wyhowski.
Straszliwy wypadek wstrząsnął nim do głębi.
Podczas swej służby wojskowej, w przełomowych dla Polski dniach nawały bolszewickiej 1920 roku dostatecznie, jak to mówią, otrzaskał się ze śmiercią. Widział jak wyrywała ona tysiącami swe ofiary z szeregów walczących, nie obcy był mu widok bitewnych pól, zasłanych poszarpanemi przez granaty ciałami, wielokrotnie znajdował się wraz ze swym aparatem w straszliwym ogniu przeciwlotniczych dział, ba... zadawał sam śmierć, rzucając w okopy wroga niechybne w swej celności bomby, lub gradem kul z karabinu maszynowego siekąc będące w marszu kolumny nieprzyjacielskie!
Ale tam śmierć miała przynajmniej rację bytu! Nie czyniła przeto na nim zbyt wielkiego wrażenia, jako logiczne następstwo walki.
Lecz tutaj... w wypadku z Dawsonem? Zwykła nieostrożność... jeden nierozważny, impulsem kierowany krok i... śmierć!
Rozmyślając tak o znikomości życia ludzkiego, kroczył naprzód z pochyloną głową, pozostając coraz więcej w tyle poza dwoma uczonymi. Oderwawszy wreszcie wzrok od ziemi, nie dostrzegł ich sylwetek na płaszczyźnie. Przyśpieszył kroku i niebawem stanął na krawędzi równiny. Jagger i Selwin znajdowali się już w połowie zbocza góry.
W tejże samej chwili ziemia zadrżała lekko pod jego nogami, a równocześnie rozległ się poza nim głuchy zrazu szum, który zamienił się natychmiast w dość głośny huk, podobny do odgłosu, czynionego przez staczane z góry głazy.
Dwaj uczeni zauważyli snać również wstrząs ziemi, lub też może huk ten, który zresztą stawał się z każdą sekundą coraz więcej słabszy, dobiegł ich uszu, gdyż Wyhowski wyraźnie dostrzegł, że zatrzymali się nagle, podnosząc wzrok ku szczytowi wzgórza.
Wyhowski spojrzał poza siebie.
Obwód krateru powiększył się znacznie. Krawędź jego z tej strony płaszczyzny znajdowała się odeń o sto zaledwie kroków.
To, co przepowiadał przed niespełna godziną Jagger, stało się już obecnie faktem dokonanym.
Czy oznaczać to miało rozpoczęcie działalności wulkanu, czy też było wynikiem nadwątlenia zboczy krateru i całej płaszczyzny szczytu przez poprzednie wybuchy i towarzyszące im wstrząsy?
Wyhowski ostrożnymi krokami począł się zbliżać ku krawędzi krateru. Znalazłszy się od niej w oddaleniu kilkunastu kroków, posuwał się naprzód, badając stopą grunt, na którym miał stanąć. Wreszcie dotarł do celu.
Przepaść nie robiła już wrażenia takiej, jak przedtem, bezdennej otchłani. Jak obliczał, jedna trzecia jej głębokości zawalona była odłamami potężnych bloków skalnych.
Od zboczy krateru odrywały się co chwila kamienie i z mniejszym lub większym hukiem pędziły w dół, czyniąc szalone skoki skutkiem odbijania się o występy zboczy.
Po paru minutach obserwowania dokonanej zmiany w wyglądzie krateru Wyhowski, przebywszy szybko przestrzeń dzielącą go od oczekujących nań w połowie zbocza góry towarzyszy, zadyszanym nieco od szybkiego biegu głosem informował ich o wypadkach, jakie przed chwilą miały miejsce na górze.
Oblicza obu uczonych spoważniały w jednej chwili.
Jagger zmarszczył brwi i wbił nieruchomy wzrok w ziemię, ważąc w myślach każde słowo Wyhowskiego.
Geolog wysunął naprzód dolną wargę, co było u niego oznaką głębokiego namysłu.
Wreszcie podniósł swe bezbarwne oczy na młodego lotnika.
— A „oddech” wulkanu? — rzucił pytająco.
— Pamiętałem o tem, lecz pomimo, że obserwowanie przeze mnie zmian krateru i czas zużyty na dostanie się doń i z powrotem wynosił, jak sprawdziłem, osiemnaście przeszło minut, żadnych obłoków pary, ni też dymu nie dostrzegłem — odparł Wyhowski.
— Niedobrze! — ozwał się półgłosem Jagger.
— Uhm! — potaknął geolog, schodząc w dalszym ciągu w dół. — Takie zatkanie komina, czyli gardzieli krateru kończy się zawsze tem, że gazy, wcześniej, czy później, usuwają gwałtem tamującą im przelot przeszkody, czyli... — urwał, krzywiąc usta w zwykłym u niego grymasie.
— Czyli? — poddał ciekawie Wyhowski.
— Czyli... wybuch! — pospieszył zaspokoić jego ciekawość Jagger. — I częstokroć wybuchy takie posiadają niezwykłą siłę.
— Ale bywa i tak, że wybuch nie trwa długo. Krater wypluwa tylko przeszkodę... komin się odtyka i wszystko jest po staremu! — wtrącił geolog.
Wyhowski wzdrygnął się nagle, uprzytomniawszy sobie, że na dnie krateru przywalone olbrzymiemi ułamkami skał, leży ciało Dawsona. I ono w części jest tą, mikroskopijnych naturalnie rozmiarów, przeszkodą, jaką wcześniej, czy później wulkan wyparskie, oswabadzając wyjście dla rozsadzających jego wnętrze gazów.
Jaggera zapewne również nurtowała myśl o zmarłym tragicznie towarzyszu, gdyż zatrzymał się nagle.
— Odznaczając na mapie położenie tego krateru, nazwiemy go wulkanem Charlesa. Jak zapatrujesz się na to, Selwin? — ozwał się, topiąc w obliczu geologa spojrzenie swych bystrych oczu.
— Słusznie! Należy mu się to! — odparł ten, ścierając chustką pot, perlący się obficie na jego czole.
Brnęli dalej pracowicie po śniegu, zapadając weń częstokroć po pas. Posuwanie się naprzód z każdą chwilą stawało się coraz więcej uciążliwe ze względu na rozpadliny i strome wąwozy, które zmuszeni byli obchodzić, nie wiedząc, jaka jest ich głębokość.
Szczyt, ku któremu dążyli, nie zbliżał się, pomimo, że dzieliła ich od jego podnóża całkiem nieznaczna, jak się zdawało, odległość.
— Ulegliśmy złudzeniu wzrokowemu! — ozwał się Jagger, przystając. — Ta płaszczyzna, dzieląca nas od celu, nie jest w istocie równa. Przerzynają ją wąwozy i wzniesienia, zlewające się dzięki pokrywie śnieżnej z sobą, tak, iż pozornie wygląda to na równinę. Spojrzyjcie tylko... przed nami znowu wąwóz i to, jak się zdaje, dość głęboki!
Po przejściu kilkudziesięciu kroków stanęli na skraju wąwozu. Nie był on co prawda szeroki, lecz strome jego zbocza, pokryte zwałami śniegu, największemu nawet śmiałkowi odebrałyby chęć przebycia go nawprost. Pewnem było, że śmiałek taki za pierwszym krokiem stoczyłby się na dno wąwozu, skąd nie zdołałby się już wydostać, gdyż i przeciwległe zbocze było, jak zauważyli, nadzwyczaj strome.
Wąwóz ten ciągnął się w obie strony, zdając się otaczać wieńcem podnóże góry.
Uczeni patrzyli na siebie bezradnie. Nie było mowy o przedarciu się przez wąwóz, na obejście go z jednej lab drugiej brakowało stanowczo czasu. Słońce przeszło już znacznie na zachodnią połać nieba.
Po krótkiej naradzie postanowiono odłożyć do jutra zbadanie szczytu.
Zlani potem, zmęczeni do ostateczności brnięciem po zaspach śnieżnych znaleźli się wreszcie we wnętrzu „Ptaka Nadziei“.
Wyhowski z pomocą doktora zakrzątnął się koło przygotowania posiłku, zaś Selwin zajął się studjowaniem licznych i, nawiasem mówiąc, niedokładnych map Alaski.
Za chwilę wszyscy trzej siedzieli w kajucie, rozkoszując się smakiem i aromatem czarnej kawy, stanowiącej ukoronowanie ich skromnego posiłku.
Przełknąwszy dwie filiżanki czarnego, jak noc, napoju, Wyhowski zajął się szczegółowem zbadaniem stanu silników. Wszystko było w porządku. Już miał wrócić do kajuty, gdy wtem przyszło mu na myśl, że dobrze byłoby zbadać jeszcze miejsce startu. Przeszedł tedy wolnym krokiem przestrzeń pięciuset kroków, badając starannie stan płaszczyzny śnieżnej. Badanie wypadło zadawalająco. Płaszczyzna, zupełnie równa, bez żadnych wzniesień, ni też zagłębień, przedstawiała idealne pole dla startu.
Znalazłszy się z powrotem w „Ptaku“, zastał Jaggera odbierającego radjodepeszę z pokładu „Idaho“.
Wiadomości musiały być niezbyt pomyślne, gdyż, jak zauważył, czoło doktora pofałdowały gęste zmarszczki, zaś dłoń, notująca treść depeszy, drżała nerwowo.
Wyhowski z niepokojem wyczekiwał końca depeszy.
Wreszcie Jagger zdjął z głowy słuchawki i podniósł się ociężale z trzcinowego fotelu.
Przez chwilę patrzał posępnym wzrokiem na towarzyszy, mnąc w palcach ćwiartkę papieru, zapisaną drobnem pismem.
Spojrzenie, jakie wparł w jego twarz Wyhowski, musiało być niezwykle wymowne, gdyż zwrócił się doń z zapewnieniem, że na „Idaho“ wszystko jest w porządku.
— Natomiast wieści, jakie krążownik otrzymał z San Francisko, są poprostu oszałamiające! — ciągnął dalej. — Oto wczoraj, w godzinach przedwieczornych nastąpił straszliwy wybuch całego szeregu wulkanów w Andach. Coś niesłychanego dotąd! Skutków tej katastrofy nie da się podobno określić, nawet w przybliżeniu! Zaczęło się to, jakoby od Peru, ale wnet ogarnęło cały łańcuch Andów. Wstrząsy były tak silne, że nietylko górzyste miejscowości, lecz i równiny Argentyny i Brazylji przedstawiają obraz straszliwego zniszczenia. Góry leżące nad Amazonką koło Santarem, poruszane wściekłymi wstrząsami, zawaliły jej koryto, skutkiem czego wody Amazonki skierowały się na południe, łącząc się z wodami Aragwai. Cała równina na północ od płaskowzgórza Mato Grosso stała się jednem, olbrzymiem jeziorem! Buenos Aires w gruzach... toż samo Rio de Janeiro! O losie miast zachodniego brzegu niema żadnej wiadomości. Straszno wprost o tem myśleć!
Rzucił się na fotel i ukrył twarz w drżących dłoniach.
Słowa jego nawet na spokojnym geologu uczyniły wielkie wrażenie. Rozmiary katastrofy musiały być naprawdę niezwykłe, siła wybuchów przerażająca, jeśli konsekwencje ich objęły całą niemal powierzchnię Ameryki Południowej.
Selwin zapomniał nawet o zagasłej fajce. Tępym wzrokiem wpatrywał się w widniejące poza szkłem okna szczyty.
Doktór oderwał nagłym ruchem dłonie od twarzy.
— Jeszcze jedno! Dzisiaj nad ranem przestały bić wszystkie gejzery w Parku Narodowym Yellowstone. Równocześnie odczuto tam, jak również i w części stanu Wyoming lekkie wstrząsy — mówił, akcentując dobitnie każdy wyraz.
Po nieruchomem obliczu Selwina przebiegł nagły skurcz.
— A gejzery Kolorada? — zapytał, topiąc wyczekujące spojrzenie w znękanem obliczu Jaggera.
Ten wzruszył ramionami.
— Depesza nic o nich nie wspomina — odrzekł.
— Szkoda! — mruknął geolog. — To ważna rzecz!
— Towarzystwo, zawiadamiające nas o tem wszystkiem, prosi o zwrócenie uwagi, czy w związku z wybuchami w Andach nie da się zauważyć działalności tutejszych wulkanów? — ciągnął dalej Jagger. — Towarzystwo przykłada do tej wiadomości bardzo wielką wagę.
Selwin parsknął krótkim, urywanym śmiechem.
— Chętnie wierzę temu! Jeśli... — tu wskazał ruchem głowy widniejące poza oknem szczyty — jeśli, powtarzam, wybuchną te górki, to... — machnął ręką i, przypomniawszy snać sobie o swej ulubionej fajce, począł skwapliwie szukać po wszystkich kieszeniach zapałek.
— Czy prześlemy coś „Idaho“? — zwrócił się Wyhowski do doktora, pogrążonego nadal w głębokiej zadumie.
Ten podniósł na niego zmęczone spojrzenie.
— Trzeba będzie! — rzekł po chwili. — Kobiety mogą się o nas niepokoić... zresztą, należy uprzedzić krążownik, że dzisiaj nie mają się co nas spodziewać. Zaraz przygotuję tekst!
Ujął ze stołu blok i począł szybko kreślić treść depeszy.
Wyhowski zniknął w przedziale pilota.
Za chwilę brutalny łoskot motoru, działającego luzem, rozdarł uroczystą ciszę, panującą naokół. Motor wytwarzał elektryczność, uruchamiającą nadawczy aparat „Ptaka“.
— Nie wspomniał pan nic o śmierci Dawsona? — zauważył Wyhowski, przebiegłszy oczami treść depeszy.
— Zrobiłem to celowo — odparł Jagger. — Na dowiedzenie się o nieszczęściu, którego nie sposób już odwrócić, zawsze czas.
Depesza była krótka. Zapowiadała powrót na pokład „Idaho“ na dzień jutrzejszy i donosiła o zupełnym spokoju, panującym w tej części półwyspu. Tę ostatnią wiadomość miał „Idaho“ przesiać niezwłocznie do Waszyngtonu lub też do San Francisco. Pozatem zawierała prośbę komunikowania natychmiast „Ptakowi Nadziei“ wszystkich wiadomości, tyczących się wypadków w Andach.
Nadawanie depeszy trwało zaledwie kilkanaście minut. Wyhowski zamknął motor i przeszedł wraz z doktorem do kabiny, gdzie Selwin, nie wypuszczając z ust fajki, ślęczał nad mapami.
Słońce kłoniło się już ku zachodowi, złocąc swym blaskiem ośnieżone zbocza gór. Doliny szarzały z każdą minutą coraz więcej.
W kajucie przez dłuższą chwilę panowała przejmująca cisza, przerywana tylko od czasu do czasu skwierczeniem tytuniu w fajce Selwina.
Jagger zatonął w trzcinowym fotelu i, przymknąwszy oczy, zdawał się drzemać.
Wyhowski gonił spojrzeniem zasuwającą się szybko poza szczyty czerwoną tarczę słońca.
— Ciekawe jest, ile wulkanów brało udział w tym koncercie? — ozwał się nagle geolog, podnosząc spojrzenie na Jaggera.
Ten, nie rozwierając oczu, wzruszył ramiona znak swej nieświadomości.
— A ileż, kochany profesorze, jest tam tych wulkanów? — rzucił pytająco Wyhowski, siadając w fotelu tuż obok stołu.
— Dosyć! — zaśmiał się geolog. — Zupełnie wystarczająco, aby wywołać awanturę nietylko w Amereyce Południowej, lecz i w całym świecie.
— Znam je wszystkie! — dorzucił po chwili. — Na zwiedzanie ich poświęciłem pięć lat życia. Byłem kilkakrotnym świadkiem pomniejszych wybuchów, a na szczycie Sant Pedro omal, że nie przysypały mię popiół i głazy, wyrzucone z krateru. Znam je wszystkie wyśmienicie!
— Opowiedz pan o nich? — prosił Wyhowski, podając ogień do zagasłej fajki.
Geolog pociągnął dym raz i dragi.
— Chętnie... i tak niema co robić! Przeklęty wąwóz, żeby nie on, mielibyśmy jeszcze dziś pojęcie o drugim z tych wulkaników, bo przecież porządnymi wulkanami nazwać je niepodobna! — rzekł pogardliwie. — Ot... wulkany w Andach to jest coś! — perorował ożywionym głosem. — Taki, naprzykład, Tolima w Kolumbji... kolos! Podstawa jego rozciąga się od rzeki Cauca do Magdaleny, czyli, skromnie licząc, zajmuje przestrzeń stu przeszło kilometrów! Co... ładny kawał, prawda? Wysokość też niczego... pięć tysięcy pięćset osiemdziesiąt metrów. Jednem słowem... potwór! Zachowuje się narazie względnie przyzwoicie, co zresztą nie jest żadnym na przyszłość wskaźnikiem. Wulkan to jak histeryczka! Spokojny, aż tu naraz... awantura! Znasz dobrze kobiety, przyjacielu?
— Nie... nie miałem dotąd sposobności, ni też czasu — śmiał się wesoło Wyhowski.
Geolog spojrzał na niego z sympatją.
— To lepiej! — rzucił i po chwili ciągnął dalej. — W Ekwadorze mamy dwa: Pichincha i Cotopaxi. Solidne wulkany! Zwłaszcza ten ostatni wybucha dość często i jakkolwiek wybuchy jego trwają zazwyczaj krótko, jednak są tak silne, że wstrząsy skorupy ziemnej, towarzyszące im, potrafią zmienić doszczętnie konfigurację terenu w dość dużym promieniu. Idźmy dalej! Peru ma parę wulkanów, pomiędzy któremi Misti gra pierwsze skrzypce. Przeszło pięć tysięcy osiemset metrów wysokości... zbocza piekielnie strome. Strawiłem przy nim ładny kęs czasu! Obok niego, też na terenie Peru... Ubinas! Nieco mniejszy, lecz tak samo, jak Misti ruchliwy. Podczas najsłabszego nawet wybuchu wylewa olbrzymią ilość lawy. Dalej idą, już w Boliwji: Sorata, czyli Illampu, Illimani, prawie sześć z połową tysięcy metrów, następnie Sojama. Phi... to numer! Wybucha często i gwałtownie... zresztą, ściśle mówiąc, nie przerywa on swej działalności ni na chwilę... coś, jak Wezuwjusz w starej, poczciwej Europie. Poniżej niego, na półwyspie jeziora Pampa Salada wulkan Fua. Dalej, na samem pograniczu chilijskiem wznosi się na wysokość przeszło sześciu tysięcy sześciuset metrów potężny Llullaillaca. Co... ładna nazwa... można język wyłamać! Przejdźmy teraz do Chili! Pierwszy od północy — Istuga, pięć tysięcy z czemś metrów. Wybucha rzadko, lecz wybuchy jego są straszliwe w swych skutkach. Dalej... wulkan Olcan, bliźniaczo podobny do poprzedniego. Następnie, tuż obok pogranicza Boliwji olbrzymi krater Sant Pedro. Szczyt sięga sześciu tysięcy metrów, lecz krater znajduje się poniżej, na grzbiecie, łączącym dwa wzniesieniu. Obserwowałem jego wybuch zbliska, co omal, że nie przypłaciłem życiem. Obecnie u podnóża Sant Pedro biegnie linja kolejowa, łącząca La Paz z nadmorskiem Antofagasta. Podobno cud nowoczesnej techniki... ciekawy jestem, jak tam teraz ten cud wygląda? Jestem pewien, że z tych wszystkich tuneli i mostów nie pozostało ni śladu... ale mniejsza z tem, idźmy dalej! Ostatni najpoważniejszy z wulkanów Chili to Lasar... pięć tysięcy osiemset metrów... zachowuje się hałaśliwie, lecz, jak dotąd, wybitnej szkody nie czyni.
Rozparł się wygodnie w fotelu, otaczając się kłębami tytuniowego dymu.
— To wszystko! — rzucił Wyhowski.
Obwiódł młodego lotnika pobłażliwym spojrzeniem.
— Wszystko! — powtórzył, śmiejąc się. — Nie, panie! Oprócz nich znajduje się tam co najmniej kilkadziesiąt pomniejszych! Jedne się tworzą... drugie zamierają! Ba... toż, mówiąc prawdę, Andy są jednym olbrzymim wulkanem! Góra, która wczoraj jeszcze była całkiem niewinną, dzisiaj ryczy rozgłośnie, wylewając potoki lawy i wyrzucając głazy wielkości potężnych gmachów na wysokość kilkuset metrów! Siły podziemne wstrząsają raz po raz cały łańcuch Andów, tworząc kratery, jak się to mówi, od ręki. Zwłaszcza pomiędzy piętnastym, a czterdziestym równoleżnikiem. Wulkan przy wulkanie, a co jeden to potężniejszy! Ba... to kraina wiecznego niepokoju!
— Kraj skazany czy wcześniej, czy później na zupełną zagładę — wtrącił niespodziewanie Jagger, nie zmieniając pozycji i nie rozwierając powiek.
— Tak, jak kraje Ameryki środkowej! — dorzucił Selwin.
— Północny kontynent Ameryki jest zapewne pod tym względem zupełnie szczęśliwy? Zdaje się, że tam...
Geolog krótkim, przyciszonym śmiechem przerwał Wyhowskiemu w połowie zdania.
— He... he! Tylko pozornie... tylko pozornie! Kordyljery też nie są takiemi niewiniątkami... nie są, a raczej nie były! Olbrzymie pola lawowe w stanie Nevada najwymowniej mówią nam o potężnej działalności wulkanów w zamierzchłej przeszłości. Niektóre szczyty, jak naprzykład Whitney, Belknap, Shasta i inne napewno kiedyś były kraterami i to niebylejakimi. Dawno to temu, prawda, ale!... Niema na świecie nic niemożliwego! Wygasłe wulkany mogą ponownie stać się znów czynnymi. To bardzo łatwo... zresztą, nie zapominaj pan, że na płaskowyżu Kolorado czynna jest wielka ilość gejzerów! Toż samo w Parku Narodowym nad Yellowstone w stanie Wyoming! Stanowią one najlepszy dowód, że podziemne siły działają i tutaj! Co... prawda, Tomaszu? — zwrócił się do Jaggera.
Ten powstał z fotelu i zbliżył się ku nim.
— Masz rację mój stary! — rzucił, bębniąc nerwowo palcami w blat stołu. — Narazie to przedstawia się całkiem niewinnie... jedna więcej atrakcja dla turystów, ale w przyszłości? A teraz jeszcze ta niespodzianka na Alasce i na Aleutach! Jeśli codzień natrafiać będziemy na takie gniazdka wulkanów, jak dzisiaj, to dziękuję!
Przemierzył parokrotnie drobnymi krokami ciasną przestrzeń od stołu do okna kajuty i siadł ciężko w fotelu.
— Znużony jestem śmiertelnie! — rzekł, obwodząc ich obu zmęczonem spojrzeniem. — Proponowałbym dać pokój pogawędkom i udać się na spoczynek. Jutro czeka nas praca nielada! Jak rozłożymy dyżury czuwania?
Selwin dopominał się, aby pierwsza kolej powierzona została jemu, gdyż i tak zazwyczaj nie zasypia nigdy przed północą. O godzinie pierwszej miał go zmienić Wyhowski, jego zaś Jagger, któremu wypadało czuwać od czwartej do rana.
Wyhowski zasnął niebawem. Dopiero, wyciągnąwszy się wygodnie na miękkim posłaniu, uczuł, że ciało całe ma, jakby rozbite. Przez chwilę usiłował przysłuchiwać się rozmowie, toczonej pomiędzy geologiem, a Jaggerem, lecz niebawem zmęczenie wzięło górę nad ciekawością. Jak przez mgłę dostrzegł jeszcze, że Selwin, przysiadłszy się z mapą w ręku do łóżka doktora, tłumaczył mu coś gorąco, raz po raz wskazując na mapie ołówkiem jakieś punkty i wreszcie sen spadł nagle na jego powieki.
Zbudziło go mocne szarpnięcie. Otworzył z trudem oczy. Nad nim stał Selwin. Trząsł zapamiętale jego ramieniem, przerzucając się jednocześnie szybkiemi słowami z odziewającym się nagwałt Jaggerem.
— Co się stało? — zakrzyknął, wyskakując na równe nogi z łóżka.
— Ubieraj się pan szybko! Zdaje się, że jest niedobrze! Kto wie... może będziemy musieli dać stąd drapaka jak najprędzej! — krzyczał Selwin, znikając za drzwiami.
Narzuciwszy jeno na ramiona swą lotniczą kurtę, Wyhowski wpadł do przedziału pilota.
Jaskrawe światło uderzyło jego oczy. Blask ten, jak wnet zauważył, biegł z olbrzymiego słupa ognia, wiszącego, zda się, w powietrzu daleko przed dziobem samolotu. Jednocześnie posłyszał głuchy, monotonny huk, nieustający ni na sekundę.
— Patrz pan... to ten łobuz, którego dzisiaj szukaliśmy nadaremnie! — śmiał się cichym, zduszonym głosem Selwin.
Zatarł z ukontentowania dłonie.
— Mamy go... teraz nam nie ujdzie już! — ciągnął dalej, nie spuszczając wzroku z jaskrawej kolumny. — To jakiś porządny wulkan! — dorzucił po chwili obserwowania. — Sądzę, że ta kolumienka posiada co najmniej do dwóch tysięcy metrów wysokości!
Wyhowski spojrzał nań niedowierzająco.
Geolog spostrzegł to i przez wąskie jego wargi przewinął się grymas ironicznego uśmiechu.
— Nie wierzysz, kolego? — rzucił drwiącym nieco tonem. — Nie zdaje ci się, żeby wulkaniki posiadały taką siłę? He... he, przyjacielu! Krakatoa, podczas pamiętnego wybuchu w dniach 26 i 27 sierpnia 1883 roku wypluwał dym i popiół na wysokość, ni mniej, ni więcej, tylko... dwudziestu pięciu tysięcy metrów! Na wysokość dwudziestu pięciu, jak obszył, kilometrów! Ot, jakie sztuki potrafi porządny wulkan!
Jagger z lornetą przy oczach stanął pomiędzy nimi. Przez dłuższą chwilę w kabinie panowało kompletne milczenie.
— Tak... nie ulega wątpliwości, że to ten ananas, któregośmy szukali — przemówił wreszcie doktór. — Ależ potężny słup ognia! Jak sądzisz pan? — zwrócił się do lotnika. — Jaka może być mniejwięcej odległość, dzieląca nas od niego?
Wyhowski skierował dalomierz na podstawę kolumny światła.
Po chwili podniósł pochyloną nad przyrządem głowę.
Zdaniem jego odległość mogła wynosić od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu kilometrów. Było to, naturalnie, wyliczenie niezbyt ścisłe, gdyż dalomierz w nocy nie daje tej precyzji, jaką wykazuje przy dziennem świetle.
Na prawo od kolumny światła poza grupą szczytów, zasłaniających swym masywem sporą część widnokręgu, ciemne dotychczas niebo stało się nagle różowem. Zupełnie, jakby poza szczytami szalał olbrzymi pożar, rzucający odblaski ognia na ciemne chmury.
— Drugi! — mruknął Selwin. — Jak tak dalej pójdzie, to i ten brzdąc gotów zaszczebiotać po swojemu. Mielibyśmy się zpyszna... co?
Jagger nerwowym ruchem tarł dłonią swe wysokie czoło, usiłując zebrać myśli.
— W każdym razie ni jeden, ni też drugi wybuch nie pochodzi z tej dziewiątki, którą odkryliśmy dzisiaj — rzekł po chwili.
— Bezwątpienia! — potwierdził lotnik. — Tamte znajdują się od nas znacznie bliżej!
— Więc chyba promień jego działania nie sięgnie tutaj i możemy spokojnie...
Selwin nie dał dokończyć koledze.
— Słuchaj, Tomaszu! — rzekł, kładąc dłoń na ramieniu Jaggera. — Czy ta druga jasność... ta, poza szczytami, ma, zdaniem twem, jakikolwiek związek z tym słupem ognia?
Doktór wzruszył ramionami.
— Dziwny jesteś, Eliaszu! Naturalnie! Pierwszy wybuch wywołał również wybuch drugiego wulkanu! To proste!
— Panie Jerzy! — zwrócił się Selwin do Wyhowskiego. — Odległość między kolumną ognia a tą łuną wynosi?...
Utkwił pytające spojrzenie w twarzy lotnika.
— Sporo! — odrzekł ten po krótkim namyśle — Najmniej... sto pięćdziesiąt... dwieście kilometrów. To olbrzymi kawał przestrzeni!
— Aha! — ucieszył się geolog. — Więc dajmy na to sto z połową! Zgoda! Otóż, jeśli na tę odległość działa jego wpływ, to, pytam cię, Tomaszu, czemu nie ma prawa interwencji na odległość mniejszą? Naprzykład taką, jaka dzieli tego brzdąca od niego? — wskazał głową milczący szczyt wulkanu, krater którego stał się grobem dla ich towarzysza.
— Tembardziej, że wyraźnie odczułem dwa, lekkie coprawda, wstrząsy w minutę po ukazaniu się słupa ognia! — zacietrzewiał się coraz więcej.
— Więc cóż? Mamy podnieść się stąd natychmiast? — po chwili namysłu rzekł niezdecydowanie doktór.
— W każdym razie trzeba być przygotowanym do odlotu — zadecydował Wyhowski, zasiadając przy kole sterowem.
Wypróbował motory: działały bez zarzutu. To samo duże reflektorowe lampy, umieszczone na przodzie samolotu.
Selwin, poszeptawszy z Jaggerem, otworzył drzwi, wychodzące na skrzydło, z którego po metalowej drabince dostał się na ziemię.
Jagger wychylił się za nim.
— Drży! Słowo daje drży! — krzyczał z dołu geolog.
— Nie mylisz się? — pytał niespokojnie doktór.
— Ależ drży napewno! — zaręczał Selwin — Wy tam, na górze nie odczuwacie tego z tej przyczyny, że płozy aparatu nie dotykają bezpośrednio ziemi, a spoczywają na powłoce śniegu!
Wyhowski w paru sekundach znalazł się obok niego.
Rzeczywiście, geolog miał rację.
Skorupę ziemi przebiegało co chwila drżenie. Nie było to owo kołysanie się gruntu, zwalające człowieka z nóg, nie były to wstrząsy, zdolne poruszyć z posad góry i skały. Drżenie przypominało lekkie drgawki, przejmujące ciało chorego w pierwszych momentach febry.
Wyhowski podniósł wzrok na płaski szczyt, zbadanego dzisiaj przez nich wulkanu.
Geolog odgadł myśl, nurtującą mózg lotnika.
— Narazie nic nam nie grozi — rzekł uspokajająco. — Zazwyczaj zapowiedzią działalności krateru są krótkie, gwałtowne wstrząsy. Dopiero w parę minut po nich następuje wybuch. Jakiego czasu potrzebuje pański aparat, aby oderwać się od ziemi? — dorzucił ciekawie.
— W tych warunkach przeszło minutę — odparł lotnik.
W tejże chwili nogi jego ugięły się, jak gdyby jakieś silne uderzenie podcięło je pod kolanami. Zatoczył się na bok i ze zdumieniem zauważył, że geolog wykonał również śmieszny ruch, przyklękając na oba kolana.
Z rozwartych drzwi kabiny „Ptaka“ dobiegł głośny, pełen niepokoju okrzyk Jaggera.
Selwin zerwał się z ziemi.
Wyhowski, nie czekając nań, wdrapywał się już po drabince na skrzydło aparatu. W parę sekund później wszystkie trzy motory wyły już zwycięską pieśń swej brutalnej siły i potęgi.
Jaskrawe światło reflektorów zalało białą przestrzeń przed aparatem.
— Gotowe! — rzucił Jagger, wciągając geologa do wnętrza kabiny i zatrzaskując za nim drzwi.
Samolot ruszył z miejsca, sunąc po miękkiej powłoce śniegu.
Wyhowski zdawał sobie jasno sprawę z grozy sytuacji. Pomimo światła reflektorów, pomimo uprzedniego sprawdzenia przezeń pewnej przestrzeni równiny, start w tych warunkach był czystem szaleństwem. Wystarczało, aby na płaszczyźnie, po której pędził teraz samolot, znalazł się niezauważony przezeń niewielki, wystający z pod śniegu kamień, lub jakaś nieznaczna nawet nierówność, a „Ptak Nadziei“ skapotuje, zarywając się dziobem w śnieg. Wówczas pewna śmierć czeka ich wszystkich.
Wreszcie wydało mu się, że start trwa już stanowczo za długo. Zwiększył obroty śmig i wpatrując się wytężonym wzrokiem w przestrzeń, z bijącem sercem wyczekiwał oderwania się aparatu od ziemi.
— Prędzej... prędzej! — szeptał przez zaciśnięte zęby, jak gdyby pragnąc temi słowami pobudzić silniki do więcej intensywnej pracy.
Nagły czerwony błysk i potworna detonacja odebrały mu na sekundę przytomność.
Gdy ocknął się z osłupienia, spostrzegł, że aparat unosi się już w powietrzu.
Rzucił wzrokiem w prawe okienko kabiny.
Z krateru wulkanu, ochrzczonego przez nich dzisiaj imieniem nieodżałowanego towarzysza, bił w niebo potężny słup ognia. Jakieś olbrzymie, ciemne przedmioty pędziły w górę, przewalając się niewyraźnemi cieniami na jaskrawem tle płomieni.
Powietrze drżało i falowało; nagłe jego uderzenia i wiry rzucały samolotem, jak piłką. Wyhowski z trudem utrzymywał aparat w równowadze, walcząc z naporem wściekłych, niemal co sekunda zmieniających, się podmuchów wiatru. Pozatem, co chwila przebiegały tuż koło aparatu, hucząc i świszcząc olbrzymie głazy, spadające z góry. Wyhowski rychło pojął, że każdej sekundy grozić może „Ptakowi“ spotkanie się z jednym z takich głazów. Wówczas aparat rozpadnie się w szczątki, zanim dotknie jeszcze ziemi. Za wszelką cenę pragnął przeto oddalić się w bok od strefy opadania wyrzuconych siłą wybuchu kamieni.
Lecz naokół wznosiły się strome ściany gór, niepozwalające na skręt.
Nie pozostawało nic innego, jak windować się w górę, ponad szczyty.
Wszystkie trzy motory pracowały pełnym gazem. Po paru minutach wznoszenia się w górę i walki z powietrznymi wirami „Ptak“ znalazł się na wysokości kilkudziesięciu metrów ponad szczytem, zagradzającym mu drogę.
Nagłym skrętem pchnął Wyhowski aparat w lewo. Jeszcze parę minut szalonego biegu i znaleźli się poza obrębem niebezpieczeństwa.
Samolot począł się wznosić w górę.
— Co teraz robimy? — zapytał Wyhowski siedzącego obok niego doktora.
Ten, ruchem głowy wskazał widniejącą przed nimi w oddali kolumnę ognia.
„Ptak Nadziei“ popędził ku niej.
Z wysokości, na której znajdował się teraz, wyraźnie dostrzec można było cały szereg łun, malujących krwawem blaskiem zachodnią połać nieba.
Jagger i Selwin, oparty o ścianę kabiny, spoglądali na nie pochmurnem, zatroskanem spojrzeniem.
— W świecie naukowym kursowała pogłoska, której, coprawda, nie dawano zbytnio wiary, że Alaska łącznie z Aleutami posiada około pięćdziesięciu wulkanów. Ja sam, przyznaję, uważałem również wersję tę za zwyczajny bluff. Ale obecnie gotów jestem stwierdzić, że cyfra, wymieniona w pogłosce, jest raczej za małą — przerwał milczenie Jagger.
— Zapewne! — dorzucił Selwin. — A jeśli doliczyć sopki Kamczatki i półwyspu Czukczów, to trzeba zgodzić się z tem, że na północy, a nie, jak dotąd sądzono, na południu, znajduje się największe gniazdo wulkaniczne.
Zdaniem Jaggera twierdzenie to nie miało słuszności. Gniazdo wulkaniczne Ameryki południowej stanowczo jest najpoważniejszym terenem, na którym działają siły podziemne. Wulkany Italji, morza Egejskiego, archipelagu wysp, leżących pomiędzy kontynentem Azji, a lądem Australji, wulkany Nowej Zelandji i wysp Pacyfiku, nadają południowej półkuli zdecydowany charakter wulkaniczny. Nawet poza południowem kołem podbiegunowem istnieją, jak stwierdzono, wulkany, z których dwa noszą już nawet oficjalne nazwy Erebusa i Terrora.
Lecz słowa doktora nie przekonały snać Selwina, gdyż począł parskać, jak kot, co u niego było oznaką lekkiej irytacji.
Upierał się przy swem zdaniu, przeciwstawiając straszliwemu Krakatoa bliźniacze kratery Mauna Kea i Mauna Loa na Hawajach. Co się zaś tyczy Erebusa i Terrora, to nie zaimponowały mu one zbytnio.
— A czyż my znamy dokładnie wszystkie ziemie poza północnem kołem podbiegunowem? — krzyknął, wymachując rękami. — Czyż wiemy, jakiego rodzaju łańcuchy górskie mogą się znajdować na ziemiach Granta, Grinnela i Ellesmera? A jakie niespodzianki kryją się w głębi lądu Grenlandij powyżej siedemdziesiątego piątego stopnia szerokości? Tam mogą się znaleźć wulkany, przy których twój Erebus i Terror, a nawet i Krakatoa być może okażą się dziecinnemi zabawkami!
Dysputa przeszła niebawem w zażarty spór, który przerwały dopiero słowa Wyhowskiego, oznajmiające obu uczonym o zbliżeniu się do wulkanu.
Dzieliła ich od niego odległość piętnastu, co najwyżej kilometrów. Kolumna ognia biła w górę na wysokość conajmniej dwóch tysięcy z połową metrów, tworząc u swego wierzchołka wspaniały pioropusz, niknący w czarnych zwojach dymu.
W pewnej chwili Wyhowski zamknął motory. Straszliwy chaos bezustannych huków i grzmotów uderzył uszy pasażerów „Ptaka“. Odróżnić można było w tem i salwy tysięcy dział i głuche pomruki nadciągającej burzy i jakieś potępieńcze wycia i świsty. Od czasu do czasu potworne detonacje, jakby wybuchy tysięcy kilogramów dynamitu, zagłuszały wszystko.
Uruchomiwszy z powrotem silniki, Wyhowski począł okrążać zdaleka słup ognia, wznosząc się spiralami ku górze.
Podnieconemi do ostateczności nerwami wyczuwał najlżejsze nawet drgania aparatu, gotów każdej chwili do ucieczki.
Aparat począł wreszcie zataczać szerokie kręgi wokół kolumny na wysokości pioropusza dymów.
Oczy uczonych, uzbrojone w szkła wyśmienitych lornet wpiły się chciwie w morze ognia widniejącego w dole. Wyhowski, zaciekawiony niezwykłem zjawiskiem, od czasu do czasu wychylał się również przez okienko.
— Krater bez porównania większy od kraterów bliźniąt hawajskich! — po dłuższej obserwacji zauważył Jagger.
— Ba! — dorzucił geolog. — Obliczam jego obwód na dwadzieścia, conajmniej, kilometrów!
Jagger skinął głową, potwierdzając temsamem obliczenia kolegi.
— Lawa! — zakrzyknął tenże po chwili.
— Gdzie... gdzie? — gorączkowo dopytywał doktór.
Selwin wskazał ręką nikłe błyski ognia w oddaleniu kilkunastu kilometrów od krateru. Błyski te, przy świetle kolumny, wznoszącej się z krateru, robiły wrażenie nikłych iskier.
— Ależ to nie możliwe! — wyjąkał zmieszanym głosem Jagger. — Lawa... w takiem olbrzymiem oddaleniu od krateru... zaledwie w półtorej godziny od momentu wybuchu! Musiałaby to być rzeka chyba, a nie strumień lawy!
— I tak jest, gdyż to niezwykły wulkan! To nie jakiś tam Wezuwiusz, lub Santoryn! — stwierdził z zapałem Selwin, poczem począł prosić Wyhowskiego, aby opuścił się nieco niżej i zbliżył ku kolumnie ognia.
Lecz ten oparł się temu stanowczo. Obawiał się, aby aparat nie wpadł w tak potężne wiry powietrzne, że o wyrwaniu się z nich nie będzie nawet i mowy.
Doktór poparł go, przyznając, że rozgrzane bezwątpienia wokół słupa ogniowego powietrze, łącząc się z normalnem, wywołuje napewno groźne powikłania.
Selwin, jakkolwiek w głębi ducha przyznawał rację obydwóm, upierał się jednak jeszcze przez chwilę poczem kwaśnym tonem zauważył, że nie pozostaje im w takim razie nic innego, jak wracać na pokład „Idaho“, gdyż krążyć tak do rana bez celu wokół wulkanu niema chyba najmniejszego sensu.
Po namyśle Jagger zdecydował się powrócić na krążownik. Jako powód swej decyzji podawał konieczność zawiadomienia Towarzystwa Geograficznego o nagłem i masowem przebudzeniu się wulkanów Alaski.
Świtało już, gdy „Ptak Nadziei“ ukazał się ponad wejściem do zatoki Kenai.
Wyhowski oraz dwaj uczeni z prawdziwem przerażeniem dostrzegli ciemny pas skał, zamykający wejście do zatoki.
Tak Wyhowskiemu, jak i Jaggerowi szalony przestrach podniósł włosy na głowie.
Więc aż tutaj odczuto skutki wybuchów, jakich byli świadkami dzisiejszej nocy? Co się stało z „Idaho”? Ze wszystkiemi, którzy znajdowali się na nim?
Z bijącem sercem wparli wzrok w niespokojne wody zatoki, upatrując wysmukłej sylwety statku.
— Jest... jest! — wydarło się zgodnym akordem z piersi ich obu.
Jednak minęły jeszcze dwie długie godziny, zanim „Ptak Nadziei” znalazł się cały i nieuszkodzony na pokładzie krążownika. Wzburzone wody zatoki długo nie pozwalały samolotowi usiąść na falach, a windowanie go na pokład dało się zaledwie uskutecznić przy wielkim nakładzie pracy całej niemal załogi.
Pomimo wczesnej pory, panie na wieść o powrocie „Ptaka” ukazały się na pokładzie, witając powracających wybuchami szczerej radości.
Zapytania i odpowiedzi krzyżowały się na wszystkie strony. Okazało się, że wybuchy dzisiejszej nocy zupełnie wyraźnie odczuto na brzegach zatoki. Była chwila nawet, że „Idaho“ znajdował się przez krótki zresztą moment w obliczu niebezpieczeństwa. Mianowicie, ponieważ stał on w dość niewielkiem oddaleniu od skalistego, wyniosłego brzegu zatoki, więc w chwilach silniejszych wstrząsów olbrzymie głazy, oderwane od szczytu górskiego, poczęły padać obok statku. Natychmiastowe opuszczenie zagrożonego miejsca położyło kres niebezpieczeństwu. Wstrząsy były tak silne, że, jak opowiadał jeden z oficerów statku, jedna z gór, leżących pobliżej wyjścia zatoki w morze, zapadła się w jego oczach. Ona to zapewne zawaliła wejście do zatoki, unieruchomiając temsamem „Idaho“.
Wśród powszechnego gwaru nikt zrazu nie dostrzegł nieobecności Dawsona. Pierwsza pani Jagger spostrzegła wreszcie brak jego wysmukłej figury i pogodnie uśmiechniętej twarzy.
— A gdzież jest Charles? — zdziwionym tonem zapytała męża.
Ten, gryząc nerwowo wargi, pochylił w zmieszaniu głowę.
Powtórzyła pytanie wśród ogólnego milczenia, kupiącego się wokół powracających tłumu.
Spojrzenia wszystkich zawisły niespokojnie na twarzach uczestników wycieczki.
Powszechna żałość ogarnęła cały krążownik na wieść o tragicznej śmierci znakomitego turysty. Zwłaszcza na paniach wieść ta uczyniła bardzo wielkie wrażenie. Żegnając się z niemi w chwili odlotu, zapowiadał wesoło, że w upominku z wycieczki przywiezie im dla zabawy młodego barybala, niedźwiedzia północno-amerykańskiego! Nie upłynęło jeszcze całych dwudziestu czterech godzin od chwili pożegnania się z niemi, a młody, kipiący życiem i weselem człowiek zamienił się w bezduszny, krwawy strzęp!
Do Jaggera przecisnął się komendant krążownika, kapitan Wayne, jeden z najmłodszych dowódców w amerykańskiej flocie wojennej.
— Ważne wiadomości! — szepnął doktorowi do ucha. — Zjaw się pan natychmiast w mej kajucie wraz ze swymi towarzyszami!
Kilkoma energicznymi rozkazami rozpędził załogę do roboty, poczem, pogawędziwszy chwilę z paniami, znikł z pokładu.
Członków wyprawy i oficerów uderzyła niemile obojętność z jaką komendant „Idaho“ przyjął wiadomość o tragicznej śmierci Dawsona.
Zachowanie się Wayne’a i ciche, skryte wezwanie przezeń członków wyprawy do kapitańskiej kajuty złowieszczem przeczuciem targnęło Wyhowskim. Takież same, zdaje się, przeczucia napełniały również i duszę Jaggera oraz geologa, gdy, wyrwawszy się wreszcie z koła witających, w ponurem milczeniu kroczyli szybko przez kurytarze, wiodące do kajut kapitana.
Nie mylili się w swych przypuszczeniach.
Znalazłszy się w kajucie Wayne‘a, zastali go mierzącego posępnym wzrokiem olbrzymią mapę obu półkuli, zajmującą większą część jednej ze ścian kajuty.
— W dwie, mniejwięcej, godziny po waszej depeszy, panowie, otrzymałem cały szereg depesz z Waszyngtonu i San Francisco — rozpoczął Wayne. — Nie mogłem przesłać ich wam, gdyż niebawem po otrzymaniu depesz rozpoczęły się wstrząsy. Spadające ze szczytów nadbrzeżnych odłamki skał uszkodziły nam antenę, którą naprawialiśmy dopiero na chwilę przed waszym przybyciem. Wiadomości, zawarte w depeszach, są tak straszne, że... mimowoli nasuwa się na myśl przypuszczenie, iż stoimy w obliczu katastrofy, grożącej zagładą, już nietylko poszczególnym krajom, lecz i... całemu rodzajowi ludzkiemu!
Urwał i obwiódł spojrzeniem twarze słuchaczy, na których słowa jego uczyniły wstrząsające wrażenie.
— Wulkany Andów? — rzucił pytająco Selwin.
Wayne wzruszył lekceważąco ramionami. Rysy jego twarzy ściągnął grymas nagłego bólu.
— Depesze są straszne! — powtórzył z naciskiem. — Przekonacie się, panowie, sami o tem za chwilę! Wpierw jednak chcę zaznajomić panów z faktem, mem zdaniem, wielce dziwnym i... niepokojącym. Oto... od trzech już prawie godzin wysyłamy radjodepesze do szeregu radjostacji na terenie Ameryki i... nie otrzymujemy żadnej odpowiedzi!
Ostatnie słowa wymówił niemal szeptem, jakby obawiając się, że czyjeś niepowołane ucho mogłoby je dosłyszeć.
Jagger zerwał się z miejsca. Twarz jego wyrażała najżywsze zaniepokojenie.
— Może to owo uszkodzenie, o którem wspominał pan, kapitanie? — wyjąkał z trudem.
Wayne potrząsnął przecząco głową.
— Nie... uszkodzenie dotyczyło tylko anteny i usunięte zostało dość łatwo. Zresztą, godzinę temu otrzymaliśmy waszą depeszę, jaką wysłaliście z drogi, zapowiadając swe przybycie! — odrzekł, nie spuszczając wzroku z podnieconego oblicza doktora.
— Może znajdziemy wytłumaczenie tego faktu w depeszach z kontynentu? — poddał Selwin.
— Niestety... zdaje się, że tak! — rzekł Wayne, zagryzając nerwowo wargi.
Jagger opadł ciężko na fotel. Na wyniosłem jego czole perliły się drobne kropelki potu. Zacisnął kurczowo dłonie na poręczach fotelu i wytężonym wzrokiem wpatrywał się w twarz kapitana, który pochylił się nad paroma ćwiartkami papieru, leżącemi na biurku.
W miarę odczytywania radjodepesz przez Wayne‘a oblicza słuchaczy tężały w niemej grozie.
Umysły ich nie żywiły już żadnych najmniejszych nawet, złudzeń... nie starały się nawet wykrzesać w komórkach mózgu najniklejszej bodaj iskierki nadziei!
Rzeczywistość głazami, och... jakżeż ciężkimi, głazami faktów waliła się na ich pochylone głowy... rozpaloną lawą zalewała serca, usuwając stamtąd resztki wiary w pogodniejszą przyszłość!
Ludzkości groziła zagłada!
Zniszczenie w krajach Ameryki Południowej w szybkiem tempie posuwało się dalej. Równiny na wschód od pasma Andów, poruszane wściekłymi wstrząsami, idącemi od zachodu, zapadały się w morze. Depesze głosiły, że zapewne cała Argentyna, Urugwaj, Paragwaj, część Brazylji i cała bodaj Brazylja wraz z trzema Gujanami i nizinnemi częściami zachodnich i północnych republik znajdują się już pod wodą. Ostatnie wieści, które dotarły do radjostacji Stanów z Montevideo, Buenos-Aires i Rio de Janeiro donosiły o szalejącej burzy na Atlantyku i kompletnem kruszeniu powłoki ziemskiej przez potworne w swej sile drgania, tak, że obszary, nawiedzone klęską, trzęsły się i falowały, nakształt wzburzonych fał morskich. Z powodu wirów powietrznych, kłębiących się na niewielkiej wysokości ponad ziemią, ani jeden z licznych aeroplanów wojskowych i prywatnych nie mógł się wznieść z lotniska w Buenos-Aires.
Na tym szczególe, jak podawała depesza Waszyngtońskiego Towarzystwa Geograficznego, urywały się wiadomości z Południowej Ameryki.
W następnej, w parę zaledwie minut po pierwszej nadanej, donoszono, że Dakar w Senegambji i Leopoldwille w Kongo Belgijskiem, oraz cały szereg wojskowych radjostacji w Algierze i Trypolisie zaalarmowały świat wiadomościami o silnych wstrząsach na całem zachodniem pobrzeżu Afryki.
Trzecia zawiadamiała lakonicznie o nagłym wybuchu dawno zamarłego już Kilima-Ndżaro i o zapadnięciu się Zanzibaru pod powierzchnię morza.
W następnej po niej, najdłuższej, Towarzystwo Geograficzne komunikowało wyprawie swe spostrzeżenia nad ogólnem położeniem, jakie próbowano określić na podstawie setek alarmujących depesz, nadbiegających ze wszystkich stron świata. Otóż, pewnem jest, że kataklizm wulkaniczny ogarnął obie półkule. Należy przypuszczać, opierając się na dotychczasowych danych, że wybuchy dalszych wulkanów nastąpią niebawem. Obecnie, jak można pobieżnie obliczyć, działa już przeszło dwieście pięćdziesiąt kraterów. Fale wstrząsów, według notowań sejsmograficznych, biegną, krzyżując się, w różnych kierunkach. Dotychczas Towarzystwo posiada pewne dane co do fal rozszerzających się w różne strony z kontynentu Południowej Ameryki, sięgających aż na wschodnie wybrzeże Afryki oraz o falach wstrząsów, biorących początek w okolicach Sumatry. Towarzystwo przypuszcza, że te ostatnie fale powstały wskutek wybuchu Krakatoa. Jednak potwierdzenia tej hipotezy nie dało się dotąd osiągnąć. Londyn doniósł, że radjostacja w Kairze komunikuje mu o dostrzeżeniu w kierunku południowo-wschodnim dwóch wybuchów, których wstrząsy zniszczyły doszczętnie w Suezie i Port Saidzie urządzenia tamowe na kanale. Nasuwa się przypuszczenie, że wybuchy te i wstrząsy, które nie ustają ni na chwilę, są następstwem utworzenia się kraterów w łańcuchu gór Synai. Teheran przesłał Moskwie krótką, urwaną w połowie zdania, radjodepeszę o olbrzymiem trzęsieniu ziemi, jakie część miasta w pierwszych kilku sekundach przetworzyło w kupę gruzów. Moskwa, przesyłając depeszę tę dalej, sygnalizowała o silnych wstrząsach na terenie Kaukazu i całego północno-wschodniego pobrzeża Czarnego Morza. Radjostacja w Damaszku milczy uparcie, pomimo nieustannego wzywania jej przez Kair i stację na Krecie, Ateny również milczą. Eskadra angielska, stacjonująca na Malcie, przesłała Admiralicji depeszę, w której donosi o olbrzymich wytryskach ognia w kierunku Peloponezu.
Wezuwjusz szaleje w dalszym ciągu; Etna wybuchła również.
Wulkany Japonji dotąd nie dają znaku życia o sobie; oba kratery na Hawai przycichły znacznie.
Depesza zaznaczała, że ewentualne doniesienie wyprawy o ciszy na Alasce byłoby wskaźnikiem, że działalność wulkaniczna, tak wybujała na południu, nigdzie nie przekroczyła dotąd czterdziestego piątego stopnia północnej szerokości geograficznej.
— Złudzenia! — mruknął przy tych słowach Selwin.
Wayne skinął potakująco głową.
— Złudzenia! — powtórzył, uśmiechając się gorzko. — Następna i zarazem ostatnia depesza stwierdza, że rzeczywistość rychło otworzyła oczy łudzącym się.
Depesza nadana była przez radjostację w San Francisco na polecenie Towarzystwa Geograficznego.
Treść jej zasadniczo różniła się od treści poprzedniej depeszy.
Zawierała wiadomości o przebudzeniu się dawno zamarłych wulkanów w Kordyljerach Północnej Ameryki. Dotychczas nastąpiły wybuchy Mount Whitney‘a, Long Pic i najgwałtowniejszy Mount Rainiera w stanie Washington. Pozatem szczyt Dome w łańcuchu górskim Shoshone, Parku Yellowstone przetworzył się w krater. Wstrząsy są straszliwe. Zwłaszcza wybuchy Long Pic i Dome zniszczyły doszczętnie obszar stanów: Kolorado, Kansasu, Nebraski, Wyomingu, Montany, Idaho i Utah.
Następna depesza zawiadamiała wyprawę o ponownem wzmocnieniu się działalności wulkanów Hawai oraz podawała w oryginale część tekstu depeszy Londynu, zawierającej w sobie szczegóły niesłychanie silnych wstrząsów, jakie nawiedziły półwysep Malakki, Indo-Chiny i Indje Angielskie.
— I to jest wszystko! — rzekł Wayne, ukończywszy czytanie depeszy.
— Depesza jest najwyraźniej niedokończoną! — zauważył Wyhowski.
Okazało się, że takież same wrażenie odnieśli Jagger i Selwin.
Ten ostatni poddał projekt próby nawiązania kontaktu z kanadyjskim Vancouverem, lecz Wayne wyjaśnił, że usiłowania takie czynione były już kilkakrotnie bez dodatnich, niestety, rezultatów.
Ponura zaduma osiadła na obliczach jedynych czterech ludzi na pokładzie „Idaho“, świadomych powagi położenia, wzbudzającego szalony lęk w sercach miljonów.
Pomimo stalowych pancerzy, osłaniających ściany i pokład krążownika o uszy ich uderzał bezustannie głuchy huk. Były to, trwające bez przerwy od ubiegłego wieczora, wybuchy wulkanów Alaski.
Pierwszy Selwin przerwał dość długo panujące w kajucie milczenie.
Podniósł głowę i utkwił pytające spojrzenie w zgnębionej twarzy Jaggera.
— No... więc, Tomaszu? — rzucił półgłosem.
Jagger ocknął się z zadumy. Powstał ciężko z fotelu i przystąpiwszy do mapy, wparł wzrok w poszarpane wybrzeża Kanady.
— Co czynić? — rzekł wreszcie, zwracając się ku towarzyszom. — Wracać, czy też w dalszym ciągu próbować uzyskać połączenie?
Wayne zamyślił się przez chwilę.
— Od udzielania rad powstrzymam się, gdyż wraz ze swym statkiem oddany zostałem do dyspozycji wyprawy — mówił, skłaniając lekko głowę przed Jaggerem. — Muszę jednak stanowczo zastrzec się przed pozostaniem w zatoce. I tak wyjście mamy już zamknięte! Na szczęście skały, zagradzające wyjazd mogą być łatwo wysadzone. Odpowiednie rozkazy już wydałem i za godzinę wyruszą oddziały minierów, aby dokonać usunięcia przeszkody. Całe szczęście, że posiadamy spory zapas materjałów wybuchowych... bez nich stalibyśmy tutaj, Bóg wie dokąd! A stać nie możemy! — powstał i zbliżył się ku mapie. — Spójrzcie panowie tylko tutaj! W oddaleniu dwustu pięćdziesięciu kilometrów od miejsca postoju statku, a najwyżej siedemdziesięciu od punktu wyjścia zatoki w morze znajduje się Iliamna Pic o wysokości prawie, że czterech tysięcy metrów. Wobec gremjalnych wypadków tworzenia się nowych wulkanów, możliwem jest, że i Iliamna Pic wybuchnie również ogniem. Wówczas nieodwołalnie i statek i my nie wyszlibyśmy stąd żywi!
— Racja! — burknął Selwin.
— Więc wyjdziemy w morze! — zadecydował Jagger.
— I...? — rzucił pytająco Wayne.
— I do Vancouver narazie! Musimy przecież uzyskać jakiś kontakt ze światem...
— Z ginącym światem! — przerwał słowa kolegi ponury głos geologa.
Przeraźliwa cisza, pełna trwogi, zapanowała w kajucie. Spojrzenia wszystkich pobiegły w kierunku fotelu, w którym widniała niepozorna figura Selwina.
— Tak... niema co się łudzić! — ciągnął dalej obojętnym tonem. — Skorupa ziemi nie wytrzyma tylu wstrząsów i, co jest najważniejsze, tak sprzecznych! Jedne idą z zachodu... drugie ze wschodu... z południa... licho wie skąd wreszcie! Taki kataklizm.... takie rozpasanie niszczycielskiego żywiołu, rozpasanie, dochodzące do szczytu...
Energiczne pukanie w drzwi kajuty rozległo się raz i drugi. Wewnątrz wpadł bosman-radjotelegrafista.
— Komendancie...! — rzucił zadyszanym od szybkiego biegu głosem, obwodząc wzrokiem gości swego dowódcy.
— Mów! — rozkazał ten krótko.
— Przed chwilą stacja uchwyciła, prawie, że równocześnie, dwa sygnały S. O. S.!
— Czyje? — pytał Wayne.
— Z Tennessee i Nev Mexico, komendancie!
Wayne zerwał się gwałtownie z fotelu. Wsparty rękami o biurko, pochylony całem ciałem ku marynarzowi, nieprzytomnym, zda się, wzrokiem wpatrywał się weń, nie zdolny wymówić ni słowa.
— Co... co? — wyjąkał wreszcie.
Radjotelegrafista wymienił powtórnie nazwy dwóch pancerników floty Pacyfiku, stacjonującej w portach wysp Hawai. Wzywające pomocy okręty znajdowały się, jak głosiły depesze, pod sto pięćdziesiątym stopniem zachodniej długości i dwudziestym szóstym szerokości północnej.
— Ruta Honolulu — San Francisco! — zauważył Wyhowski, rzucając wzrokiem na mapę.
Wayne zamyślił się. Na gładkiem jego czole zarysowały się dwie wyraźne, pionowe zmarszczki.
Podniósł pochmurne spojrzenie na wyprężonego w służbowej postaci bosmana.
— Wracajcie do aparatu i nie ustawajcie w usiłowaniach nawiązania z kimkolwiek kontaktu! W razie przychwycenia chociażby najdrobniejszego ułamka jakiejś depeszy, natychmiast mnie zawiadomić! I... pamiętajcie, Mulgrawe... tajemnica! Czy Johnson pozostał przy aparacie?
— Tak jest... czuwamy na zmianę, komendancie!
— Zapowiedźcie mu, aby i on trzymał język za zębami! Ścisła tajemnica! — powtórzył z naciskiem Wayne, skinąwszy bosmanowi na pożegnanie głową.
— Niestety... nie mogę w niczem być pomocny swym towarzyszom! — rzekł Wayne, gdy drzwi za wychodzącym marynarzem zamknęły się cicho — Tennessee i Nev Mexico żądają pomocy! — mówił dalej, stając przed Jaggerem. — Coś niesłychanego! Jak wynika z treści depesz, opuściły one port w Honolulu! Ale gdzież, u licha, reszta floty Pacyfiku? Gdzież Maryland... gdzież West Virginia.... Colorado... Florida? Gdzie niezliczona ćma kontrtorpedowców i torpedowców, stacjonujących wraz z wielkiemi jednostkami bojowemi na wyspie Oahu? Czemuż one nie spieszą im na pomoc? I co może grozić takim kolosom, jak Tennessee i Nev Mexico?
Rzucał wzrokiem na swych gości, jak gdyby od nich, profanów w dziedzinie morskiej, oczekiwał zadawalających odpowiedzi na swe pytania.
Lecz ci milczeli.
Wreszcie Selwin podniósł się ociężale z fotelu. Przez chwilę zdawał się być całkowicie pochłoniętym nabijaniem świeżym tytuniem fajki i zapalaniem jej.
Wypuścił parę misternych kółek dymu poczem ozwał się, nie kierując do nikogo specjalnie swych słów.
— Co robi reszta floty Pacyfiku? Czemu nie okazuje pomocy innym? Hm... na to dość łatwo odpowiedzieć! Z tej prostej przyczyny, że jej... już niema!
Wayne podskoczył na miejscu, jak gdyby poruszony sprężyną.
— Jakto... niema! — zakrzyknął gwałtownie.
— A tak... niema! — chłodno ciągnął dalej geolog. — Wybuchy Mauna Kea i Szablon:Koremta Loa musiały doszczętnie zniszczyć wyspy. Rzecz prosta, że i flota, stojąca spokojnie w portach, ucierpiała przy tem również! Kto wie... może te tylko statki ocalały?
— To niemożliwe! — wyjąkał blady, jak trup Wayne. — Lwia część naszej siły morskiej!
Usta Selwina skrzywiły się w niedostrzegalnym prawie uśmiechu ironji.
— Możliwe, kochany komendancie, zupełnie możliwe! W momentach ogólnej tragedji świata... phi... czemuż tylko flota ma pozostać nienaruszoną? Powszechna zagłada i... finita la comedia! — mówił napoły serjo, napoły żartobliwie.
Do kajuty wszedł starszy oficer krążownika, kapitan Rawlinson, meldując o gotowości oddziału minierów, przeznaczonego do wysadzenia zatoru w zatoce.
— Chodźmy panowie na pokład przyjrzeć się tym zuchom! — zaproponował swym gościom Wayne.
Projekt ten powitał Wyhowski z radością, gdyż atmosfera kajuty, przesiąknięta niepokojem i zdenerwowaniem, oddziaływała na niego przygnębiająco.
Dość już miał tych niezliczonych nazw wulkanów, tych wiadomości o zniszczeniu i zagładzie! Pragnął znów ujrzeć twarze, na których nie malowałaby się zgryzota i przygnębienie.
Znalazłszy się na schodach, wiodących na pokład, zauważył, że niemilknący od rana huk rozlegał się teraz więcej donośnie.
Podzielił się tem spostrzeżeniem z kapitanem.
Ten przystanął na moment, nadsłuchując.
— Masz pan rację! Te bestje ryczą coraz głośniej! I dlatego należy nam uciekać stąd czemprędzej!
Paroma wesołemi zdaniami zachęcił odpływających do wytężenia sił celem oswobodzenia „Idaho“, poczem w towarzystwie pań, Wyhowskiego oraz oficerów i członków wyprawy rozpoczął ożywioną pogawędkę, przerywaną częstymi wybuchami śmiechu.
Co się zaś tyczy Jaggera i Selwina, to znikli oni tak doskonale, że Wyhowski nie mógł ich odnaleźć ni w kajutach, ni w ogólnych salach, ni też na pokładzie. Dopiero jeden z młodszych oficerów, powracający z pod pokładu, poinformował go, że obaj czcigodni uczeni sprzeczają się zawzięcie z sobą, studjując w bibljotece olbrzymią mapę obu półkul.
Pomimo szalonego zmęczenia, jakie odczuwał, nie usłuchał próśb pań, namawiających go na spoczynek. Zdrowy instynkt, który tylekroć już razy w okresie wojny uratował mu życie i wyniósł cało z setek niebezpieczeństw, kazał mu teraz zapomnieć o utrudzeniu. Przy pomocy mechaników aeroplanów wojskowych zajął się pieczołowicie „Ptakiem“. Napełnił wszystkie benzynowe zbiorniki, uzupełnił zapasy smarów, przetarł świece. Wreszcie odbył na uboczu tajemniczą naradę z intendentem statku, w wyniku której paru marynarzy w ciągu conajmniej godziny przewoziło na „Ptaka“ skrzynki, zawierające żywność, układając je pod jego osobistym nadzorem w pakownych przedziałach kadłuba aparatu.
Wówczas dopiero powrócił na pokład krążownika, aby przyłączyć się do grupy oficerów i członków wyprawy, wyczekujących odgłosu wybuchów, jakie miały usunąć tamującą wyjście z zatoki przeszkodę.
Wreszcie donośna detonacja targnęła powietrzem. Echo jej biegło od jednej do drugiej ściany skalnej, zagłuszając całkowicie na pewien czas groźny pomruk dalekich wybuchów wulkanów.
W powszechnem zdenerwowaniu oczekiwano na statku wiadomości o rezultacie wysadzenia.
Wolna droga, czy też potrzebną będzie nowa porcja ekrazytu, aby oczyścić wyjście z zatoki?
Komendant Wayne toczył ożywioną rozmowę z trzema pasażerkami „Idaho“, spoglądając co chwila na zegarek.
Widocznem było, że tylko z trudem powstrzymuje się od wskoczenia do motorówki, aby na łeb, na szyję popędzić ku przeszkodzie i na własne oczy ujrzeć stan rzeczy.
Wreszcie z wysokości artyleryjskiego obserwacyjnego stanowiska na przednim maszcie padł przez megafon okrzyk dyżurnego.
— Wracają! Wracają! — rozległo się na pokładzie i starszyzna oraz członkowie wyprawy skupili się na dziobie statku, wypatrując powracających.
Hen... daleko, na pooranej krótkiemi falami zatoce ukazało się parę drobnych punkcików.
Były to motorówki, wiozące oddział minierów.
Wszyscy na pokładzie zamarli w oczekiwaniu.
Po upływie pół godziny radość zapanowała na statku. Dowodzący minierami oficer zaraportował kapitanowi Wayne, że przeszkoda została szczęśliwie usunięta. Przeszło pięćset kilogramów ekrazytu i takaż sama ilość innych materjałów wybuchowych poszarpały skały w strzępy, otwierając dla „Idaho“ wolne przejście.
Palacze ochoczo dorzucali węgiel do palenisk. Rozkazy, wydane przez Wayna, za godzinę poruszyć miały krążownik z miejsca.
Wywabieni bieganiną i gwarem z bibljoteki, ukazali się na pokładzie Jagger z Selwinem.
Doktór zrobił wielkie oczy, gdy Wyhowski w krótkich, zdecydowanych słowach oznajmił mu, że „Ptak Nadziei“ odłącza się od wyprawy. Zrazu zaprotestował gorąco przeciwko temu zamiarowi, lecz niebawem umilkł, przekonany logiką argumentów lotnika.
„Ptak Nadziei“ miał towarzyszyć wyprawie celem okazania jej pomocy w badaniach na Alasce i Aleutach — z chwilą, gdy wyprawa wraca do San Francisko, staje się on już jej całkowicie zbyteczny i temsamem wolny od przyjętych na siebie dobrowolnie zobowiązań.
Wiadomość o zamiarze Wyhowskiego wzbudziła łatwo zrozumiałą sensację na pokładzie. Wzrosła ona zaś do rozmiarów niezwykłych, gdy dowiedziano się, że tak Amy, jak i jej przyjaciółka pozostają na „Ptaku“. Dziwiono się powszechnie ich odwadze i entuzjazmowano śmiałym projektem przedarcia się jak najdalej na północ.
Jagger tylko i Selwin nie podzielali tego entuzjazmu. Ten ostatni, uchwyciwszy moment, gdy Wyhowski znalazł się sam, podszedł doń i silnym uchwytem swej dłoni potrząsnął kilkakrotnie jego prawicę.
— Ha... może i dobrze robicie, zostając! — rzekł przyciszonym głosem. — Wszystko jedno, gdzie umierać... tu, czy tam, a oszczędzicie sobie przynajmniej widoku tej zgrozy, jaka towarzyszyć będzie zagładzie ziemi.
Pomimo powtarzania sobie od szeregu miesięcy słów, podobnych do tych, jakie wypowiedział w tej chwili geolog, Wyhowski uczuł, że nagły chłód lęku przebiegł go całego, od stóp do głowy.
— Wierzysz w to niezbicie, profesorze? — zapytał również szeptem.
Po twarzy uczonego przewinął się zaledwo dostrzegalny cień smutku.
— Niestety.. muszę wierzyć! — odrzekł. — Historja nie notowała dotąd takiego zgodnego sprzysiężenia się niszczycielskich sił przyrody przeciwko człowiekowi. Kiedyś... w zamierzchłej przeszłości zapewne zdarzały się takie kataklizmy, kończące się zazwyczaj zaniknięciem wszystkiego, co była żyjącem. Więcej więc, niż prawdopodobne jest zatem przypuszczenie, że i rezultat teraźniejszego kataklizmu będzie taki sam.
— Zatem.. nie uratuje się ni jedna dusza ludzka? Nie zdaje mi się to jednak.. w wieku takich szalonych postępów techniki...
Geolog żachnął się.
— Eh... te postępy... postępy! — przerwał jego słowa. — Może aeroplany... co? Mozę pański „Ptak“? — śmiał się ironicznie. — Dam panu zaraz przykład! Dajmy na to, że aeroplany wzniosą się w powietrze, aby przeczekać w niem krytyczny moment.. dobrze... możliwe to nawet! Ale co zrobią szukający w nich ocalenia, gdy trujące gazy wybuchów napełnią atmosferę swym jadem na wysokość.. no, dajmy na to, pięćdziesięciu kilometrów? No... co będzie wówczas? Takiej wysokości nie osiągnie nikt z tej prostej przyczyny, że rozrzedzone powietrze nie da punktu oparcia dla najlżejszego nawet aparatu! Ot co... nawet pański „Ptak“, chociaż, przyznaję chętnie, jest cudownym wprost aparatem, nie pomoże panu z pewnością!
Machnął ręką i, zaciągnąwszy się raz i drugi silnie dymem swej fajki, powlókł się ku tylnej rufie statku, nie ustępując ni na cal z drogi krzątającym się w pośpiechu marynarzom.
Na pokładzie ukazała się Amy i otoczona gronem młodszych oficerów pani Athow. Za niemi majtkowie nieśli dwie niewielkie walizki z rzeczami obu kobiet. Reszta rzeczy, a zwłaszcza ciepła odzież i futra znajdowały się już na „Ptaku“.
Nadeszła chwila rozstania się z „Idaho“ i z tymi wszystkimi, którzy znajdowali się na jego pokładzie.
Pożegnanie odbyło się w milczeniu. Na twarzach Wyhowskiego i Amy malował się kompletny spokój. Serdecznymi uściskami dłoni żegnali pozostających na statku. Jedna pani Athow była nieco zdenerwowana. Żałosnym wzrokiem powiodła kilkakrotnie po masywnych konturach krążownika, poczem, jak gdyby celem porównania, rzuciła lękliwe spojrzenie na „Ptaka“, kołyszącego się na wodach zatoki w oddaleniu kilkuset metrów od „Idaho“. Możliwe, iż w momencie tym zrodziło się w jej umyśle pragnienie pozostania na statku. Zapewne jednak przywiązanie do lady Devey zwyciężyło wreszcie i, po raz ostatni skinąwszy głową na pożegnanie, zajęła miejsce w motorówce, jaka miała ich przewieść na „Ptaka“.
Zahurkotały łańcuchy. Łódź zakołysała się na falach.
W tejże samej chwili na flaglinie pojawiły się dwie bandery i zatrzepotały na wietrze obok gwiaździstego sztandaru.
Były to flagi Polski i Albionu.
Wyhowskiego ogarnęło wzruszenie. Powstał w łodzi, przykładając po wojskowemu dłoń do swego lotniczego hełmu. Towarzyszki jego powiewały chusteczkami.
Oficerowie i załoga krążownika salutowali w milczeniu.
Po chwili motorówka powracała do statku całym pędem.
Do uszu pasażerów „Ptaka“, stojących na aluminiowej płaszczyźnie skrzydła aparatu, dobiegły dźwięki oficerskich świstawek.
Kominy krążownika buchnęły gęstym dymem i „Idaho“ ruszył powoli naprzód.
Po upływie kilkunastu minut zakryły go strome wiszary krętej zatoki.
Spojrzenia Wyhowskiego i dwóch kobiet spotkały się wzajemnie i patrzały na siebie długo.
Zostali sami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.