<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Ostatni wieczór
Pochodzenie Koszałki Opałki
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1905
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Ostatni wieczór.


Ja proszę was, ja owszem — ja przecież chciałem, gorąco chciałem; ale kiedy nie umiałem, nie mogłem, a przedewszystkiem nie wiedziałem, jak...

Bo pomyślcie tylko: kufry spakowane, jutro żona wyjeżdża, na całe lato, na długie dwa miesiące — więc przecież powinno się, należy, trzeba. Tak każe obowiązek, sama bodaj przyzwoitość. I rozumiałem to, rozumiałem dokładnie, ale nie mogłem, bo przedewszystkiem nie wiedziałem, jak zacząć.
Śmieszne, a prawdziwe i smutne.
Gdybym zaczął, toby już poszło jakoś dalej — ale nie wiedziałem, jak zacząć.
I ona, proszę was, także — i ona chciała — i ona rozumiała, że tak być powinno — i ona nie wiedziała, jak zacząć.
A przecież zdawaćby się mogło, że niema nic łatwiejszego pod słońcem, że to proste, tak jasne, tak niezłożone...
Dzieci już spały.
Siedzieliśmy przy stole. Lampa wisiała na suficie, i w lampie paliła się nafta. Stół do połowy tylko nakryty był obrusem.
I powiedziałem:
— Aniołku.
Powiedziałem: «aniołku» — i nie wiedziałem, co dalej.
A ona spojrzała na mnie i zapytała:
— Co, kotku?
Odparłem więc:
— Może przejedziemy się tramwajem?
Żona moja odrzekła:
— Owszem.
I wstaliśmy.
Byłem zadowolony. Tak będzie lepiej. Pojedziemy w Aleje, usiądziemy na ławce — może tam jakoś prędzej... Czułem, że i ona chętnie się zgodziła, że i ona liczy, że tam może, pod tchnieniem ciepłego letniego wietrzyka, ukołysanym szelestem stuletnich drzew, że tam jakoś nam prędzej się uda.
Pojechaliśmy w Aleje i usiedliśmy na ławce.
I milczeliśmy.
— Śliczny wieczór — zacząłem.
— Rzeczywiście, śliczna pogoda — odparła.
— Żebyście tylko mieli w lipcu pogodne dnie — ciągnąłem dalej.
— Eee, chyba będzie pogoda w lipcu — odrzekła.
Zawsze sobie trochę odpoczniesz na wsi — łupiłem z nadmiernym wysiłkiem woli.
— Co to za odpoczynek, jak się z dziećmi wyjeżdża — zaprzeczyła.
I zamilkliśmy.
I tak milczeliśmy minut pięć.
— Słuchaj duszko — szepnęła cicho.
— Co, złotko? — zapytałem.
— Zostawiłam ci tylko sześć par skarpetek — ciągnęła żona — jak ci się te sześć par zbrudzi, to je oddasz do prania.
Dobrze.
— A nie zapomnisz?
— Nie, nie zapomnę. A czy ty dosyć bielizny zabrałaś?
— O, dosyć.
— Bo gdybyś czego potrzebowała, to się nie krępuj: napisz, to ci przyślę.
— Ale pocóż mam ci robić ambaras?
— Nie, duszko. Ja bardzo chętnie... To mi nie zrobi żadnej różnicy.
Zdawało mi się, że początek dobry, że teraz już pójdzie gładko — i znów wszystko na nic.
— Czy ci nie chłodno?
— Cokolwiek.
— Może już wrócimy?
— Owszem: bo później tramwaju nie dostaniemy.
— Więc chodźmy.
I wsiedliśmy do tramwaju.
Nie, w domu stanowczo lepiej — myślałem teraz — tak, w domu, rozumie się, że w domu; przecież nie jesteśmy parą kochanków lub młokosów, których księżyc rozmarza. To był zupełnie niedorzeczny pomysł — ta cała przejażdżka.
I powróciliśmy do domu.
— Czy chcesz jeszcze trochę posiedzieć — zapytałem.
— Owszem — odparła żona.
— A może wolisz iść spać? Jutro wstać musisz wcześniej.
— Nie, jeżeli chcesz, możemy jeszcze trochę posiedzieć.
— Usiedliśmy na otomanie.
Uśmiechnęła się i rzekła:
— Ale tyś jeszcze kurjera nie czytał.
Machnąłem ręką wzgardliwie:
— Mam czas jutro przeczytać. Toć to ostatni nasz wieczór.
— A będziesz tęsknił? — spytała.
— Pewnie, że będzie mi przykro — odparłem.
I nawet westchnąłem.
Ta przejażdżka może i nie była najgorsza. Właśnie po tej przejażdżce może lepiej będzie.
— Jak często będziesz pisywała?
— Co tydzień.
— A tak, masz słuszność, duszko, co tydzień.
— A ty, aniołku?
— Ja także — co tydzień.
— Tak właśnie najlepiej: regularnie co tydzień.
— Tak: raz w tygodniu.
Ziewnąłem.
Ja doprawdy, ja nawet mogę przysiądz, że nie chciałem ziewnąć. Nawet było przecież wcześnie, byłem wyspany. No i ziewnąłem.
I ona ziewnęła.
— Ale czy też pogoda wam dopisze? — zacząłem.
— Ja myślę, że lato będzie pogodne — odrzekła.
— No tak: byle tylko deszcze nie padały.
— Zapewne: bo jak deszcze padają, to pobyt na wsi jest przykry.
— Rozumie się, że przykry.
I ziewnąłem.
— Mam do ciebie prośbę — szepnęła.
— Słucham cię, duszko.
— Zapisuj ty, co kucharka wydaje. Bo widzisz, jak będziesz robił rachunki, to ona się zawsze będzie trochę krępowała.
— Dobrze, kotku.
I ziewnąłem po raz trzeci.
— Spać ci się chce? — zapytała żona.
— Cokolwiek.
— Tak, i jutro trzeba wstać wcześnie...
I proszę was, chciałem, i wiedziałem, że powinienem — ale nie wiedziałem, jak zacząć z własną żoną... taką dłuższą, serdeczniejszą przed wyjazdem... rozmowę. I mówiliśmy o pogodzie, skarpetkach, deszczu, listach i kucharce.
Ja nie jestem, Boże uchowaj, jakimś romantykiem, idealistą, poetą, albo nagą duszą — a i mnie było jakoś przykro.
Przed wyjazdem; dwa miesiące; nawet kurjera nie czytałem — i nic.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.