Koszałki opałki (Korczak)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Koszałki opałki | |
Wydawca | Księgarnia Powszechna | |
Data wyd. | 1905 | |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
HEN-RYK
(JANUSZ KORCZAK)
KOSZAŁKI OPAŁKI
KOSZAŁKI-OPAŁKI
(Satyry społeczne).
Cena Rb. 1.20.
WARSZAWA 1905
NAKŁADEM KSIĘGARNI POWSZECHNEJ
MARSZAŁKOWSKA 139. Дозволено Цензурою
Варшава, 23 ноября 1904 года.
Koszałki opałki
Spis rzeczy.
Str. 5 12 35 43 49 57 70 86 114 128 135 142 148 154 163 171 177 186 194 212 219 227 235
|
Przez tydzień cały głosiły jaskrawe afisze o niebywałym występie błazna, ulubieńca stolicy, jedynego w swoim rodzaju.
Magnaci, hulacy, robigrosze, urzędnicy, dziennikarze, artyści, pracownicy i próżniacy, cnotliwi i hultaje, ich żony i kochanki, cały Paryż zgromadził się, w cyrku — mrowiem głów, kapeluszy z piórami, mundurów, palt i lornetek.
Zalegli loże, krzesła, galerje dwóch pięter, amfiteatr cały, od areny w górę, kołami aż do sufitu.
Program w szybkiem tempie zbliża się ku końcowi.
Antrakt. Koń tresowany. Dzwonek... Siłacz. Gimnastyk. Znów pauza. Dzwonek... Szmer. Cisza.
Wychodzi oczekiwany. Na piasek areny rzuca niedbale biały kwadrat dywanu. Siada, w stroju błazeńskim, łokcie wsparł na kolanach, na dłoniach czoło i zastygł.
Ktoś pierwszy uderzył w dłonie, ktoś drugi klasnął w ręce, ktoś trzeci, dziewiąty, dziesiąty i wszyscy zaczęli bić brawo, zerwał się huragan oklasków i okrzyki nawoływania.
Błazen siedział pochylony, nieruchomy na dywanie areny, czoło wsparłszy na dłoniach, i ani się dziwi, ani dziękuje — zamarł w zadumie.
Zamilkli i oni: magnaci, hulacy, robigrosze i dziennikarze, cnotliwi i hultaje, ich żony, córki kochanki — zamilkli i czekają.
Czekają.
Zaczęli się niecierpliwić, w duchu, potem w szmerze cichym, potem głośniej i głośniej, wołając, złorzecząc i rozkazując.
Biją laskami w podłogę, uderzają lornetkami o poręcze, tupią nogami i krzyczą.
Błazen wstał.
Cisza.
Wyprostował się, ręce w tył złożył i poglądał na widzów: na cnotliwych i szubrawców, ich żony i kochanki. — Błazen wodzi czarnemi oczami — chłodno i stanowczo — patrzy na tych, którzy w lożach parterowych, obraca się powoli i na każdego zosobna, potem na tych, którzy w krzesłach półkolem, rząd po rzędzie, potem na tych, którzy wyżej i wyżej, na wszystkich uczciwych i nicponiów, po kolei, na każdego zosobna — coraz to o stopień wyżej, aż do sufitu.
I począł się śmiać.
Śmiał się zrazu głośno i pogodnie, długim pasażem śmiechu. Potem ciszej, śmiechem stłumionym, dyskretnym. Potem całem gardłem wyrzucił kaskadę zjadliwego śmiechu. To strzelił pojedynczym tonem, to tonął w dźwięcznych akordach.
Roześmiał się pierwszy, drugi, dziewiąty i dziesiąty i wszyscy robigrosze i kobiety, i utracjusze i właściciele browarów, i aktorzy, i malarze, i urzędnicy, lokaje i sam dyrektor cyrku, wszyscy się śmieją wraz z błaznem.
A on zatacza się, śmiejąc, głową trzęsie, rękami wywija, biega i kręci się w kółko, uderza się w czoło, w plecy, klepie po brzuchu, przysiada, przegina, podskakuje, pada na dywan, tacza, zrywa się by znów upaść, wije się w śmiechu kurczowym, wyje, szaleje.
Bajeczny! niezrównany!
Oklaski mieszają się z porywem radości, hałas rośnie, wybucha i milknie, zrywa się wichrem i bije o ściany, opada i wznosi, szarpie, dusi, kaleczy...
A błazen nowe tony wplata do śmiechu, dziwne, nieznane, niemiłe.
Tłum bez lornetek patrzy, brwi wzniósłszy do góry i słucha.
I jeden jęk świsnął w śmiechu błazna. I sam się ździwił, wstał, wsłuchał. I znów się śmieje, ale wszyscy milczą. I znów się śmieje, ale sam tylko jeden.
Błyskawicą spojrzenia objął w zdumieniu widzów: magnatów, hulaków, robigroszów, dziennikarzy, urzędników, i artystów, pracowników i próżniaków, łotrów i cnotliwych, skąpców i głupców, i leniuchów i śmiesznych, i nieszczęśliwych, i kupców, i dobrze wychowanych, ich żony, córki i kochanki.
I zapłakał.
I wszyscy widzieli łzy.
I błazen płakał skargą, a potem smutkiem, a potem współczuciem, a potem gniewem, a potem litością.
Chwilami śmiechem płacz załamywał, ale już zaraz znów płakał.
Ktoś pierwszy łzy poczuł pod powiekami, zawstydził się i spojrzał w ziemię. Ktoś drugi w kącikach oczu łzy poczuł. Ktoś trzeci czuł, że mu chłodne krople po gorących spływają policzkach, ktoś czwarty, ósmy, dwudziesty.
A błazen płakał, zawodził.
Chustkę kraciastą wyjął z kieszeni, oczy ociera, chlipce, płacze coraz głośniej, jęczy, chwieje się, przykuca, usta wykrzywił, mocuje się z bólem, wreszcie wybucha.
Pada na dywan areny, tarza się, wije, skowyczy, powykradał dźwięki bolesne wszystkich zwierząt i króla-człowieka.
I nikt już się teraz w tłumie nie wstydził: ani fabrykanci cygar, ani akcjonarjusze plantacji buraków, ani dziennikarze, ani ajenci policji śledczej, ani bankierzy, ani prokurenci biur komisowych, ani kasjerzy, urzędnicy, nauczyciele, adwokaci, chemicy, ani przedsiębiorcy robót miejskich, ani komornicy, ani cnotliwi, ani nikczemni, ani ich córki, kochanki, żony, teściowe i kuzynki.
Wszyscy płakali głośniej, lub ciszej, lub bardzo głośno, niektóre kobiety z lóż, krzeseł i amfiteatru drżały w spazmach, a nawet mdlały.
Nikt dobrze nie wiedział, dlaczego za ukazaniem się błazna bił mu oklaski, dlaczego mu potem złorzeczył, dlaczego się śmiał do rozpuku, a teraz płacze. Zarówno jak komornik nie wiedział dobrze, czemu jest komornikiem, chemik, czemu jest chemikiem, nicpoń, czemu jest nicponiem.
I po raz pierwszy o pułap cyrku tłukły się łkania.
Aż błazen zamilkł. Łzy otarł. Wstał. Wyprostował się w śmiesznym stroju cyrkowego błazna i czekał.
I łkania publiczności milkły, cichły, malały.
I znów błazen objął ich wszystkich dumnem spojrzeniem zwycięzcy i pośród dużego milczenia rzekł twardym głosem:
— A może ja się urodziłem, by być Napoleonem Pierwszym?
W tejże chwili wszyscy zrozumieli, i zrobiło im się paskudnie na duszy.
Chcecie wiedzieć zapewne, co wszyscy zrozumieli?
Oto, że urodzili się, by być czymś więcej, niż są. Nawet ludziom bardzo zamożnym, nawet dobrze wychowanym, nawet wysoko postawionym, nawet bardzo solidnym, nawet jedzącym ostrygi, nawet żonom i córkom bardzo szanowanych mężów i ojców, nawet dziennikarzom i kochankom miljonerów, nawet prokurentom i cnotliwym, i nawet hultajom — rozumiecie? — wszystkim, zebranym w olbrzymim cyrku, wszystkim bez wyjątku, przyszło na myśl, że urodzili się, by być czymś innym, niż są, czymś wyższym, niż są.
Może przyszło im nawet na myśl, że urodzili się na to, by być prawdziwemi ludźmi, jakiemi być mogli, ale już nie mogą, takiemi jak to ja myślę i jak zapewne wielu myśli w chwilach głupiej samoanalizy. Ale, żeby tak było z pewnością, nie mogę twierdzić.
Dość, że wszystkim bardzo się paskudnie zrobiło na duszy, kiedy im błazen powiedział.
I poszli wszyscy z cyrku do domów i mieli głupie sny. Ale nazajutrz już znowu było wszystko dobrze.
Już jak kto nie ma szczęścia, to nie ma go nigdy i nigdzie.
Już jak kto nie ma szczęścia, to nie ma go ani w dzień, ani w nocy, ani nawet we własnem swem łóżku.
Tak... tak.
Ot, śni mi się sen. Ani ja go prosiłem, żeby mi się śnił, ani nic. I żeby to jaki przyjemny sen, albo co...
A śniło mi się, że wychodzę z mieszkania.
— Dokąd idziesz? — pyta mateczka.
— Na spacer — odpowiadam.
— Jakto? O tej porze? — pyta mateczka. — Bez służącej? — pyta mateczka.
— Jakto: bez służącej? Co to ma znaczyć? — dziwię się niepomiernie.
— Dziecko moje — mówi mateczka — nie zapominaj o tem, że jesteś panną na wydaniu, i ludzie mogą cię wziąć na języki.
— Kto ma mnie znowu brać na języki? Kto jest panną na wydaniu? — wzrasta moje zdumienie.
— Ty... ty jesteś panną na wydaniu.
— Ja?
— Ty!
Spoglądam po sobie, i lodowy pot występuje mi na czoło. Widzę, że jestem ubrany w suknię do ziemi. Chcę odetchnąć: gorset mnie gniecie. Chcę ręką dotknąć czoła: palce plączą mi się w grzywce. Kie licho?
— Ja nie chcę być panną na wydaniu — wołam, blizki płaczu.
— Stało się — mówi mateczka.
— Ależ, moja mamo, mama przecież rozumie, że to nie ma najmniejszego sensu.
— Dziecko moje, ja sama wolałabym, żeby było inaczej.
— Ależ ja się na to żadną miarą nie mogę zgodzić.
Mateczka wykonała ręką jakiś niezdecydowany gest poddania się, czy rezygnacji — i rzekła:
— Obowiązki kobiety są wzniosłe i szczytne.
— Ależ to bardzo wszystko piękne, tylko że mnie to nic, a nic nie obchodzi.
— Przyzwyczaisz się, najdroższe dziecko moje, i wiem, że mi wstydu nie zrobisz i do grobu mnie nie wpędzisz swoim postępowaniem. A teraz pozwalam ci wyjść na pół godziny, dopóki się nie ściemni. Marjanno! idź z panienką na spacer.
Marjanna zarzuciła na siebie chustkę i z głębokim wirem sprzecznych myśli wyszedłem na schody.
Na półpiętrze schwyciłem Marjannę wpół i pocałowałem w buzię.
— Co panienka wyrabia? — dziwi się Marjanna.
A ja opuściłem wualkę na oczy, bo nie chciałem, żeby widziała, że płaczę: «więc to prawda? więc ja... ja... ja... ja... jestem naprawdę panną na wydaniu».
Przecież to straszne! to potworne! to zbrodnia!
Wychodzimy na ulicę.
Mężczyźni są dość zajmujący. Ot, ten na przykład, który przeszedł. Oglądam się, on także. Idzie za nami.
— Marjanno — mówię strwożony. — Co to będzie, jak on nas zaczepi? Będziemy zgubione!
— Nie trzeba się było oglądać — mówi dziewczyna.
Pędzimy kłusem przez ulicę, wpadamy do bramy, do domu, do mateczki.
— Co się stało?
— Jakiś facet chciał nas zaczepić.
— Dziecko drogie, jak ty się wyrażasz. Kto widział mówić: facet. Mówi się: nikczemnik.
— O tak, nikczemnik!
— Bo panienka się za nim obejrzała — mówi Marjanna.
— Dziecko moje! — załamała ręce mateczka. — Jakże nierozważna jesteś: byłabyś zgubiona.
— Zgubiona na wieki! — mówię.
— Bezpowrotnie.
— Nieodwołalnie — dodaję.
— Wychodzić będziesz tylko ze mną.
— O tak, z tobą najdroższa.
— Ze mną. Jutro rano pójdziemy do cioci Zuzanny i do krawcowej.
— Do krawcowej?
— No tak: jesteś przecież panną na wydaniu.
— Ach tak... tak... prawda.
I nazajutrz byłem z mateczką przed obiadem u krawcowej i u ciotki Zuzanny.
I rozpoczęły się katusze, o których wy, mężczyźni, najmniejszego nie macie wyobrażenia.
Nie wolno mi było mówić ani: «do stu par djabłów», ani: «niech mama głowy nie zawraca», ani: «akuszerka», ani «Przybyszewski», ani «miłość», ani nic... nic..
Nie wolno mi było ani uśmiechnąć się, ani ukłonić, ani wyjść na ulicę, ani zaczepić kogo, ani iść do cukierni na gazety, albo na bilard, no słowem nic... nic.
Nie wolno mi było rozmawiać z ludźmi, bo mateczka dała mi dwie przyjaciółki, z któremi mi wolno było zdychać z nudów, a jak mówiła mateczka: żyć.
Musiałem chodzić do Filharmonji na koncerty i w niedzielę na spacer w aleje, i mieć oczy spuszczone, i rumienić się, i nosić ciasne buciki, i grać na fortepianie, i czytać po francusku, i chodzić do krawcowej — i ani kieliszeczka wódki w barze amerykańskim. No, rozpacz.
I chodziłem do ciotek, i byłem tak skromny, że mi się aż czasem kiszki skręcały. Wy, mężczyźni, najmniejszego wyobrażenia nie macie, co to było dla mnie — owo chodzenie do ciotek — i ani jednej partyjki w winta — i ani jednego bilardu, i ani jednego kieliszeczka.
A mateczka mówi:
«Cera».
Wy nie wiecie, co to jest — cera. Nieee, to coś okropnego.
«Cera, nos, oczy, uszy, usta, ręce, biodra, włosy», o tem wszystkiem mówiono właśnie u ciotek.
— Ślicznie dziś wyglądasz. Wczoraj dobrze wyglądałaś. Obyś jutro dobrze wyglądała. Niechże cię ucałuję: jak ty wyglądasz.
I baby lizały... lizały... lizały mnie... i psuły mi cerę. Oglądały mnie, poprawiały włosy, stanik, pasek, oczy, nos, wszystko.
A ja?
Na jawie ja byłbym się wściekł. Ja wam zupełnie szczerze i bez przesady mówię: wściekłbym się, pokąsałbym mateczkę, krawcowę, cerę, ciotki, wszystkich bym pokąsał.
— Mateczko — powiadam — czy ja, do choroby, już całe życie tak samo?
— Dziecko najdroższe, przyzwyczaisz się.
— Ale ja się nie mogę przyzwyczaić, ja nie chcę się przyzwyczaić. Jeżeli mnie mama chciała trzymać w klatce, to nie trzeba mnie było uczyć czytać — albo trzeba mi było dać coś takiego, coby mi w domu czas zapełniało.
— Dziecko najdroższe, masz fortepian.
— Ja nienawidzę muzyki, ja pluję na muzykę, ja chcę grać w bilard.
— Dziecko, co ty mówisz?
— Ja chcę pić wódkę, palić papierosy, pojechać na uniwersytet, obciąć sobie włosy i mieć dziecko.
Mateczka nie zemdlała.
— I zapowiadam mamie, że od dziś na każde pytanie ciotek stale będę odpowiadała jeden wyraz: «akuszerka». I już.
Mateczka zemdlała. Ja się rozpłakałem. Mateczka się ocknęła i zawołała:
— Cera!
I od stóp do głowy, chłodnym oblany potem, obudziłem się.
Jest w duszy ludzkiej jedna srebrna struna, na której jeden mistrz tylko, jedną pieśń doroczną wygrać potrafi. Mistrzem tym jest Wiosna; pieśnią tą jest Miłość...
Siedziałem na ławce w alejach i patrzałem na lękliwe główki zielonych świeżą, jasną zielenią — listków. Patrzałem na żwawą krzątaninę ludzi i ptasząt — i taka rzewność opanowała mą duszę, że pragnąłem całować wróbelki i ludzi...
Może ja to niedość poetycznie opisałem, bo to nie moja specjalność, w każdym jednak razie czułem wielką życzliwość dla wszystkiego, co żyje i rusza się na świecie...
Usiadł obok mnie na ławce człowiek o bardzo niemiłej powierzchowności. Opasły, o twarzy bezmyślnej, zmysłowej, mocno sapiący, z oczami bez wyrazu.
I poczułem nagle, że go kocham.
— Panie — rzekłem — nie wiem, czy pan mnie zrozumie. Widzi pan: oto słońce spływa ciepłemi promieniami i natura budzi się do życia. A wraz z tym nowym życiem wkradła się do mego serca miłość. Jesienią możebym na pana nie zwrócił uwagi, ale teraz oto kocham pana. Cóż z tego, że masz niemiły wyraz twarzy; jeżeli jesteś pan głupi i zły, to nie twoja w tem wina. Daj mi dłoń swoją i opowiedz mi o swojej żonie i dziatkach, zwierz mi się z trosk swych i smutków.
— Ależ ja pana nie znam — rzekł nieznajomy, odsuwając się i chwytając za boczną kieszeń marynarki.
Dostrzegłem ten ruch nieufny, i gorycz zalała mą duszę.
— Ach — powiedziałem z wyrzutem — masz mnie pan za złodzieja kieszonkowego; tak mi odpłacasz za me szczere, z serca płynące wyrazy?
— Szczere, czy nie szczere, a ja z obcemi ludźmi nie wdaję się w poufałe gawędy.
Wstał i poszedł.
— Biedny! — pomyślałem i łzy stanęły mi w oczach...
Po chwili jakaś wiekowa dama zajęła miejsce obok mnie na ławce.
«Ta mnie zrozumie» — pomyślałem.
— Pani — zacząłem. — Masz siwe włosy. Kocham cię za ten kontrast, który stanowi biel twoich włosów z zielenią wiosny. Kocham cię, pani, za te zawody, które w życiu przeżyłaś, za ten spokój, który maluje się na twem obliczu.
(Na obliczu matrony malował się żywy niepokój).
— Pani, mam do ciebie prośbę: ucałuj me czoło i pobłogosław mnie. Zdaje mi się, że twój pocałunek uczyni mnie dobrym, a twoje błogosławieństwo wskaże mi prawą drogę życia i zabezpieczy od pokus. Powiedz mi: «synu, bądź cierpliwy i mężny».
Matrona drżącemi wargami dotknęła mego czoła i, wzniósłszy dłoń drżącą, rzekła drżącym głosem:
— Synu, bądź cierpliwy i mężny.
— O tak! — zawołałem radośnie — będę cierpliwy i mężny, matko moja. Prawda, że pani pozwoli mi nazywać się matką?
W tej chwili zbliżyli się do siwej damy mężczyzna młody i kobieta — zapewne małżeństwo.
— Ach! jak to dobrze, że jesteście — krzyknęła radośnie staruszka. — Chodźcie, chodźcie ztąd... Do widzenia panu.
Szybko się oddalili, przyczem matrona coś im żywo opowiadała. Potem wszyscy troje obejrzeli się, ogarnęli mnie pełnym współczucia wzrokiem, pokiwali smutnie głowami, i poszli dalej.
Nie mogłem mieć wątpliwości: sądzili, że jestem nerwowy.
I gorycz zalała mą duszę, i łzy stanęły mi w oczach...
Po chwili siadł na mej ławce młodzieniec lat dwudziestu kilku, o żywych rozumnych oczach, niedbałych ruchach, niedbale ubrany — jeden z tych, którzy mi najbardziej do gustu przypadają.
— Czy zechce pan ze mną porozmawiać? — zacząłem tym razem już ostrożniej — pan jest sam i ja jestem samotny. Nie wymieniajmy swych nazwisk, bo i po co? Oto wiosna, słońce, zieleń młoda, wróbelki... Wiem, że jedne uczucia grają teraz w naszych sercach. Gdy się widzi to młode życie, gdy się widzi tyle blasku, trzeba koniecznie kochać. My mieszkańcy miast, tak mało przestając z naturą, zasypani gryzącym pyłem ulicznym, otuleni trującym oddechem fabryk — zatraciliśmy poczucie życzliwości dla ludzi. Ja gorąco pragnąłbym tak szczerze porozmawiać z kimś, znaleźć w sercu bratnim oddźwięk bratni...
— Tak — przerwał mi młodzian — to wszystko bardzo piękne, co pan mówi, ale ja mam zwyczaj dobrze poznać człowieka, zanim mówić z nim zacznę. Nie wiem, kto pan taki, czy modernista, czy secesjonista, czy biały, czy czerwony.
— Ach, tak... Ja jestem w kratkę — rzekłem z bolesną ironją.
— A ja się boję ludzi w kratkę — rzekł.
Wstał i poszedł.
I gorycz zalała mą duszę.
«Więc na to, by ktoś życzliwie dłoń ci uścisnął — niedość być człowiekiem o miłującym sercu; więc na to trzeba wywiesić koniecznie szyld swoich przekonań i upodobań artystycznych, społecznych, politycznych i wszelkich innych. Jak bardzo odbiegliśmy, a może dopiero dobiegamy do tego okresu, gdy słońce tulić będzie bratnie serca ludzkie».
I łzy stanęły mi w oczach.
I przez łzy zobaczyłem chłopaczka, pięcioletniego może, który mi się przyglądał.
— Jak się nazywasz malutki? — zapytałem.
— Janek — odpowiedział malec.
— Powiedz mi, Janku — nawiązałem rozmowę — czy ty także masz w swym małym serduszku kasztę, gdzie ludzie, jak czcionki drukarskie, posortowani są podług kolorów, zabarwień i odcieni?...
— Mój tatuś ma taką samą laskę, jak pan — odpowiedział malec.
— O dziecię — mówiłem — to naiwne zdanie starczy mi za odpowiedź. Ty dzielisz ludzi tylko na dobrych i złych, których odróżniasz proroczą intuicją dziecka. Ale przyjdzie życie i nauczy cię...
— Mamusia wyrzuciła mademoiselle, bo ona poszła i nie wróciła na noc — zaszczebiotał Janek.
— Tak, moje dziecko, tak.
I taka żałość ogarnęła mną, żem malca pocałował w czoło.
W tej chwili zbliżyła się ku nam niewiasta.
— Janek, chodź mi zaraz... Jakiem prawem pan mi dziecko liże?
— Pocałowałem je w czoło.
— To jest brutalna niedelikatność obce dziecko całować... Zarazisz mi pan dzieciaka i unieszczęśliwisz na całe życie!
Janek dostał w kark, mnie łzy w oczach stanęły. I mimo goryczy, która duszę mą przepełniła — przyznałem matce słuszność. Ona mnie nie zna...
Usiadła obok mnie dziewczyna upudrowana.
— Czy można do pani przemówić? — zapytałem.
— Oj, oj! — odparła i przysunęła się bliżej.
— Powiedz mi — zacząłem smutnie — powiedz mi, czy ta świeżość budzącej się do nowego życia natury, nie przypomina ci twego dzieciństwa? Gdyś była mała i czysta, gdyś tuliła białe czoło do ust swojej matki? Gdyś nie wiedziała, że są źli ludzie na świecie, że tyle brudu i krzywdy szerokim korytem niesie mętna fala życia? Oto budzi się w duszy twej echo odległych wspomnień i zapomnianych żalów.
— Pewnie, że się budzi — odparła smętnie — ale możeby mi pan tak fundnął kolaję, co?
— Przenigdy — odparłem mrocznie — czyż chcesz, bym smrodliwemi wyziewami garkuchni płoszył błękit mych wiosennych dumań? Przenigdy, jednak gotów ci jestem wybaczyć ten brutalny okrzyk, mącący niezamąconą jasność tych tonów, które wiosna na srebrnej strunie mej duszy wygrywa. O, biedna, upadła istoto, pogrążona...
— Na trajlowanie mnie pan nie weźmiesz, bom nie frajerka... Patrzajcie go...
Wstała oburzona, a odchodząc rzuciła mi w pożegnaniu jeden wyraz:
— Idjota.
I gorycz zalała mą duszę. I wiośnie posłałem wyrzut bolesny.
— O, wiosno, czemu kłamiesz?...
Aż oto usiadło na mej ławce dwoje dziewczątek. Uśmiech krasił im lica, rumieniec umajał wesołe twarzyczki. Rozmowa ich musiała być zwierzeniami, bo szeptały cicho, a zwierzenia były zapewne radosne, bo śmiały się bezustannie.
Jasne promienie słońca, zieleń młodych listków, wróbelki i te dwie wiośniane postacie — tworzyły sielankę.
I w sercu mym głośniej zadzwoniła moja pieśń słoneczna.
— Miłe dziewczątka — szepnąłem nieśmiało — pozwólcie mi skostniałe w szronie życia serce rozgrzać w promieniach waszej majowej swobody. Niech odtają sople życiowych zawodów mej duszy, niech pod czarodziejskim blaskiem młodości waszej zatli się w mym sercu iskierka dawnych nadziei i mistycznych rojeń. Rozmawiajcie głośno, a ja siedzieć będę cichutko i słuchać będę, a może z suchego oka łza rozrzewnienia spłynie i zrosi pofałdowane troską czoło.
Wiedziałem, że łza nie może spływać na czoło, ale wiedziałem także, że nie przysłuchuje mi się czułe ucho przeżytego krytyka, lecz młodość świeża zielonych listków, słońce, wróbelki i... owe dziewczątka.
Patrzały na mnie rozrzewnione, strwożone.
Gdy nagle zbliżył się krokiem zamaszystym mężczyzna w sile wieku i, ilustrując pełne grozy wyrazy, silnym potrząsaniem grubej laski, rzekł:
— W biały dzień, o trzy kroki od rodziców, żeby zaczepiać niedorostków, na to trzeba być cynikiem w najgorszym gatunku. Maniu, Zosiu — wracamy do domu; dosyć tych spacerów...
Załkała srebrna struna ostatnim jękliwym akordem, i skonała moja wiosenna pieśń miłości.
Słońce w dalszym ciągu świeciło na niebie bez chmur, ale już mi ludzie nie byli braćmi, niczyjego serca życzliwego nie pragnąłem...
O pieśni! uczyniłaś mnie złodziejem kieszonkowym, nerwowym, ajentem śledczym, trędowatym, idjotą i cynikiem, bom się garnął do ludzi...
Gdybym był modernistą, zakończyłbym niniejsze opowiadanie tak:
«Czarny kot... Oko Ramzesa... Hydra... Cykuta... Życie... Siedziałem na ławie samotny, jak piorun... Słońce sypało na mnie sadze zwątpienia».
I byłby nastrój.
Gospodarz chciał wprowadzić w świat córkę, a syna - wysłać za granicę dla dokończenia nauk.
I rzekł:
— Podwyższam komorne wszystkim lokatorom mego domu.
I podwyższył.
I poczuł zadowolenie, jakie jest udziałem ludzi, którzy spełnili swój obowiązek.
I tu zaczyna się cały sznur niezmiernie śmiesznych wypadków...
W owym domu był sklep z bielizną, krawatami, laskami — galanteryą. Właściciel sklepu zmartwił się, że mu podwyższono komorne; potem długo rozważał, liczył, myślał, kombinował, aż postanowił:
— Odprawiam jednego subjekta. Za robotę koszuli płacę od dziś o dziesięć kopiejek mniej. Za robotę krawata płacę od dziś o pięć kopiejek mniej. Gratyfikacji w roku bieżącym nie daję.
I kamień spadł mu z serca.
Od owego dnia, siedm szwaczek i trzy krawaciarki musiały już o godzinę dłużej pracować, żeby zarobić tyle pieniędzy, ile dawniej. Służący ze sklepu westchnął, że nie będzie mógł swym dzieciom kupić choinki. Subjekt założył własny sklep z materjałami piśmiennemi i w trzy miesiące stracił posag żony i własny kapitalik, poczem sprzedał wszystko i wyjechał z żoną i dzieckiem do Mandżurji.
W onym domu był inny sklep: spożywczy. Właściciel sklepu spożywczego zmartwił się, że mu podwyższono komorne, potem myślał, myślał, aż postanowił:
— Dobre są wędliny od Serdelkiewicza, ale procent mały; podłe są wędliny od Salcesona, ale zarabia się na nich pół na pół. Na pieczywie Strucel daje większy procent, niż Kajzerski. Na gatunku mąki i soli i tak nikt się nie zna; a mleko z krochmalem i wodą ma również kolor biały. W handlu niema sentymentów...
Na pierwszym piętrze od frontu mieszkał adwokat. Adwokat zmartwił się, że mu podwyższono komorne i złą wieść zakomunikował żonie; a pani adwokatowa postanowiła:
— Wykreślam się z liczby członków towarzystwa kolonji letnich. Nauczycielce płacić będę tylko sześć rubli na miesiąc, korepetytorowi Zygmusia — siedm. Przestanę prenumerować dla dzieci «Moje pisemko», a dla siebie «Przegląd pedagogiczny»; namówię męża, żeby rzucił: «Zdrowie», które nie jest potrzebne adwokatowi. Tapicer dostanie tylko dwa złote za firanki od jednego okna, a za Żelazną Bramą będę się targowała z przekupkami do upadłego.
Nauczycielka sześciorublowa musiała przyjąć jedną nadprogramową jeszcze lekcję i porzuciła jedną lekcję bezpłatną, którą dawała dziecku stróża domu, gdzie mieszkała. Korepetytor Zygmusia powiedział: «nie chcieli dać więcej, proszę mamy, ale i tak na wpis starczy, a zimowy szynel wcale mi nie jest potrzebny, bo zima pewnie będzie ciepła». A przekupki na targu wzdychały, że handel upada, bo teraz każdy chciałby kupować wszystko za darmo...
Na trzecim piętrze w lewej oficynie mieszkał buchalter — korespondent. Ten, dowiedziawszy się o podwyższeniu komornego, pobiegł natychmiast do swego przyjaciela i powiedział: «mówiłeś mi wczoraj o tych dwóch wieczornych godzinach; rozmyśliłem się i przyjmę». Przyjaciel odparł: «zdaje mi się, że tam już kogoś znaleźli, ale postaram się to zrobić». I zawiadomili kandydata, że posada zajęta, a kandydat przyniósł tę wieść matce siwej, wdowie bez własnych funduszów...
Lekarz z drugiego piętra poprzecznej oficyny wezwany został do chorego przy ulicy Szczyglej i wziął rublowe honorarjum, boć nie można się bawić w filantropję, gdy gospodarz podwyższa komorne. A żona chorego, wydawszy ostatniego rubla na poradę, nie miała już na lekarstwo i zaniosła chustkę do lombardu i chustki tej już nie wykupiła.
Urzędnik z trzeciego piętra lewej oficyny postanowił, że nie należy pozować na Katona, gdy warunki życia stają się coraz trudniejsze. Trudno: trzeba zacząć brać, gdy dają — łapówka brzydko się nazywa, ale posiada wiele stron dodatnich...
W teatrze na operze jedno z krzeseł galerji szczytowej, było puste: tam byłby siedział lokator czwartaka, gdyby nie podniesione komorne...
Biuro, mieszczące się w drugim podwórzu, na skutek zwiększonych kosztów administracji, zmniejszyło personel, uwolniwszy jednego z dwóch woźnych. Woźny miał troje dzieci. Nie było rady został roznosicielem jakiejś gazetki, a zarabiając teraz o połowę mniej, odnajął w swej izbie mały kącik za rubla młodemu ogrodniczkowi. Ale ogrodniczek odwiedzał siostrę, której dzieci chorowały na dyfteryt, i przyniósł zarazę dzieciom woźnego, i poumierały w ciągu tygodnia, jedno za drugiem wszystko troje...
W suterenie owego domu mieszkał szewc. W tej samej chwili, gdy rządca przyniósł wieść smutną o komornem, ośmioletnia Staśka poprosiła ojca o szóstkę na kajet. Szewc odparł: «dosyć tej nauki dla dziewuchy» i oddał ją do baletu do nauki. Szwagra miał w teatrze. I szewc terminatorom począł udzielać nieco skąpszych porcji...
I wiele, bardzo wiele pociesznych faktów miało miejsce. Owych pociesznych faktów było nie tysiąc i nie trzy tysiące. I następstwa tych faktów będą się ciągnęły aż do końca świata.
Woźnemu umarło troje dzieci, więc umarły i dzieci tych dzieci, i wnuki ich, i prawnuki, którzyby grali pewną rolę w życiu pewnych rodzin, a więc pewnego ułamka ludzkości.
Zapytacie:
— Co w tym jednak autor widzi śmiesznego?
— Ależ ogromnie wiele śmiesznego tu widzę.
Dla córki gospodarza, którą papa chce wprowadzić w świat, dla synka, który ma dla dokończenia edukacji wyjechać za granicę — zupełnie ich nie znając, pracują na drugim końcu miasta zamieszkałe szwaczki. Dla nich terminatorzy mają gorszy posiłek, dzieci służącego sklepu nie będą miały choinki, uczniaczyna szynela. Dla nich pisma straciły prenumeratora, towarzystwo kolonji letnich — członkinię, teatr — jedno miejsce na operze, przekupki z za Żelaznej Bramy — część zarobku, syn wdowy — posadę, na którą czekał od roku.
Dla nich umarło troje dzieci. Jedno dziecko oddane zostało do baletu. Dla nich kupujący w sklepiku — mieć mają gorszą mąkę i więcej wody w mleku. Przez nie uczciwa piekarnia i masarnia straciły odbiorcę.
Czy nie śmieszne?
Dla wprowadzenia w świat jednej panny i dokończenia edukacji jednego młodzieńca, duży odłam ludności pozbawiony został całego, lub części zarobku, uczciwości, nauki, zdrowego pokarmu, nawet życia.
Dla nich dziecko oderwano od kajetu i oddano do baletu.
Śmiesznem jest i to, że gospodarz ani jego dzieci, wcale o tem wszystkiem nie wiedzą: zdumieliby się, gdyby im doniesiono, że ktoś gdzieś, o całą długość Warszawy, biedna szwaczka poświęca się dla ich dobra.
To jest tak nieprawdopodobnie śmieszne, że nawet humorysta serdecznieby zapłakał.
A łzy humorysty są chyba również bajecznie śmieszne?
Jakie to wielkie szczęście módz myśleć, że mądrzy są mądrzy, że wielcy są wielcy, ze szczęśliwi są szczęśliwi, że uczciwi są uczciwi, że cnota jest cnotą, że wiara jest wiarą, że wiedza jest wiedzą — i tak bez końca.
Tak... tak.
Przyjdzie jeden głupi mądry, rzucisz okiem na małego wielkiego, otrzesz się o nieszczęśliwego szczęśliwego, spotkasz nieuczciwego uczciwego, zahaczysz o cnotę niecnotę, ujrzysz wiarę niewiarę, zawadzisz o wiedzę niewiedzę.
Tak... tak.
Przecież to bardzo paskudne, opiekunowie i opiekunki ochron urządzają doroczne uroczystości przedwakacyjne z pierniczkami.
Gdybym ja w przystępie szału zgodził się na wzięcie udziału w uroczystości przedwakacyjnej w ochronie, lub szwalni, i gdyby o tem napisano w kurjerze, tobym po powrocie do przytomności tak się zarumienił, jak nie umieją się rumienić ani humoryści, ani konie wyścigowe, ani Battistini.
A gdyby jakie blade bardzo, ale umyte na uroczystość dziecko, wyhodowane w ciemnej izbie dusznej, ale na uroczystość oblane potokami słońca, ponure, ale na uroczystość uśmiechnięte, syte w maju, bo ojciec robi w naprawie bruków, lub w domach przedsiębiorcy Hausfelera, ale głodne w zimie, gdyby takie blade dziecko z niebieską wstążeczką i umyte na uroczystość, powiedziało do mnie, a choćby nietylko do mnie, ale do nas wszystkich:
— Dziękuję wam, szlachetni dobroczyńcy — i tak dalej, tobym umarł, całkiem umarłbym ze wstydu.
Bo jabym sobie zaraz tak pomyślał:
— Jedna suknia balowa mojej żony, jeden mały wieczorek w szczupłem gronie rodziny i przyjaciół, jedne cygara w sezonie zimowym, jeden nieudany wieczór przy zielonym stoliku, lub jedno popołudnie przy zielonej murawie toru wyścigowego, kosztuje mnie więcej, niż ta ochrona cała... Więc, moje dziecko, jeżeli ty naprawdę myślisz, że jestem dobroczyńcą toś głupie, a ja — oszust; jeżeli nie myślisz, żem dobroczyńca, toś obłudne, a ja — deprawator.
Ochrona jest ciasna, wychowawczyni wasza skromnie wynagradzana, przybory do nauki freblowskiej bardzo ubożuchne; ale ja przecież nie mogę żonie nie sprawiać sukien balowych, a sam nie mogę nie palić cygar. A to, że tam coś tego, na ochronę, tom jeszcze nie opiekun, a tembardziej — dobroczyńca, tylko... tak sobie.
Takbym sobie pomyślał i umarłbym zupełnie ze wstydu...
Ale nietylko o tem chciałem powiedzieć.
Utarł się zwyczaj, że ludzie składają ofiary zamiast wieńców. I to bardzo się podoba ogółowi. A jak jeszcze ktoś zastrzeże w ostatniej woli, że nie chce kwiatów, to jest już zupełnie w dobrym tonie i modne.
Nie chcę, żeby mnie źle zrozumiano. Owszem, więcej korzyści przyniosą pieniądze, złożone bodaj na towarzystwo ratowania tonących, niż zwana wieńcem dziura, oblepiona zielskiem. Ale niech się owym ludziom nie zdaje, że są dobroczyńcami. Boć ostatecznie koszt ten sam, a ma się drukowane nazwisko nietylko swoje, ale i nieboszczyka, czyli, że dziesięć rubli rozkłada się na dwie pięciorublówki, dla siebie i nieboszczyka — po połowie.
Doprawdy, ja nie chcę nikogo urazić. Raz jeszcze powtarzam, że to mi się bardzo podoba, że tak, mojem zdaniem, wszyscy powinni postępować. Jeżeli mam coś do nadmienienia, to tylko — że ogłoszenia podobne kwalifikują się raczej pod rubrykę: «interesy handl. i majątk.» niż: «ofiary».
A wreszcie jest to wszystko jedno. Tylko to nie jest dobroczynność!..
Tak... tak...
Jeszcze jedna bardzo poważna sprawa wymaga wyjaśnienia, a mianowicie — testamenty.
Jest sobie w ubogiej rodzinie, bogato rozgałęzionej, albo nawet odwrotnie — bogatej rodzinie, ubogo rozgałęzionej — jeden bardzo bogaty i bezdzietny członek, zaawansowany w latach.
Opiekują się nim wszyscy. Siostrzeniec codziennie towarzyszy mu na przechadzkach, bratanka robi dla stryja ulubione soczki. Odwiedzają samotnika krewni z dziesięciu linji, żrą się między sobą, prześcigają się w dogadzaniu wszystkim jego niewygasłym zmysłom. Ten da kwiatek (powonienie), ta przyniesie własną rączką wyszyte pantofle (dotyk), tamten wykosztuje się na jakiś gracik: figurkę, wazonik, lub coś podobnego (wzrok); o ulubionym soczku, lub konfiturkach już mówiłem (smak); nawet mu ktoś z linji dziewiątej zagra coś, panie, napoleońskiego na skrzypcach lub fortepianie (słuch).
A stary pyta obłudnie.
— No, i poco to to dla mnie, starego?
Albo tylko dziękuje.
A tam gdzieś u rejenta spoczywa papier, który ma zwalić wszelkie nadzieje, który ma dowieść, że podstęp w duszy ludzkiej rozrosnąć się może do potwornych rozmiarów: stary dziewięć dziesiątych przeznacza na cele dobra ogólnego.
Znam tragedje podobne.
— Jakiem prawem ten człowiek rozporządza majątkiem swych spadkobierców; jakiem prawem zmusza on ich do ofiar na cele, przez siebie upatrzone. Jakiem prawem zbiera zaliczki w formie życzliwości, usług a nadto prezentów? Jakiem prawem sprowadza on klątwy na instytucje, przez siebie obdarowane, skądinąd pożyteczne bardzo i zasługujące na cześć i błogosławieństwa?
(Może taka klątwa właśnie ciąży na instytucji kolonji letnich, że nie może wysłać, z powodu braku funduszów, takiej liczby dzieci, jaką należy i pragnęła?)
I znów muszę nadmienić, że nikogo nie chcę urazić, że legaty uważam za bardzo pożądane przedsięwzięcia, że daleki jestem od twierdzenia, by każdy zapis dobroczynny miał głosić: «naści, niebożę, co mi już służyć nie może». Idzie mi tylko o wszechstronne wyświetlenie kwestji.
Boduen był dobroczyńcą, a nic po śmierci nie zapisał, bo rozdał za życia, co jest tem bardziej znamienne, że prawie nic nie miał.
Znam rodzinę, która przebywa w pogaństwie judaizmu, nie chcąc drażnić zachowawczego spadkodawcy, protoplasty. Zawód dla ludzi tych byłby tragedją. Znam wypadki, gdzie wstrzymywano małżeństwa, odrzucano posady, gdzie owa tajemnicza koperta z czerwoną pieczęcią, do gruntu zmieniała losy wielu rodzin.
Tak... tak.
Dobroczyńców jest mało: historja, ale nie szkolna, imiona ich zanotowała. Tuła się tam trochę bezimiennych, o których ani ja nie wiem, ani nawet «Biesiada literacka» nie podejrzewa ich imienia...
Znam ludzi, którzy, mając w kieszeni dwa ruble, złotych cztery i dwa grosze, wzruszają się na dwa grosze, lub na grosz tylko (a grosz reszty).
Znam, którzy mając srebrnego rubla i miedzianą dziesiątkę — potrafią się nawet za dziesiątkę wzruszyć.
Tak... tak. Ci są już lepsi, ale nie dobroczyńcy. I o to mi właśnie idzie...
Powódź, pożar, nieszczęście, bez dachu, tyfus, nędza w izbie piwnicznej, czworaczki, tragedja, nauczycielka, suchoty, maszyna do szycia, student, wpis, filar, chwała narodu, wieszcz, pomnik, aktorka, trojaczki, tego, owego, efektowny opis, miękkie serce, dwie łzy — rubel.
Owszem, to bardzo ładne. Tak właśnie potrzeba. Lepsze nawet dwa ruble i łza, albo trzy ruble bez łez zupełnie...
Zabiłeś wronę — grosz, spudłowałeś do zająca — dwa grosze, trafiłeś w psa własnego, zamiast w lisa — trzy grosze. Razem, sto strzałów — sześćdziesiąt kop. srebrem na moralnie zaniedbane dziewczęta, lub towarzystwo racjonalnego myśliwstwa...
Pula — dziesiątą część na stronę, znów pula — znów rubelek na bok.
Bardzo pięknie. A potem na kasę wdów po lekarzach, w połowie warszawskich, a drugiej — prowincjonalnych...
Kieliszek wychyliłeś, rzuć do skarbony, a potem na kasę literacką...
Mile ci upłynął wieczór w gabinecie w miłem sam na sam — pomyśl o kasie kobiet bezdomnych, lub — pracujących moralnie...
To są wszystko tak piękne obrazki, jakie zdarzało mi się widzieć, tylko na pudełkach od czekoladek i w fejletonach dzienników w owych błogich czasach, gdy podobna dobroczynność cieszyła się nawet dużą sympatją...
Ja bardzo proszę pisma nasze, jeżeli im to różnicy nie zrobi, żeby, nie wymieniając źródła, zwróciły się do młodzieży, aby zamiast uczt pożegnalnych — składali zebrane pieniądze na cele, jakie im do serca najbardziej przypadają.
Mogą z nich być w przyszłości lekarze. Może zjadą się do Warszawy na narady w sprawie hygieny miast, miasteczek i wsi. Może i wówczas nie urządzą uczty z winem i toastami, ale tak bardzo potrzebne grosze na inny cel przeznaczą.
Tylko ani oni, ani nikt, niech ich nie nazywa dobroczyńcami. To będzie tylko fakt uczciwy, pierwsza rata w spłacie obowiązku.
Obowiązek — to bardzo, bardzo rzadko używany wyraz. Bo, gdy kto tylko weźmie się do regulowania z nim rachunku na warunkach niewypłacalnego dłużnika — na dwa, trzy, cztery, najwyżej pięć procent — już wrzeszczy ździwiony tłum:
— Dobroczyńca.
A bankruta, który zapłacił część należności, nikt nie nazywa inaczej, niż bankrutem.
Bo wierzyciel — to obowiązek fizyczny (wyrok, komornik, koza), a ten — to tylko moralny (ani wyroku, ani komornika, ani licytacji).
Rzecz dzieje się przy stole obiadowym w pensjonacie.
Osób dorosłych jedenaście: z tych, dziewięć zalicza się do — owszem, a dwie do — tak sobie.
(Na wsi trudno o zupełnie dobrane towarzystwo)...
— Dzieci — to przyszłość narodu — powiada jedna z pań, niosąc do ust łyżeczkę kompotu.
(Mówiło się przed chwilą o dzieciach).
Zalega cisza.
Wszyscy spojrzeli z uznaniem na kobietę, która wypowiedziała tak głębokie zdanie.
(Synek jej jest uczniem pierwszej klasy szkoły wielmożnego Rontalera, a córeczka «chodzi» do pani Tołwińskiej — szczęśliwi malcy, że mają tak inteligentną mamusię).
— Tak jest — przerwał uroczystą ciszę jeden z panów — dzieci są przyszłością narodu.
I począł ogryzać kostkę pieczonego kuraka.
Pan, który ogryzał kostkę pieczonego kuraka, miał opinję bardzo rozumnego człowieka (5000 rocznie samej pensji) i dwóch synów w piątem gimnazjum — to też zdanie jego zostało wysłuchane z należytem skupieniem.
— Przyszłością narodu są dzieci — powiedziała druga pani z westchnieniem, nakładając na talerz marchewkę z groszkiem.
Westchnienie, zupełnie na miejscu, spotkało się z zasłużonem uznaniem.
Wszyscy byli zadowoleni z wyniku inteligentnej rozmowy, która miała tę zaletę, że nie nużyła rozwlekłością, a mimo to nie była zwykłą płytką, szablonową paplaniną.
Jeden tylko człowiek zdawał się być niezadowolony. Człowiek ten był tak sobie: jakiś nauczyciel, czy coś podobnego, kasłał po nocach — nudny i zgryźliwy.
Poruszył się raz i drugi niecierpliwie, co zawsze czynił, ilekroć nieproszony zupełnie chciał zabrać głos, i wybuchnął nagle wśród ciszy:
— Macie państwo zupełną słuszność — tylko że to trzeba rozumieć, trzeba dobrze zrozumieć, a inaczej lepiej wcale nie mówić i nie narażać się na śmieszność — chociaż to wcale nie jest śmieszne.
Szmer protestu rozległ się wśród biesiadników — szmer rósł — skośne spojrzenia i zjadliwe uśmiechy skierowały się ku mówcy.
— My rozumiemy, panie profesorze — ozwał się dobitnie i powoli rozumny (5000 rubli rocznego dochodu), ogryzając kostkę pieczonego kuraka.
— Nie — zaprotestował impertynencko ów tak sobie, i z impetem odsunął talerz.
Ten człowiek stanowczo nie umiał pogodzić tych dwóch czynności: mówienia i jedzenia.
— Ależ zapewniam pana profesora, że rozumiemy — ciągnął spokojnie (5000 samej pensji).
— Nie — huknął tak sobie. — Myśleć należy obrazami. Gdybyście państwo rozumieli, tobyście nie mogli z takim stoickim spokojem zajadać kompotów, kurczaków i marchewki.
W ostatnich czasach rozrosła się wstrętna kategorja ludzi, których przez grzeczność zwą przeczulonymi, lub nadczułymi. Ludzie ci wszystko biorą zbyt serjo i wszystko ich drażni. Ludziom podobnym wydaje się, że nie wolno mówić przy majonezie o powodzi, lub na koncercie o doli podrzutków.
— Dla mnie wyraz: potomni — jest obrazem, proszę pana. To znaczy: widzę siebie w grobie, spróchniałego zgniłego, toczonego przez robactwo.
— Zaczyna się — ozwał się czyjś głos niecierpliwy.
— A owych malców rocznych i trzyletnich widzę, jako dorosłych mężczyzn — ojców i dorosłe już matki — kobiety.
— I to panu odbiera apetyt? zauważył ktoś ironicznie.
— I widzę, jak oni za krótkie lat trzydzieści będą zajadali kurczęta, zabawiali się flirtem, zajmowali synekury, urządzali bale i koncerty, nosili tiulowe suknie z dyskretnemi dekoltami; będą czytywali gazety i głupie powieści i prowadzili płytkie rozmowy... Ten dwuletni Kazio, czy Jasio, będzie wywąchiwał duże posagi, a dzisiejsza dwuletnia Mania, Zosia, Jadzia czy Helcia będzie starała się na wędkę swych wdzięków pochwycić rybkę — sukniodajnego męża... Ten roczny Józio, Stasio, czy Władzio będzie umizgał się do leciwych mężatek i pożądliwie uganiał za łatwemi zdobyczami na bruku wielkiego miasta, a złotowłosa, szczebiocąca dziś zabawnie Jania, Henia czy Bronia będzie może pokutowała za kawalerskie grzechy męża.
— Panie, tego za wiele!
Sześć zupełnie zgorszonych osób usunęło się od stołu.
— I czegóż się państwo oburzacie? Nie mówiłbym wam tego, gdybyście mnie tak solennie nie zapewniali, że rozumiecie co znaczy wygłaszany przez was frazes: dzieci — to przyszłość narodu... Czas szybko płynie. Dwadzieścia lat — okres bardzo krótki... Toć pamiętamy doskonale nasze krótkie spodeńki i sukienki do kolan. Bacik, lalka — prawda — zdaje się nieledwie, żeśmy je wczoraj dopiero porzucili?..
Znów dwie osoby opuściły swe miejsca przy stole, a pozostałe z niesmakiem odsunęły talerze.
— Nie znoszę frazesów, zdań niewyczutych, które wiszą jak szyldy jaskrawe, których jednak nikt nie widzi, bo przechodzi obok po kilkanaście razy na dobę; zdań, które przypominają mi szlak na misce, w której się myję, albo kwiat na dzbanku od wody, lub na innem naczyniu...
O, tego już zanadto, panie profesorze — zaprotestował po raz drugi ogólnie szanowany (5000 rocznie). Trzeba się liczyć ze słowami.
— Przepraszam, nie powiedziałem nic ponad to, co się mieści w przyjętem z takim szacunkiem przez was zdaniu: dzieci — to przyszłość narodu. Gdyby pan powiedział, ogryzając kostkę pieczonego kuraka: «dziecko — to bardzo kosztowna, ale zarazem miła rozrywka» — byłoby mnie niezmiernie przykro, ale mimo to milczałbym, jak mur. Gdybyś pan powiedział: «ma się dzieci, boć człowiek żonaty zwykle ma dzieci, bo tak jest przyjęte, i to jakoś samo z siebie się robi» — nie przerwałbym ciszy nawet westchnieniem.
— Jesteś pan człowiekiem krańcowym.
Pozostali przy stole biesiadnicy — opuścili swe miejsca.
Do nauczyciela zbliżył się inny tak sobie i łagodnie położył mu rękę na ramieniu.
— Opowiem panu bajkę — rzekł:
Był w Ameryce pewien wielki kaznodzieja i znakomity mówca. Arystokracja New-Yorku wymogła, by wygłosił kazanie w jednej z najwspanialszych świątyń stolicy. Przybył cały wielki świat: panie postrojone, panowie, jak na balu. Nastrój był niezmiernie swobodny. Zgóry się już cieszono spodziewaną ucztą. Przypuszczano, że znakomitość wysilać się będzie, by ich olśnić czarem swej wymowy. Wreszcie ukazał się. Cisza. Oczekiwanie. A on im rzekł tylko tak:
«Marne, ułomne, liche owieczki, moje! Poco mam wam mówić, jak postępować należy? Wy wiecie, wiecie i bezemnie! Tylko nie chcecie, mili moi, postępować inaczej. Więc szkoda słów».
I poszedł sobie...
Człowiek zrównoważony podobny jest do cukierni.
Nad człowiekiem zrównoważonym, jak nad cukiernią, wisi szyld, mniej lub więcej jaskrawy, głoszący dobitnie, bez wahań, bez wątpliwości:
«Cukiernia. Kawa, herbata, lody, ciastka».
I każdy wie odrazu, z czem ma do czynienia.
Z frontu, człowiek zrównoważony, podobnie jak cukiernia, urządzony jest dość mile i z pewnym komfortem. Niema tam nic, coby przykuwało wzrok, coby głębiej rozsiadło się w duszy, aleć tego nikt nie wymaga; cała rzecz, by nic nie raziło, nie drażniło niemile wzroku, lub powonienia.
W kuchni cukierni i u zrównoważonego człowieka — jest cokolwiek nieczystości, bo być musi. Ale się ją skrzętnie ukrywa, bo poco kto ma wiedzieć? Widok brudu dla ludzi wytwornych jest bardzo niemiły i psuje apetyt.
W cukierni można grać w bilard, w szachy i czytać gazety. Nie są to rozrywki ani wysoko kształcące, ani bezwzględnie szkodliwe, o ile im się nie przypisuje zbyt wielkiego znaczenia i nie poświęca zbyt wiele czasu. Zarówno — towarzystwo zrównoważonego człowieka zapycha czas, przynosi pewien pożytek, daje chwilę wypoczynku, a to jest przecież dobre.
Człowiek bardzo głodny nie pójdzie do cukierni, bo chcący tam głód ukoić — naraziłby się na mdłości: ciastka są za słodkie. Silnych wzruszeń również cukiernia mu nie da, ale od tego jest szyld, który wyklucza je zgoła. Toż samo — ma się z człowiekiem zrównoważonym.
Ale istotna, prawdziwa i głęboka analogja między człowiekiem zrównoważonym a cukiernią — kryje się w tem jeszcze, że jedno i drugie — funkcjonują prawidłowo, regularnie, bez kaprysów, bez wahań, skoków i zboczeń.
Dyn, dyn! Cukiernia otwarta. Wchodzą, wychodzą — wychodzą i wchodzą. Ruch — nie gorączkowy wprawdzie — ruch normalny, prawidłowy — bez wzruszeń, komplikacji zawiłych — bez napięcia lub natchnień, lub silnych dreszczy zmysłowych. Dyn, dyn! Goście opuszczają cukiernię, ani zbyt chętnie, ani z ociąganiem. I zakład zostaje zamknięty — aż do dnia następnego.
Firma istnieje wiele lat, ma coraz więcej życzliwych, skromna działalność rozszerza się. Aż kiedyś ktoś tam nogę podstawi, lub wskutek zmiany warunków — zostaje zwinięta lub sprzedana. Pokiwa ten i ów głową, westchnie życzliwszy, wspomni dobrym słowem jej pączki lub babki śmietankowe — ot i ludziska zapomną.
Nikt nie przeklina, ani unosi się zbytnio, zrzadka ktoś sarknie na cenę wysoką lub opieszałą usługę.
Znałem człowieka zrównoważonego.
Było to w tym głupim okresie życia, gdy się krowiankę swych ideałów chce szczepić na prawo i na lewo, wszystkim i każdemu z osobna, gdy się pięści wściekle zaciska, gdy ktoś powie: «Nie chcę» albo «już jestem szczepiony», albo: «nie przyjmuje się, panie kochany; już próbowali».
Nic dziwnego, że człowiek ten zrazu wstręt we mnie budził:
— Jak pan możesz tak żyć? Zaręczam panu, że frenologja podniesie pana duchowo, da panu cel w życiu, nauczy pana myśleć — da panu szczęście. Dlaczego pan nie chcesz? Co panu to szkodzi?
A on odpowiedział spokojnie:
— Mój panie, każdy, co wie, to wie — co tu dużo gadać?
I nie chciał.
W lat parę chciałem go wciągnąć na członka towarzystwa racjonalnej hodowli szpinaku.
— Szpinak zawiera żelazo, w szpinaku kryje się źródło zdrowia narodu. Szpinak zastąpi kiedyś kapryśne kartofle, i zboże, i mięso. Szpinak zwalczy gruźlicę, rozwiąże wszystkie kwestje społeczne. Bułki ze szpinaku, szpinakowe ubrania, domy ze szpinaku... Panie! zrozumie to pan!
A on odpowiedział spokojnie:
— Mój panie, szpinak — to jest szpinak, basta.
Omal go nie zastrzeliłem.
Znów lat parę minęło. Ujrzałem go na pogrzebie mojej nieboszczki żony.
— Życie, mój panie, to jest tylko życie — i uścisnął rękę moją serdecznie.
Ucałowałem go. To proste zdanie było tak poczciwie powiedziane, tyle zawierało ciepła.
Postanowiłem częściej się z nim widywać. Początkowo interesował mnie, jako objekt, potem łączyło mnie z nim przyzwyczajenie, wreszcie przywiązałem się do niego, jak do cukierni.
Pamiętam, mówiłem raz z nim o wierze. Rozpatrywałem wiarę i religję ze strony historycznej, społecznej, filozoficznej, metafizycznej, materjalistycznej, etnograficznej.
On słuchał uważnie, oczami zwisał na moich ustach, a gdy blady i wyczerpany zamilkłem — on uśmiechnął się jakoś bezbarwnie i rzekł:
— Mój panie! Wiara — to jest wiara... i basta.
Raz wzburzył mnie fakt bezprzykładnej podłości ludzkiej.
— Ludzie — wołałem — to szakale. Człowiek to twór najnikczemniejszy. Każde zwierzę ma coś dobrego wrodzonego, jemu tylko właściwego. A człowiek umie rozumować; człowiek wyrozumuje każdą podłość, każdą nikczemność...
On położył mi rękę na ramieniu i powiedział dziwnie poważnym głosem, uroczystym:
— Człowiek jest tylko człowiekiem.
Innym razem gromiłem stosunek rodziców do dzieci.
— Co ojciec, lub matka daje dziecku, prócz truskawek, czystych chustek do nosa, korepetytora i żółtych bucików? Czy starają się ostalować swe dzieci hartowną zbroją — na ciężki bój życia? Czy wmyślają się w jaźń duchową dziecka — człowieka? Czy w dniu zaręczyn i kupowania wyprawy myśleli o niem, jakie cechy ciała i duszy mu przekażą? Nie. Dziecko — to lalka, piłka, krokiet, to flirt rodziców... Za co im się wdzięczność należy?
Pokiwał głową.
— Cóż? Rozumie się, że pan się ze mną nie zgadza?
— Owszem... owszem... ale widzi pan... Rodzice — to rodzice, a dziecko — to dziecko. Co tu dużo gadać?
I zdanie to, proste w swej myśli i budowie, podziałało na mnie łagodząco, jak porcja lodów śmietankowych w żarny dzień letni...
Szalałem niemal, widząc wokoło siebie taki rozpaczliwy brak inicjatywy, brak pomysłowości, brak myśli społecznej.
— Rutyna głupia, ślimacza, zakatarzona, zaspana, mdła, duszna, ślepa i głucha! Ruszyć tę masę drzemiącą, rozbudzić rakietami górnych myśli, ostrogami bodaj zmusić do porzucenia tego końskiego stępa. Niech to się do pioruna nie rusza tak ociężale, z temi świstami astmatyka i niezdarstwem tłustej świni, ryjącej się w gnojówce... Błyskawice wieszczych natchnień i gromy pobudki społecznej mają ten skutek zaledwie, że oczy zmuszą do zmrużenia powiek i przerwą jedno szerokie ziewnięcie... I cóż na to poradzić — no mów pan!...
A on? Potarł czoło i rzekł:
— Panie kochany! Co można — to można, a czego nie można — to nie można. To trudno!
Porwałem kapelusz i uciekłem, i unikałem go przez czas pewien.
Ale ciekaw byłem, jak ten człowiek zapatruje się na młodzież. Sądziłem, że młodzież go drażni swą pełnią życia, swym lekkomyślnym bezkrytycyzmem.
Nie! On i tu miał gotową myśl, która zupełnie mu wystarczała, by zrozumieć, określić i rozgrzeszyć:
— Co pan chcesz, panie? Młodość — to jest młodość... Nic pan na to nie poradzi, mój panie.
«Człowiek jest człowiekiem» — «Wiara — to jest wiara» — «Życie — to jest tylko życie».
A w cukierni:
«Uprasza się o niepalenie.» — «Uprasza się o płacenie w kasie».
Krótkie, treściwe, zrozumiałe...
Widziałem go, gdy konał, otoczony rodziną. Był spokojny:
— Dzieci, pamiętajcie, że obowiązek — to jest obowiązek, i że uczciwość — to jest uczciwość.
Zauważył mnie. Wyciągnął rękę:
— Postaraj się tam pan o emeryturę dla żony, choć coś. Bo pan ma trochę znajomości, no a oni — to tak, jak oni.
Tak brzmiała ostatnia jego skarga na zwierzchników.
— Ależ pan będzie żył — próbowałem go zapewnić.
Machnął ręką.
— E, nie panie, śmierć — to jest śmierć.
I umarł.
I stało się, że nadszedł miesiąc wrzesień.
I stało się, że ubyło dnia godzin dwie minut czterdzieści.
I stało się, że powrócili mieszkańcy miast do swych zimowych legowisk...
Powrócili mieszkańcy miast, by jak co roku, zdejmować pokrowce, odprawiać i przyjmować służące, zawiązywać, odnawiać i utrzymywać stosunki, umieszczać dzieci w szkołach i trzepać meble.
Powrócili mieszkańcy miast, by kupować materjały na ubrania jesienne, chodzić na koncerty, wprowadzać panny w świat, zalepiać watą okna na zimę, kształcić dzieci i wyjmować dywany z naftaliny.
Powrócili mieszkańcy miast, by się odwiedzać i obgadywać wzajemnie, czytać modne powieści, łgać na prawo i na lewo, zakładać firanki, czyścić srebro i platery, pić fałszowane mleko, brać udział w dobroczynnych widowiskach, mówić o mądrych rzeczach, zaprawiać podłogi, oddawać dzieci do szkół i ścierać kurze.
Powrócili mieszkańcy miast, by czynić to wszystko, co czynią od wielu lat i co, ich zdaniem, ma wielki sens...
Wszystko cokolwiek czynimy, o czem myślimy, co się wokoło nas dzieje, albo ma sens, albo nie ma sensu.
Palenie papierosów, noszenie gorsetów, pisywanie fejletonów, zbieranie pocztówek, zakładanie nowych dzienników, wygłaszanie toastów, urządzanie uczt powitalnych i pożegnalnych, — wszystko to niema sensu, a jednak istnieje.
Czyż wobec tego mój dziwny sen, niezależny od woli i chęci — nie da się usprawiedliwić?
A śniło mi się, że mam syna...
Śniło mi się, że mam syna, który przez całe lato pisał dyktanda ze Smirnowskiego, umie cztery działania, zna rozbiór, dużo prawideł i wyjątków; ma lat dziewięć, sieć niebieskich żyłek na skroniach, bardzo rozwiniętą wyobraźnię — i jest roztrzepany.
Śniło mi się, że idę ulicą, trzymając syna za rękę, i mówię:
— Tylko bądź uważny.
Obok mnie idzie pokornie korepetytor chłopca i mówi:
— Pamiętaj: bądź uważny.
Idziemy obaj, drżąc, potykając się, słaniając, i mówimy:
— Chłopcze, bój się Boga, bądź uważny.
A on, z tutką, zawierającą bibułę, dwa arkusze papieru w dwie linje, pióro i trzy stalki na zapas — idzie podskakując, i odpowiada:
— Niech się tatuś nie boi... A czy to prawda, że jak pająk ugryzie słonia w trąbę, to słoń się może wściec?
Staję, jakby rażony piorunem:
— Chłopcze, co ty pleciesz? Co ciebie obchodzi słoń, trąba i pająk?.. Ty myśl tylko o wyjątkach.
— O wyjątkach, myśl — głucho powtarza korepetytor.
— O wyjątkach, o wyjątkach — powtarzamy razem, nieprzytomni z przerażenia.
Chłopiec opuścił głowę ku ziemi i milczy.
Jesteśmy u celu.
Na podwórzu gmachu szkolnego tylu ojców, matek i chłopców. Brr! jak ja ich wszystkich nienawidzę — tych kandydatów, tych rywali...
Nagle tłum się rozstępuje, kołysząc, i wychodzi człowiek, w którego rękach spoczywa los mego syna.
Zbliżam się do niego i zginam wpół. Chcę mówić, ale głos mi w gardle zastyga. Daje mi znak, bym się wyprostował. Staję i patrzę, że wszyscy wokoło klęczą. Klękam. Cisza.
I nagle słyszę, jak syn mój wśród niczem niezamąconej ciszy, mówi zupełnie głośno:
— Tatusiu, ten pan podobny jest do Robinsona Kruzoe na obrazku w mojej książce.
Chwyciłem topór i z wściekłością rzuciłem się na malca, ale mnie powstrzymano.
Ktoby tam w snach szukał sensu?
— Bądź uważny. Teraz przynajmniej bądź uważny — proszę go — kupię ci wody z sokiem malinowym i zegarek.
— Z jedną kopertą czy z dwiema?
— Z dwiema.
— I łyżwy?
— I łyżwy.
— I chleb świętojański?
— I chleb świętojański...
Zdał.
Posadziłem chłopaka na wieży ratuszowej, woziłem go po całym mieście i wołałem:
— Zdał, zdał, zdał!
A ludzie rzucali czapki w górę i całowali mnie po rękach.
Ktoby tam w snach sensu szukał...
Aż oto dowiedziałem się, że jest dużo kandydatów.
W ręku miałem długi nóż, a przed sobą — setki matek, ojców i ich dzieci. I rzuciłem się w tłum i zacząłem ich zabijać.
I syn mój zwyciężył...
Żona mówiła mi nazajutrz, że krzyczałem przez sen, wymachiwałem rękami, a czoło moje zroszone było chłodnym potem.
Jednakże nie koniec jeszcze.
Synek mój rósł.
Ze ździwieniem spostrzegłem, że maleje mu korpus a rośnie głowa.
Zrazu nie zwracałem uwagi na dziwne zjawisko. Myślałem o rzeczach stokroć ważniejszych: chłopiec mój nie wiedział gdzie jest Etna i w którym roku urodził się Karol Wielki — wówczas nienawidziłem go, wydrapywałem mu oczy, morzyłem głodem. Gdy przynosił upragnioną czwórkę, zmieniałem się w jego czciciela, uległego sługę, niewolnika. Rozporządzał wówczas osobą moją bez zastrzeżeń.
I tak, raz po raz, to byłem katem jego, to ofiarą.
Aż stało się.
Ktoby w snach szukał sensu?
Idzie ulicą mój syn. Na cienkich, jak patyki nogach, kołysze się wielka głowa — tułowia ani śladu — z policzków wyrastają mu dwie maleńkie rączki, jak niemowlęcia.
Podtrzymuję go, gdyż patykowate nogi nie są w stanie utrzymać w równowadze potwornie wielkiej głowy.
Idę obok niego i gałązką zganiam z jego twarzy gromady much, które ją obsiadły.
A za nami biegną ulicznicy i wołają:
— O, głupi idzie, głupi, głupi!
I przychodzimy do wrót wielkiego gmachu.
Padam na kolana przed możnym człowiekiem i wołam:
— Dajcie mu synekurę, synekurę, synekurę!
— Zajęte wszystkie — odpowiada możny człowiek.
— Synekurę mu dajcie, bo przecież widzicie, że on jest trochę osłabiony przez naukę.
A tam na dole, tłum wyje:
— Głupi, głupi, głupi.
A syn mój płacze.
A ja się budzę.
A czytelnicy niech przeczytają «Nego» Daniłowskiego, albo niech przeczytają, co chcą, albo niech nic nie czytają...
Ten także znowu panie z pretensją wyjechał...
Osądźcie sami tylko:
Naczelnik naszego biura jest człowiekiem, który, prócz sześciu tysięcy rocznej pensji i pleców — posiada jeszcze... humory. To znaczy: dobry humor, albo zły humor.
Jeżeli jest w dobrym humorze — chwali, jeżeli w złym — gani. Jest to zupełnie zrozumiałe, albowiem sam najmniejszego nie ma pojęcia o rzeczy i ocenić pracy nie potrafi. Czemże się więc ma kierować? A przecież musi chwalić i ganić na przemian: od tego właśnie jest zwierzchnikiem i pobiera pensję.
Więc kieruje się humorem.
No: racja czy nie?
Posłuchajcie tylko dalej:
Przychodzi raz do biura w złym humorze. Temu nawymyślał, tamtemu nawymyślał — idzie do mnie.
Ja jestem poczciwości człowiek. Każdy może zaświadczyć. Robię swoje, w drogę nikomu nie wejdę, wody nikomu nie zamącę.
Przychodzi do mnie: zajrzał do jednej książki, do drugiej — i zaczyna, rzecz naturalna, wymyślać:
— Pan nie umiesz pisać — powiada — pan jesteś niedołęgą — powiada — pan nic nigdy porządnie nie zrobisz — powiada; — pan darmo tylko pensję bierzesz.
— Ależ, panie naczelniku — powiadam.
— Kiedy ja mówię, to pan milcz — powiada. — Pan mi nie przerywaj — powiada. — Pan nie wiesz nawet, jak się względem mnie zachowywać.
I cóż ja miałem robić?
Nawymyślał mi, za przeproszeniem, od durniów, błaznów i nieuków — i poszedł do swego gabinetu na cygaro i gazetę.
Nie powiem, żeby mi podobnie niesprawiedliwa ocena moich kwalifikacji i osoby była miłą. Toć pracuję już nie pierwszy rok, toć nie jestem pierwszy lepszy chłystek, którym można bezkarnie pomiatać.
Oburzyło mnie to, ale myślę sobie tak:
Co ja tam będę z nim zaczynał? Przyszedł dziś w złym humorze, więc musiał na kimś wywrzeć swą złość. Ja mu się akurat nawinąłem, więc się do mnie najbardziej przyczepił. No trudno.
Ja wogóle jestem z gruntu poczciwości człowiek.
No: racja czy nie?
Ale w naszem biurze, proszę was, pracuje jeden młodzik. Pracuje, to i pracuje, Ja tam nikomu w drogę nie wchodzę, mnie tam nic nie obchodzi, kto pracuje, kto nie pracuje. Dla mnie tam wszyscy mogą choćby na głowie chodzić, byle się znowu do mnie nie wtrącali.
A on, panie, ten gołowąs, wstaje nagle i powiada:
— Panowie, jak wy się zapatrujecie na zachowanie naszego kolegi?
A że on siedzi akurat obok mnie, więc ot tak sobie zapytałem:
— Jakiego kolegi?
— Bo myślałem, że on ma na myśli naczelnika, więc ździwiło mnie to nagłe koleżeństwo.
— Pan się jeszcze pytasz, jakiego kolegi? — odpowiada. — Ja właśnie pytam, czy tu się znajdzie kto taki, co panu po tem wszystkiem zechce podać rękę.
— A cóż ja takiego zrobiłem? — pytam zdumiony.
Myślałem na razie, że może rzeczywiście powiedziałem coś niestosownego, tak mnie to znienacka zaskoczyło.
— A cóż ja, u licha, powiedziałem?
— Właśnie to źle, żeś pan nic nie zrobił i nic nie powiedział.
— A cóż ja miałem robić?
— Reagować na zniewagę, na obelgi...
— O, ta... ta... ta... Reagować!... Byłby mnie jeszcze więcej zwymyślał... Przecież chciałem mu odpowiedzieć, to odpowiedział, że się nie umiem zachowywać.
A ten, panie, chłystek, gołowąs, panie:
— Ja do pana nie mówię.
Dopiero jeden wstał i mówi:
— Panu się zdaje, że to tak można. U nas o dymisję nie tak znowu trudno, a o nową posadę za to — to trudno.
— Więc, zdaniem pana, należy sobie pozwolić w gębę pluć?
— Pluć nie pluć, ale jak kto ma żonę i dzieci...
— Tembardziej, jak kto ma dzieci — powiada młokos.
Słyszane to rzeczy?
— Jakto: tembardziej? — pyta ten rozsądny kolega. — To dzieci mają potem z głodu zdechnąć?
— A niech zdechną — powiada.
Słowo wam honoru daję — ja jestem sobie poczciwości człowiek i nikomu wody nie zamącę, ale chciałem go zbesztać od ostatnich.
Moje dzieci mają z głodu zdychać? Taki chłystek, co to nie ma pojęcia, czem jest zrodzone z prawego łoża dziecko; taki, panie, smarkacz, śmie mi mówić, z czego moje dzieci mają zdychać. On mi będzie nauki dawał. Dlatego, że mi tam ktoś coś przykrego powiedział, to ja mam... kiedy to i gadać nie warto.
— Mój panie — powiadam do niego — pan jeszcze własną pracą dzieci nie karmił.
A on:
— Ale pan je karmisz nie tylko pracą, ale upodleniem. A dzieci, wychowane kosztem upodlenia ojca, wyrosną na szubrawców, i pan sam nawet nie będziesz miał z nich pociechy. Połajdaczą się panu.
No wiecie: żem go za to nie trzasnął w pysk to doprawdy chyba — że jestem poczciwości człowiekiem.
Racja, czy nie?
— Mój panie — mówię — jeżeli mi mój zwierzchnik tam co powie, to chociaż ja mogę się z nim niezupełnie zgadzać, chociaż moje zapatrywania pod niektóremi względami mogą być różne, to ja muszę słuchać — i basta! — bo na to jest, mój panie — zwierzchność — i już! Ale pan nie ma prawa mi ubliżać, bo nie jestem od pana zależny, bo pan jest na to za młody, żeby mi rad udzielać — i już.
I usiadłem na krześle.
Myślicie, że po tej odprawie on dał za wygranę?
— Ja raz jeszcze — powiada — pytam, co panowie myślicie w tej nad wyraz smutnej sprawie przedsięwziąć?
— Mój panie — powiadam — ja tam nie jestem denuncjantem, ale ostrzegam pana, że o tem naczelnik może się dowiedzieć i wylecisz pan z biura.
— A pan myśli, że ja będę pracował w takiem biurze, gdzie panują podobnie świńskie stosunki... Ja tu i godziny nie będę dłużej.
— Ach tak, to rozumiem — powiedziałem. — To pan jest pewnie radykał?
— A tak, radykał.
— Trzeba mi to było odrazu powiedzieć.
I poco ja dopiero z takim zacząłem gadać?
No: racja czy nie?
I wyobraźcie sobie państwo, teraz żyjemy ze sobą w najlepsze. Bo ja tam nikomu w drogę nie wchodzę, tylko nie lubię, żeby się kto do mnie wtrącał...
Jedno mi tylko dziwne:
Dlaczego naczelnik, jak jest w złym humorze, to najchętniej ze mną rozmawia, a z nim — to nigdy?
Cioteczny brat stryjecznej siostry mojego rodzonego stryja, znając wielkie i niekłamane przymioty mego charakteru, zaasekurował mnie przed laty na rubli tysiąc, mówiąc:
— Niechże ten nicpoń, który straci napewno wszystkie ośm spadków wszystkich swoich ośmiu bezdzietnych krewnych, niech otrzyma po dojściu lat czterdziestu tysiąc rubli. Jeżeli do tej pory nabierze trochę rozumu, będzie miał parę groszy na wygrzebanie się z błota, w które wlezie, jeżeli pozostanie pijakiem, niech i tę krwawicę moją przepije, ale dopiero w czterdziestym roku życia.
Co zrobiłem ze spadkami, to jest osobistą moją sprawą, z której nie mam najmniejszej ochoty publicznie się spowiadać; stanowczo odmawiam wszelkich wyjaśnień w tej kwestji i żądam, żeby mnie o to nie nagabywano ani bezpośrednio, ani pośrednio. Ładna historja sobie, no! Nigdzie chyba ludzie piszący nie są tak natrętnie podpatrywani, jak u nas, a przecież niejednokrotnie już wyjaśniano, że prywatne życie piszącego należy tylko do niego, a tylko dzieła podlegają sądowi ogółu. Więc raz jeszcze powtarzam, że nikt nie ma prawa nie tylko zapytywać mnie, ale nawet czynić domysłów, co zrobiłem z owemi spadkami. Ale przystąpmy do rzeczy:
Przed pięcioma laty tedy ubiegł termin, w którym posiadałem już niekłamane prawo do sumy, na którą zostałem zaasekurowany — skończyłem bowiem lat czterdzieści.
Biorę drżącą ręką polisę i idę po «krwawicę» wyżej wymienionego dobroczyńcy mego.
— Szanowny panie — mówię do urzędnika towarzystwa asekuracyjnego, który niezmiernie grzecznie poprosił, bym zajął miejsce. — Szanowny panie, pragnąłbym...
— He, he! zapewne synka lub (przyjrzał mi się uważnie), może wnuczka, choć pan tak młodo wygląda, może wnuczka pan życzy sobie zaasekurować?
— Nie, panie, jestem kawalerem, uważa szanowny pan, i jeżeli nawet...
— A, to może (spojrzał na mnie przenikliwie) może posesyjkę od ognia?
— I to nie.
— A więc może...
Chcąc przerwać indagację, wyjąłem polisę i położyłem ją na biurku.
— Chciałem odebrać przypadającą mi sumę.
— Ach, ta.. a.. a.. k. Dobrze, ale uważa pan, my nie wiemy, czy pan żyje?
— Ależ żyję, mogę panu zaręczyć, że żyję.
— Nie, panie, pan może się mylić przecież.
Zdębiałem: a może w samej rzeczy? Wahanie swe ukryłem i raz jeszcze zapewniłem urzędnika, że żyję, że jestem tego pewien, że fakt ten najmniejszej nie ulega wątpliwości.
— Ależ panie, raz jeszcze powtarzam, że pan może się mylić. Pan mógł już dawno umrzeć, a pan właśnie może być zupełnie ktoś inny.
— A jakże ja się przekonam? - zawołałem zgnębiony.
— Otóż to właśnie; zaraz panu wyjaśnię: pójdzie pan do rządcy i weźmie pan od niego piśmienne poręczenie, które należy zaopatrzeć w markę i dać do poświadczenia w cyrkule. Następnie napisze pan podanie w formie prośby o wypłatę pomienionej sumy; podanie to zechce szanowny pan zaopatrzyć w mareczkę i podpis stwierdzić u rejenta, następnie przyjdzie pan do nas po informacje co do dalszych kroków.
Możecie sobie wyobrazić, jak spędziłem noc, w jakiej piekielnej niepewności, w jakim strachu szalonym: a nuż dowiem się, że umarłem, że ja nie jestem ja, tylko ktoś inny, który się za mnie podstawił. Tonąłem we łzach i w pocie chłodnym. Oczekiwałem rana z zamarłem sercem, oka zmrużyć nie mogłem. Postanowiłem zapisać część tej sumy na cele dobroczynne, byle przekonać się, że żyję. Kilka razy przebiegała mi przez głowę myśl: «a może darować im tę sumę, i nie wywoływać wilka z lasu». Ale ciekawość ma też swoje prawa.
O świcie dzwoniłem do mieszkania rządcy.
— Panie, błagam pana, daj mi pan świadectwo, że ja nie umarłem, że zamiast mnie nie żyje ktoś inny.
Wiele chwil długich, jak wieczność, minęło, nim zdołałem przekonać zacnego człowieka, że żyję: z początku stanowczo odmówił dania mi świadectwa, potem dopiero udobruchał się i wręczył mi cenny papier.
W dwa dni później uśmiechnięty, rozwiośniony, przestępowałem próg biura towarzystwa asekuracyjnego.
Urzędnik przejrzał papiery, pokręcił głową, uśmiechnął się smutnie i szepnął:
— Tak, panie, mamy już dowód żeś pan nie umarł, ale musimy mieć dowód, żeś pan się urodził.
Stałem jak piorunem rażony.
— Jakto? więc istnieje wątpliwość? więc może okłamywano mnie tylko, i ja żyłem w tej sieci kłamstw i szalbierstwa? O! nikczemności ludzka! — wołałem.
— Ależ uspokój się pan, może pan się urodził, może to prawda, my tylko dowodu na to nie mamy.
Odetchnąłem.
— A jakiż dowód?
— Metryka i książeczka legitymacyjna.
— A no tak, prawda.
Znów noc całą straciłem. Dziś zupełnie otwarcie wyznać już mogę, że obawiałem się nie na żarty. Wprawdzie słyszałem coś o tem, że mam tam gdzieś metrykę, ale nuż w ostatniej chwili przekonam się, że mnie łudzono tylko?
Po wielu kosztownych próbach i wycieczkach, otrzymałem tyle upragniony dowód, że się urodziłem.
Wręczyłem dowód ów urzędnikowi towarzystwa asekuracyjnego z miną, która mówiła: «i cóż? acha?»
Stałem wyprostowany w oczekiwaniu nowego ciosu. Nie dał czekać na siebie zbyt długo.
— Tak, panie, teraz najmniejszej już nie ulega wątpliwości, że osoba, wymieniona w polisie, urodziła się i żyje, ale jakiż my mamy dowód, że tą osobą jest pan?
Wyjąłem bilet wizytowy, dwa kwity lombardowe, brzmiące na moje nazwisko, trzy listy, adresowane do mnie, chustkę od nosa z monogramem, dodając przytem, że pozwalam sprawdzić i inne części mojej garderoby, opatrzone takimże monogramem.
Urzędnik drwiąco patrzał na mnie:
— Nie, panie, my na podobne dowody nie możemy wypłacać pieniędzy. Bilet wizytowy, monogramy i listy, można bardzo łatwo sfabrykować za parę rubli.
Oburzyłem się.
— Panie — rzekłem — torturujesz mnie pan od tygodnia, a dziś robisz mnie pan oszustem, kalasz pan latorośl znakomitego rodu. Tego już zawiele, postępujesz pan niegodnie.
Wysłuchał przemowy mojej cierpliwie.
— Tak — rzekł — rozumiem gniew pański i współczuję z panem, ale ja wymagam to tylko, czego odemnie żąda moja zwierzchność.
— Jakże ja panu dowiodę, że ja — to jestem ja?
— Drobnostka: uzyska pan podpis sześciu obywateli miejskich i czterech ziemskich.
— Skąd ja ich wezmę?
— Nie wiem, postaraj się pan. To już ostatnia formalność. Suma natychmiast zostanie panu przez kasjera wypłaconą. A przy wypłacie da pan tylko pokwitowanie, poświadczone przez rejenta, i koniec.
Ze zdwojoną energją wziąłem się do pracy... Objechałem pół Królestwa, całą Warszawę, ale w trzy tygodnie niespełna, wydawszy na jazdy około stu rubli, posiadałem żądaną liczbę podpisów.
— Ślicznie — zawołał urzędnik, przeglądając akta mej sprawy (około trzech liber papieru) — teraz pan zechce przedstawić nam poświadczone przez rejenta dowody, że tych dziesięciu obywateli — jest w rzeczy samej obywatelami, że się urodzili i że nie umarli jeszcze.
— Ależ panie, to niemożliwe! — zawołałem z rozpaczą, graniczącą z obłędem.
— No tak, przyznaję, że to — jest dość przykre, ale niechże pan sam przyzna, że towarzystwo nie może ufać podpisom ludzi, których nigdy nie widziało, o których istnieniu nic nie wie. No, racz pan przyznać.
— A no tak, ma pan słuszność, ale bądź co bądź...
Rzuciłem posadę, którą miałem, aby módz oddać się niepodzielnie sprawie tak ważnej i wymagającej tak wiele czasu i zabiegów. Szło mi to teraz łatwiej, dzięki doświadczeniu.
W cztery miesiące miałem już żądane dowody, które dwoma wozami frachtowemi sprowadziłem do towarzystwa. Bo trzeba wiedzieć, że urządziłem się nad wszelki wyraz dowcipnie, uzyskując dowody tych, którzy podtwierdzali podpisy, a znów wszelkie legitymacje tych, których podpisy znajdowały się na dowodzie złożonym przezemnie, potwierdzone były przez osoby, których papiery także na wszelki wypadek zgromadziłem.
Miałem jeszcze trochę kłopotu z papierami mego dobroczyńcy, musiałem złożyć akt urodzenia i zejścia, kopję testamentu, dowody o bezdzietności wszystkich moich spadkobierców, dowód, że sam nie mam ani dzieci, ani wnuków, ani prawnuków. Ale to jest już drobiazgiem: łatwiej dowieść, że ktoś nie istnieje wcale, niż że urodził się, nie umarł i że on jest właśnie ten sam.
Bądź co bądź, za miesiąc suma moja ma mi być wypłacona. Otóż, bogaty w doświadczenie, wybrałem sobie, jako sposób zarobkowania na przyszłość, przeprowadzanie formalności wstępnych przy odbiorze sum od towarzystw asekuracyjnych.
Kelner jest człowiekiem!
A no trudno: napisało się. Trzeba jechać dalej...
Otóż wyobraźcie sobie, że od lat ośmiu jadam obiady w pewnej restauracji, że zasiadam zawsze przy tym samym «moim» stoliku, i że posługuje mi ten sam kelner.
Jak do tej chwili wszystko w porządku.
Wyobraźcie sobie dalej, że przez te ośm lat niejednokrotnie wymyślałem owemu kelnerowi za rozmaite jego przewinienia.
Pieczeń była twarda:
— Dureń jesteś!
Nie było gazety; gdzieś się zapodziała:
— Nie masz pojęcia o służbie!
Zabrakło wykałaczek, albo wydano z kuchni rosół na brudnym talerzu:
— W chlewie tobie usługiwać, a nie być kelnerem.
Nawymyślał mi mój zwierzchnik:
— Albo gospodarz wyrzuci cię na cztery wiatry, albo przeniosę się do innej jadłodajni, bałwanie!
Kelner zwykle nic nie odpowiadał; rzadziej bąknął coś pod nosem, co zapewne było z jego strony protestem przeciw moim uroszczeniom, lub usprawiedliwieniem.
A teraz wyobraźcie sobie, że przed tygodniem kelner ów podał mi czarną kawę bez cukru.
— A cukier? — pytam z oburzeniem.
— Ach, zapomniałem — odparł spiesznie.
— Ale napiwka nie zapomnisz wziąć, co?
Po chwili zjawiła się cukiernica.
— Przepraszam pana — powiedział kelner.
— Jakto, przepraszasz?
— Ja pana przepraszam, że zapomniałem podać cukier do kawy.
W pierwszej chwili myślałem, że drwi ze mnie.
— Zbogaciłeś się już? Może dom sobie kupujesz?
Spojrzałem na niego ostro.
Patrzę: on jest mężczyzną lat około trzydziestu, z siwiejącemi na skroni włosami; ma nos, oczy, uszy. Właściwie co w tem dziwnego? No nic. Choć na razie ździwiło mnie, że kelner ma coś więcej nad dwie ręce do podawania obiadu i brania zapłaty i napiwka. Co jednak dziwniejsze: zauważyłem, że kelner ma smutny wyraz twarzy.
— Nie wyspałeś się, czy jesteś pijany? — zapytałem pojednawczo.
— Nie, panie, żona mi chora.
— Jakto — żona?
— Moja żona, proszę pana, jest chora.
— To ty masz żonę?
— Tak, proszę pana — i dwoje dzieci; a to właśnie teraz, to trzecie.
Patrzcie państwo: kelner ma nietylko nos, oczy, uszy, ale i żonę. No, że ma uszy, to jeszcze nic dziwnego: żeby słyszał gdy na niego dzwonią. Że ma tam nos i oczy, to jeszcze można się z tem pogodzić. Ale po co kelnerowi, u licha, żona i dzieci, i jak to się do niego wzięło?
Postanowiłem rzecz wyświetlić.
— Więc powiadasz, że masz żonę i dzieci? No i jakże to ty masz tę żonę?
— Ha, zakochał się człowiek, ożenił, i ot — pan przecież wie, jak to jest?..
— Wiem; no wiem. Juści, że wiem, ale... I zakochałeś się, powiadasz?
— Et, co tam o tem gadać.
— Ale zaczekaj że. To mnie zaciekawiło... I cóżeś ty jej powiedział, jakeś się zakochał?
Zawołano go.
— Ale słuchaj no, przyjdź tu potem.
Patrzę... patrzę. Oczy szeroko otworzyłem. Ten sam kelner i basta.
— Słuchaj no, mój kochany — badam go dalej — a jak ty dawno po ślubie?
— Dziewięć lat.
— Aha... No, i powiadasz, że masz dzieci?
— A mam. Chłopak ma już sześć lat, dziewczyna cztery, no, i to, co będzie. A troje umarło.
— Acha... Więc troje umarło. No, a te, co żyją, to pewnie są kelnerami — co?
— Skąd znowu? Najprzód, że są jeszcze małe. A po drugie, to już wolę, żeby były czem chcą, tylko nie w tym obowiązku.
— Jakto «w tym obowiązku»? A czemże mają być?
— Albo ja wiem? Chłopak chętny do nauki...
— Do nauki — powiadasz?
— A tak. Już dobrze składa litery. Dobrego ma nauczyciela.
— Twój chłopak ma nauczyciela? Co też ty mówisz?
— Cztery złote groszy dwadzieścia na miesiąc mnie kosztuje.
Łyżeczka wysunęła mi się z ręki i z brzękiem padła na marmurowy blat stołu.
— Poczekaj no... Co to ja jeszcze chciałem spytać?.. Acha... No, a jak na ciebie dzieci wołają?
— No, jak mają wołać? Wołają: ojciec, tata.
— Mój kochany, powiedz mi tak parę zdań. Jak naprzykład — chcą czego, to jak mówią?
— Rozmaicie: «niech tata kupi», albo: «proszę ojca», albo «mój tatusiu».
«Kelner! Płacić do stu djabłów! Ogłuchłeś?»
Znów go odwołano.
Byłem tak zdumiony zrobionem świeżo odkryciem, że mi się nawet cała ta historja nie wydawała na razie śmieszną. I już wtedy błysnęła w mym mózgu myśl, że kelner bądź co bądź jest człowiekiem. Ale nie odważyłbym się za nic w świecie zwierzyć komukolwiek z tem dziwacznem urojeniem...
Nazajutrz zapytałem, jak się ma żona. Żona ma się lepiej. Dziecko jest chłopcem. On całą noc siedział przy żonie. Teraz przy żonie jest jego matka. Nowe odkrycie: kelner ma matkę. Jeszcze nie koniec. Matka mówi do niego: «synu», albo «synku». Dalej: kelner ma bliższych i dalszych krewnych, ma znajomych i przyjaciół.
W dalszym ciągu dowiedziałem się, że on uważa, iż niektórzy goście są ludźmi, źle wychowanymi; że wolałby się nieraz i wyrzec napiwka, byle mu nie ubliżano; że czasem ogarnia go takie zniechęcenie (sic!), iż rzuciłby chętnie wszystko do djabła, ale nie może, bo ma dzieci; że on czytał «Ogniem i mieczem» samego Sienkiewicza i całe noce nie spał i do niczego był niezdolny, tak miał głowę nabitą temi przygodami; że on uważa, iż prasa za mało zajmuje się wielu sprawami, a za wiele innemi znowu sprawami; że on bardzo potępia Luizę, że rzuciła dzieci dla jakiegoś fircyka; że on by nie przebaczył nigdy żonie, gdyby był jej mężem; że jemu często przykro podawać różne przysmaki, bo zna tajemnice zakulisowe jadłodajni swego pryncypała; że między kelnerami są intrygi; że u nas jest wielka ciemnota i dlatego jest tak źle; że gdyby on miał jakiś kapitalik, toby sobie kupił magle i żyłby sobie spokojnie.
Dowiedziawszy się tylu rzeczy w ciągu trzech dni, zacząłem wyprowadzać wnioski z nagromadzonego materjału.
Przedewszystkiem począłem rozumować tak.
Że kelner może mieć żonę, dzieci, lub jedno i drugie razem — o tem wiedziałem i dawniej, tylko jakoś mi to na myśl nie przychodziło. Że kelner ma matkę, ojca, może mieć braci i siostry, a więc krewnych wogóle, to można sobie było wykombinować à priori. Że kelner umie czytać, łatwo odgadnąć, gdyż podaje żądane gazety, pisze rachunki na obrusie i t. d. — eo ipso, mógł czytać też «Ogniem i mieczem» i mógł się tem dziełem zachwycać. Że ma on swój pogląd na ludzi, których widuje i wypadki bieżące, to również stało się jasnem. Że może kelner być obdarzony inteligencją, łatwo przypuścić, jeśli się zwróci ku życiorysom sławnych ludzi, między którymi wielu pochodziło nie z adwokatów, złotej młodzieży, kancelistów i t. p. inteligencji. Że kelner może kochać żonę i dzieci, a nawet być smutnym, gdy żona mu choruje, umiera dziecko, wiemy z powieści, nowelek i wierszy, a z drobnych wiadomości w pismach wiemy, że nie tylko lekarze, inżenierowie, aptekarze, reporterzy, dentyści, lub handlowcy umieją kochać lub nienawidzieć.
Wobec tego, kelner, jako posiadający fizyczne, zewnętrzne rysy, i duchową powierzchowność ludzką — jest człowiekiem; co jeśli nie zostanie obalone w polemice — winno wpłynąć — by w restauracjach i cukierniach, obok tablic, z napisem: «nie pluć na podłogę», lub «uprasza się o zdejmowanie kapeluszy» — umieszczono tablicę: «kelner jest człowiekiem».
Jest to jednak krok dość ryzykowny. Bo djabeł nie śpi. A nużby w dalszym ciągu się okazało, że człowiekiem jest również posłaniec, dorożkarz, parobek, stróż, służąca, szwaczka, szansonistka i t. d.?.. Musiałoby się to wpłynąć fatalnie na bieg stosunków towarzyskich...
Nie moją rzeczą rozwiązywać tak zawiłą sprawę. Dość przeżyłem wstrząśnień, nim sam zacząłem mówić mojemu kelnerowi: «dzień dobry, proszę pana, dziękuję, dowidzenia się z panem». Wiele mnie to kosztowało sił i zdrowia: toż przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, jak mówią.
Powiedziałem synowi:
— Oświata, moje dziecko, jest człowiekowi potrzebna.
Powiedziałem córce:
— Oświata, moje dziecko, jest kobiecie także potrzebna.
Powiedziałem obojgu:
— Dzieci, uczcie się!
I ogłosiłem:
«Potrzebna nauczycielka do początków skromnych wymagań. Tamże pokój z samowarem dla spokojnej osoby albo moralnego mężczyzny».
Przyszła nauczycielka.
— Skromnych wymagań?
— Tak.
— Do początków?
— Tak.
— Ile?
— Dziesięć.
— Sześć.
— Mało: osiem.
— Dużo: siedem?
— Dobrze. Od kiedy?
— Od jutra.
I dzieci moje zaczęły się uczyć...
Pierwszy miesiąc: nie zmądrzały jeszcze.
Drugi miesiąc: uciekają od książek.
Trzeci miesiąc: biorą baty.
Czwarty miesiąc: straciły apetyt.
Piąty miesiąc: blade, oczy napuchnięte od płaczu, zgłupiały do cna.
Pięć razy po siedem rubli równa się trzydzieści pięć rubli...
— Pozwoli pani, że będę siedział przy lekcji i posłucham, czego to pani uczy?...
— Bardzo proszę.
Siadam. Słucham.
— Dzieci, weźcie kajety. Napiszemy dyktando.
Dzieci biorą kajety i piszą dyktando.
— Zaczynam:
«Babka patrzy przez lupkę na mapkę. Bąk się zląkł i uciekł z łąk. Dziecko się maże, że ojciec każe, aby aptekarze nie byli w barze. Kózka podarła Józce bluzkę. Handel herbatą i haftkami narobił na huśtawce hałasu. Nie wierz, że zwierz mógł spaść z wież. Napij się wódki, mój ty krótki, i siądź do łódki. On wsadził lufkę w mufkę i powiedział mówkę. Powstał krzyk, bo dzieci żądały fig. Kto idzie przez dróżkę, spotka stróżkę i złamie nóżkę».
— Dosyć. Dlaczego: babka?
— Baba.
— Dlaczego: bąk?
— Bąka.
— Dlaczego: maże?
— Nie wiem.
— Jesteś osioł, dureń, idjota, błazen, nieuk: bo mazać. Dlaczego: kózka?
— Koza.
— Dlaczego wódka?
— Nie wiem.
— Bo: woda.
— A przecież wodą nie można się upić.
— To wszystko jedno. Odmieniaj: babka.
— Babka, babki, babce, babka.
— Znowu nie uważasz; ośle, durniu, idjoto, błaźnie, nieuku. Kogo widzę?
— Nie wiem.
— Jakto nie wiesz?
— Ja panią widzę.
Uderzenie pięścią w stół.
— Kogo widzę? Babkę widzę. Od początku.
— Babka, babki, babce, bab...
Łzy.
Czego beczysz?
— Bo się boję.
— Mazgaj jesteś: babkę, babką, o babce. Nie chce ci się uczyć: babki, babek, babkom. — Wyrośniesz na ostatniego osła: babki, babkami. — Świat cię otoczy pogardą: o babkach.
Łzy.
— Powiedzcie mi teraz, co to jest — kózka?
— Zwierzę, proszę pani.
— Kretyn jesteś: nic nie umiesz. A ty co powiesz: co to jest — kózka?
— Ptak, proszę pani.
— Oślica jesteś. Kózka to jest rzeczownik. A co to jest rzeczownik?
— Część mowy.
— Dobrze. Nareszcie wam to zdołałam wbić w łby, ośle głowy. Schowajcie kajety. Teraz arytmetyka.
Łzy.
— Już beczycie? — Pewien ojciec miał sześciu synów. Razem ci synowie mieli 315 lat. Drugi syn był dwa razy starszy od pierwszego, trzeci — dwa razy starszy od drugiego, czwarty dwa razy starszy od trzeciego i t. d. Ile każdy z synów miał lat? Takie zadania często bywają na egzaminach. Noo?
Przytłaczające milczenie.
— No, ile części miał pierwszy syn? Prędzej.
— Części mowy, proszę pani.
— Osioł jesteś. Nic nie umiesz. No, a ty?
— Rzeczownik, proszę pani.
— Oślica jesteś. Pierwszy syn miał jedną część lat. Napiszcie jedynkę. Czego wytrzeszczacie oczy? Nie umiecie jedynki napisać?
Łzy, łzy, łzy!
— A drugi syn miał dwa razy więcej lat. Więc ile drugi syn miał części?
— Trzy.
— Źle. No, a ty co powiesz?
— Dwie, proszę pani.
— Dobrze. Co to się stało? Co ja widzę?
— Babkę, proszę pani.
— Zamiast pleść głupstwa, tobyś lepiej nic nie mówiła. Piszcie: dwie części. No, dwójkę napiszcie. A dalej cztery, prędzej, osiem, szesnaście i trzydzieści dwa. Teraz trzeba dodać, rozdzielić — i wypadnie, że pierwszy syn miał pięć lat, a najstarszy — sto sześćdziesiąt.
— To można tak długo żyć, proszę pani?
— Do głupich pytań, to ty jesteś jedyny, ale do nauki, to ani w ząb. Ja wzięłam tak tylko dla przykładu. Ile jest dwanaście razy dwanaście?
— Trzysta.
— Źle.
— Bo ja to wziąłem tylko dla przykładu.
— Będziesz sobie żarty ze mnie stroił, smarkaczu? Przepiszesz za karę na jutro cztery stronice z książki. No, a ty co powiesz?
— Jaaa?
— Tak: ty. Ile jest dwanaście razy dwanaście?
— Cztery.
— A dwa razy dwa?
— Także cztery.
Bardzo dobrze. Za karę zrobisz na jutro mnożenie: dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćdziesiąt dziewięć przez 99,999,999.
Nauczycielka wstaje. Dzieci popłakują.
— Widzi pan, co to się trzeba namęczyć, nagadać? Aż w gardle zasycha.
— A tak: babka, babki. Ale wie pani: babce, kogo widzę? babkę... że ta nauka: babką, o babce... to mi dzieci: babki babek... do grobu wpędzi: babkom, babkami, o babkach.
— A panu się zdaje, że nauka, to co? Ja uczę tak, jak trzeba. Pan sądzi, że ja — to co?
— Chyba rzeczownik, proszę pani.
Trzasnęła drzwiami i wyszła.
A ja powiedziałem dzieciom:
— Jeżeli mi się które z was waży wziąć książkę do ręki, to mu kości połamię.
Bo ja to tak, jak prosty człowiek, ale rozum mam i zdrowe zmysły chyba także.
Jak sama ekscentryczna nazwa wskazuje, miasto Metagłupin znajduje się w Ameryce, miasto wielkie, ludne, wesołe i głupie.
Miasto owo znajduje się nad rzeką, ale nie nad Wisłą.
Rzeka owa płynie od gór wysokich do morza, a nie odwrotnie, a miasto jest wielkie, ludne i głupie.
Metagłupin, jak każde miasto wielkie i ludne, posiada mieszkańców. Metagłupin posiada mieszkańców wielkich i małych, znanych i nieznanych, zarozumiałych — i takich nawet, którym się zdaje, że Metagłupin nie jest głupiem miastem, że Metagłupin, przeciwnie, jest mądrem miastem, że Metagłupin wogóle jest miastem, które miastem zwać wolno, wypada, należy.
Bo, proszę was, miasto nie tylko tem się różni od pęcherza, że pęcherz jest nadęty, a miasto nie, że pęcherz pływa po morzu czy po rynsztoku i wszystko mu jedno, a miasto nie, że pęcherz wisi na sznurku, a miasto — nie, że pęcherz nie ma Filharmonji i można go napełnić grochem i kotu przywiązać do ogona, ale i tem jeszcze miasto różni się od pęcherza, że ma ono swoje obowiązki kulturalne, które winno wypełniać i wypełnia, że wytwarza opinję, ma ono swoje zdanie w sprawach ogólnych i lokalnych, zdanie, które ma wartość, z którem się liczą.
Bo, proszę was, miasto, które tylko jest nadęte — no, to doprawdy — tylko Metagłupin.
Żal mi was wszystkich, którzy owego miasta — pęcherza nie znacie.
Jak ono stara się, jak zabiega, jak nos zadziera, na szczudła się drapie, jak czyni wszystko, by tylko w świecie wiedziano, że jest na świecie Metagłupin, który ma cyrk, operetkę i reporterów, że jest Metagłupin, który wie, co nauka, i wie, co sztuka, i wie, co cywilizacja, i wie, co sprawy społeczne.
Uważacie...
I Metagłupin sprowadza: wysortowanych tenorów, zleżałych kapelmistrzów, używane klisze do pism obrazkowych, wyszłe z mody hasła dobroczynne, wyblakłe towary łokciowe z wystaw magazynów paryskich, i płaci hojnie, po pańsku, jak na Metagłupin przystało, i cieszy się, i pieści i klepie po brzuchu, i oblizuje, patrząc na plombę z dziurką i szepcze w upojeniu: «zagraniczne, prawdziwe zagraniczne» i nawet na guzikach i pantoflach własnego wyrobu kładzie napis magiczny: «Paris» lub «Parie»...
Metagłupin chce, on szczerze chce, tylko biedactwo nie wie i nie umie, albo jeszcze gorzej nawet: źle wie i zdaje mu się, że umie.
I proszę was, ot co się dzieje.
Metagłupin wie, że każde miasto wielkie musi mieć wielkich ludzi. Cóż robi Metagłupin? A no, robi tak: zaczyna szukać. Szuka, szuka, szuka, szuka nasamprzód wśród hrabiów, potem o pół centymetra społecznego niżej, jeszcze o pół niżej, a wreszcie już ma. Chwyta go za frak i woła:
— Jesteś wielki.
Ździwiony początkowo łup, albo zdumiony, albo nawet przerażony, w pierwszej chwili wyrywa się, szamocze, prosi, zaklina, kryje. Nic nie pomaga.
— Jesteś wielki i basta. Musisz być wielki i koniec.
I łup często niewinnie wcale staje się wielki, i już mu inaczej nie pozwolą. I on uwierzy i to tak mocno uwierzy, że potem się gniewa i nawet mocno gniewa, gdy mu ktoś powie, że to tylko na żarty, że tak trzeba dla dobra tłumu, że z nimi on może być szczery, że nie powinien zbyt serjo traktować swojej wielkości, że to tylko przecież do czasu.
W ten mniej więcej sposób Metagłupin stworzył sobie wielkich muzyków, finansistów, publicystów, mecenasów sztuki, i wogóle, hygienistów, filantropów, powieściopisarzy i tak bez końca.
I cóż dalej?
Potem, proszę was, stała się rzecz straszna i zgoła nieoczekiwana. Oto wszyscy wielcy zwąchali się między sobą, porozumieli, związali umową, orzekającą:
— My, niżej podpisani, obowiązujemy się popierać wzajemnie sławą, wpływami, pieniędzmi i szwindlami, aby nie dopuścić nikogo, kto mógłby nam być niemiły, szkodzić nam, być prawdziwie utalentowanym, niezależnym, lub uczonym. Nietylko popierać go nie będziemy, ale starać się będziemy wszelkiemi niekaranemi kryminalnie środkami, by szkodzić mu skrycie, lub jawnie, przemilczać lub szykanować, wypisywać z naszych towarzystw, stowarzyszeń lub instytucji, nie pozwalać zabierać głosu na zebraniach lub w prasie, nie dopuszczać do żadnej pracy dochodowej, tembardziej synekur, gnębić moralnie i materjalnie. Każdy nowy kandydat na wielkiego musi się zobowiązać pod grozą najstraszniejszych, najbardziej wyrafinowanych kar, niekaranych kryminalnie, że będzie szedł z nami ręka w rękę, że będzie się zginał przed nami w pas przynajmniej, a im niżej, tem lepiej. Kandydatem na wielkiego może być człowiek, umysłowo i moralnie gorzej, niż my, od Wszechmądrej Natury obdarzony.
Powiadam: umowa ta była straszną klęską, ale dla kogo? Nie dla mieszkańców Metagłupina, bo oni czytywali i wierzyli prasie, pozostającej na usługach tymczasowych wielkich. I nie dla tymczasowych wielkich i ich kandydatów licznych, i nie dla prasy. Umowa ta była na razie straszną dla owych rzeczywistych wielkich, którzy nawet w Metagłupinie, nawet w okresie sprawowania urzędów przez tymczasowych wielkich, zaczęli się karygodnie ukazywać, rozumie się nielicznie, pojedyńczo, na ochotnika.
Zrazu wszystko szło dobrze. Prawdziwi albo umierali szybko z głodu, albo w szpitalach dla obłąkanych, albo sami niszczyli swe dzieła, albo uczyli się powoli zginać do pasa. Metagłupin pęczniał z zadowolenia, bo jemu wszystko jedno przecież było, czy ma prawdziwych, czy tylko na żarty wielkich, byle mieć prawo nazywać się miastem, z Filharmonją, zdezelowanymi, ale z zagranicy, tenorami, bez bibljoteki publicznej, zgoła zbytecznej, z kawiarniami na wzór wiedeńskich i... wielkimi.
Dziś Metagłupin przeżywa okres pierwszego dreszczu niepokoju. Jeszcze niby nic się nie zmieniło, jeszcze Metagłupin jest jeszcze Metagłupinem, jak dawniej. Jeszcze żartem, wypadkiem, koligacjami, lub gumowym grzbietem, wielcy — dzierżą w swoich dłoniach zakatarzoną, astmatyczną, rozwolnioną lub chrapiącą przez sen uliczną Opinję i duży połeć prasy metagłupińskiej. Jeszcze, powiadam, pozornie wszystko w porządku, ale czujne ucho rozpoznaje już zgrzyty, chwyta przykre pomruki, coś, panie tego... tam do licha... co to będzie?
Szczególniej w sztuce... tam do licha... Jacyś malarze, których zdusić nie można... Jacyś publicyści, pisarze... Tam do licha... co to będzie?..
Coraz trudniej... Trzeba się już chwytać albo kompromisów, albo paszkwilu... Jedno i drugie dość przykre... Szczęście, że w nauce jakoś cicho, chociaż i tu nawet..! Dobrze, że w firmach... Nie: nawet i tu... Dobrze, że w muzyce... Tfu! I tu znów... Wszędzie... wszędzie!..
Gore, goreee?.. Ile tam Metagłupin ma oddziałów straży ogniowej?.. Wszystkie — jazda!.. Goreeeee!..
Ja proszę was, ja owszem — ja przecież chciałem, gorąco chciałem; ale kiedy nie umiałem, nie mogłem, a przedewszystkiem nie wiedziałem, jak...
Bo pomyślcie tylko: kufry spakowane, jutro żona wyjeżdża, na całe lato, na długie dwa miesiące — więc przecież powinno się, należy, trzeba. Tak każe obowiązek, sama bodaj przyzwoitość. I rozumiałem to, rozumiałem dokładnie, ale nie mogłem, bo przedewszystkiem nie wiedziałem, jak zacząć.
Śmieszne, a prawdziwe i smutne.
Gdybym zaczął, toby już poszło jakoś dalej — ale nie wiedziałem, jak zacząć.
I ona, proszę was, także — i ona chciała — i ona rozumiała, że tak być powinno — i ona nie wiedziała, jak zacząć.
A przecież zdawaćby się mogło, że niema nic łatwiejszego pod słońcem, że to proste, tak jasne, tak niezłożone...
Dzieci już spały.
Siedzieliśmy przy stole. Lampa wisiała na suficie, i w lampie paliła się nafta. Stół do połowy tylko nakryty był obrusem.
I powiedziałem:
— Aniołku.
Powiedziałem: «aniołku» — i nie wiedziałem, co dalej.
A ona spojrzała na mnie i zapytała:
— Co, kotku?
Odparłem więc:
— Może przejedziemy się tramwajem?
Żona moja odrzekła:
— Owszem.
I wstaliśmy.
Byłem zadowolony. Tak będzie lepiej. Pojedziemy w Aleje, usiądziemy na ławce — może tam jakoś prędzej... Czułem, że i ona chętnie się zgodziła, że i ona liczy, że tam może, pod tchnieniem ciepłego letniego wietrzyka, ukołysanym szelestem stuletnich drzew, że tam jakoś nam prędzej się uda.
Pojechaliśmy w Aleje i usiedliśmy na ławce.
I milczeliśmy.
— Śliczny wieczór — zacząłem.
— Rzeczywiście, śliczna pogoda — odparła.
— Żebyście tylko mieli w lipcu pogodne dnie — ciągnąłem dalej.
— Eee, chyba będzie pogoda w lipcu — odrzekła.
Zawsze sobie trochę odpoczniesz na wsi — łupiłem z nadmiernym wysiłkiem woli.
— Co to za odpoczynek, jak się z dziećmi wyjeżdża — zaprzeczyła.
I zamilkliśmy.
I tak milczeliśmy minut pięć.
— Słuchaj duszko — szepnęła cicho.
— Co, złotko? — zapytałem.
— Zostawiłam ci tylko sześć par skarpetek — ciągnęła żona — jak ci się te sześć par zbrudzi, to je oddasz do prania.
Dobrze.
— A nie zapomnisz?
— Nie, nie zapomnę. A czy ty dosyć bielizny zabrałaś?
— O, dosyć.
— Bo gdybyś czego potrzebowała, to się nie krępuj: napisz, to ci przyślę.
— Ale pocóż mam ci robić ambaras?
— Nie, duszko. Ja bardzo chętnie... To mi nie zrobi żadnej różnicy.
Zdawało mi się, że początek dobry, że teraz już pójdzie gładko — i znów wszystko na nic.
— Czy ci nie chłodno?
— Cokolwiek.
— Może już wrócimy?
— Owszem: bo później tramwaju nie dostaniemy.
— Więc chodźmy.
I wsiedliśmy do tramwaju.
Nie, w domu stanowczo lepiej — myślałem teraz — tak, w domu, rozumie się, że w domu; przecież nie jesteśmy parą kochanków lub młokosów, których księżyc rozmarza. To był zupełnie niedorzeczny pomysł — ta cała przejażdżka.
I powróciliśmy do domu.
— Czy chcesz jeszcze trochę posiedzieć — zapytałem.
— Owszem — odparła żona.
— A może wolisz iść spać? Jutro wstać musisz wcześniej.
— Nie, jeżeli chcesz, możemy jeszcze trochę posiedzieć.
— Usiedliśmy na otomanie.
Uśmiechnęła się i rzekła:
— Ale tyś jeszcze kurjera nie czytał.
Machnąłem ręką wzgardliwie:
— Mam czas jutro przeczytać. Toć to ostatni nasz wieczór.
— A będziesz tęsknił? — spytała.
— Pewnie, że będzie mi przykro — odparłem.
I nawet westchnąłem.
Ta przejażdżka może i nie była najgorsza. Właśnie po tej przejażdżce może lepiej będzie.
— Jak często będziesz pisywała?
— Co tydzień.
— A tak, masz słuszność, duszko, co tydzień.
— A ty, aniołku?
— Ja także — co tydzień.
— Tak właśnie najlepiej: regularnie co tydzień.
— Tak: raz w tygodniu.
Ziewnąłem.
Ja doprawdy, ja nawet mogę przysiądz, że nie chciałem ziewnąć. Nawet było przecież wcześnie, byłem wyspany. No i ziewnąłem.
I ona ziewnęła.
— Ale czy też pogoda wam dopisze? — zacząłem.
— Ja myślę, że lato będzie pogodne — odrzekła.
— No tak: byle tylko deszcze nie padały.
— Zapewne: bo jak deszcze padają, to pobyt na wsi jest przykry.
— Rozumie się, że przykry.
I ziewnąłem.
— Mam do ciebie prośbę — szepnęła.
— Słucham cię, duszko.
— Zapisuj ty, co kucharka wydaje. Bo widzisz, jak będziesz robił rachunki, to ona się zawsze będzie trochę krępowała.
— Dobrze, kotku.
I ziewnąłem po raz trzeci.
— Spać ci się chce? — zapytała żona.
— Cokolwiek.
— Tak, i jutro trzeba wstać wcześnie...
I proszę was, chciałem, i wiedziałem, że powinienem — ale nie wiedziałem, jak zacząć z własną żoną... taką dłuższą, serdeczniejszą przed wyjazdem... rozmowę. I mówiliśmy o pogodzie, skarpetkach, deszczu, listach i kucharce.
Ja nie jestem, Boże uchowaj, jakimś romantykiem, idealistą, poetą, albo nagą duszą — a i mnie było jakoś przykro.
Przed wyjazdem; dwa miesiące; nawet kurjera nie czytałem — i nic.
Zdarzyło się to na pryncypalnej ulicy pewnego wielkiego i ludnego miasta. Miastem tem nie była dobroczynna Warszawa, w czem zresztą niema nic dowcipnego.
Na pryncypalnej tedy ulicy owego miasta było wielu przechodniów. Kim byli owi przechodnie; ile z nich każdy miał rocznego dochodu; ile każdy miał dzieci, grzechów, listów zastawnych, par spodni, przyjaciół, lub krawatów; kto z nich był członkiem kasy pogrzebowej; czy grał w karty, czy w bilard; czy kupował resztki na wyprzedażach, czy też na łokcie «ze sztuki»; jakie wreszcie były ich poglądy na repertuar zmysłowy teatrów, nietakt Ameryki, odrzucającej wspaniały dar Niemiec, wreszcie — na udział stajni polskich na międzynarodowych wyścigach konnych — o tem wspominać również nie będę, gdyż i w tem niema nic dowcipnego.
Przez ową pryncypalną ulicę szedł obdarty chłopiec, liczący jakoby lat dziesięć do dwunastu. Powiadam: «jakoby», albowiem pozory często nas mylą. Już nieboszczyk Szczepanowski zauważył, że nigdzie nie spotykał tylu siwych młodzieniaszków i pięćdziesięcioletnich dzieciuchów — co u nas; z drugiej zaś strony — spotkać się dają bardzo młodzi staruszkowie, mało jednakże zasługujący na szacunek, a przy tem nie siwi, jak gołębie, bo nie mają włosów.
Szedł tedy ów chłopiec przez ulicę.
Gdyby tylko szedł, nie byłoby w tem nic dowcipnego; ale on się nagle zachwiał i upadł na bruk, kosztujący magistrat owego miasta po czterdzieści ośm rubli za sążeń kwadratowy.
Upadł i leży. Leży na bruku, wartującym czterdzieści ośm rubli za sążeń kwadratowy — i ani się ruszy. A na domiar nieszczęścia, padając, uderza głową o ścianę domu, na którem samo towarzystwo kredytowe miejskie ma 25000 rubli, a za niem jest jeszcze siedm numerów hypotecznych, z których czwarty i piąty, co prawda fikcyjne. Sklepy zaś w owym domu płacą po dwa i trzy tysiące rocznego czynszu.
Jakkolwiek niema w tem nic dowcipnego, jednakże każdy łacno zrozumie, że ów jedenastoletni rzekomo chłopiec musiał się mocno uderzyć w głowę. I w samej rzeczy z rozbitej głowy chłopca poczęła się sączyć krew; taka sama czerwona sobie krew, jakaby się sączyła z głowy każdego maminsynka, Kaziunia, Władeczka, lub Janusia, albo posażnej jedynaczki — gdyby ci wypadkiem, padając na cenny bruk pryncypalnej ulicy, uderzyli głową o ścianę kamienicy, mającej siedm numerów hypotecznych, z których dwa fikcyjne: a prócz tego dług towarzystwa kredytowego miejskiego. W tem niema nic dziwnego.
Przechodnie owego miasta, — którem nie była Warszawa — otoczyli zwartem kołem leżącego chłopca. A że każdy przeciętny przechodzeń posiada między innemi mózg i język, więc owo licznie zebrane grono ludzi mogło myśleć i mówić, i w rzeczy samej myśleć zaczęło i mówić.
Jeden pan, jakkolwiek miał zawieszoną na guziku paczkę z ciastkami, jednakże westchnął i rzekł:
— Biedny chłopiec.
Ten pan musiał mieć nie tylko ciastka, mózg i język, ale i serce. Bo nie każdy umiałby się tak odrazu odezwać, a w dodatku jeszcze — westchnąć. W podobnych razach człowiek traci zdolność logicznego rozumowania, i tylko serce zupełnie odruchowo mogło podyktować organom mowy jego, podobnie wzniosłe, pełne miłości i poświęcenia — wyrazy.
— Biedny chłopiec — rzekł ów pan z sercem w piersi i paczką ciastek na guziku; a wyrazy te nie ja jeden słyszałem, ale i czterdzieści innych osób, stojących bliżej owego pana; a był tak skromny, że powiedział to bezimiennie, więc nie dla reklamy; a nawet po chwili niepostrzeżenie wysunął się z tłumu i znikł wśród przechodniów pryncypalnej ulicy.
Teraz już i inni odzyskali świadomość rzeczy i z kilku stron naraz — nadbiegły na pomoc biednemu dziecku — westchnienia i wyrazy współczucia.
I znów nowa myśl; ktoś rzekł:
— Może zemdlał z głodu, biedactwo?
Każda nowa idea, każda nowa prawda, lub śmiała hypoteza, zanim uznana będzie przez ogół, zanim uświęci ją walka, opromieni zwycięstwo — musi przejść ogień krzyżowy zarzutów, niewiary, drwin i potępień tłumu, co również nie jest ani trochę dowcipne.
— A może on udaje tylko? — rzekł śmiało jegomość, trzymający jedną rękę w kieszeni z portmonetką, i dwa palce drugiej ręki — w kieszonce z zegarkiem: bo wśród zebranych ludzi serca i miłości, mógł się niewątpliwie znaleźć nikczemnik, gotowy skorzystać ze wzruszenia szlachetnych dobroczyńców. A dojrzałe umysły i gorejące prawdziwym ogniem serca cechuje właśnie rozwaga w chwilach ogólnego podniecenia — rozwaga i spokój w chwilach stanowczych, gdzie jeden moment nieopatrzności może nas raz na zawsze pozbawić nie tylko zegarka, ale i złotego łańcuszka, nie mówiąc już o kluczyku:
— A może on tylko udaje?
Zapewne! Ileż to razy zimne wyrachowanie wydziera z naszych piersi westchnienie współczucia. Ileż to razy nikczemny podstęp zamraża na wargach naszych ciepłe tchnienie owych szczytnych wyrazów, które wybiegły jasnym promieniem z ust pana, z paczką ciastek na guziku:
— Biedny chłopiec...
Czyż owa ofiara miała stać się łupem przewrotnego chłopca? O siło złego, o błyskawico zepsucia, o trzęsawisko rozkładającej się bagnistej zgnilizny!
Wśród złowrogiej ciszy rozległ się głos:
— Gdzieby tam udawał? Przecież zakrwawiony.
O, dzięki, dzięki ci, żeś wyrwał mnie z zakrętnych przepaści niepewności i zwątpienia.
— Ba, ba — rzekł pan rozważny, trzymając złoty łańcuszek zegarka, i opuścił tłum ze wzgardliwym uśmiechem.
On powiedział: «ba, ba». Co to może znaczyć?
W tej chwili uderzył mnie ktoś w plecy, potem poczułem szpiczasty ból w boku, a kiedym ochłonął z wściekłości, które wywołało brutalne zaatakowanie moich nagniotków — ujrzałem pochylonego nad chłopcem obdartusa.
— Masz, napij się krzynę — mówił do zemdlałego.
Człowiek niepiszący nigdy nie zdoła zrozumieć człowieka piszącego. Tam, gdzie przeciętny właściciel handlu win, akuszer, fabrykant rowerów, lub stalówek krajowych — rozpłacze się rzewnie — tam poeta napisze sielankę i pośle na konkurs. Gdzie były obywatel ziemski, poszukujący zajęcia, w obronie czci dziewczęcia, brutalnie zaczepionego na ulicy — zrobi awanturę i skazany zostanie na dwa dni aresztu za zakłócenie spokoju — tam moralista napisze artykuł o zepsuciu, zrobi sobie reklamę, i zarobi na dwa koniaki, przekąskę, librę papieru i nowe zelówki.
Nic więc dziwnego, że ja, patrząc na chłopca, leżącego na wyżej wzmiankowanym chodniku, i na pochylonego nad nim obdartusa — nie wyrzekłem drżącemi wargami: «biedne dziecko» — tylko obmyślałem pięcioaktowy melodramat do teatru ludowego, pod nagłówkiem: «Odzyskany, czyli trup przy trupie». Miałem już ostatnią scenę ostatniego aktu.
Ten chłopiec — to wykradziony syn. Skradzione dziecko; ojciec zrozpaczony, rujnuje majątek na bezowocne poszukiwania; potem się rozpija; potem oto widzi to dziecię tu na ulicy, poznaje je po znaczku na szyi i woła:
— Mój syn!
Chłopiec:
— Ojcze!
Ojciec:
— Dziecię!
Chłopiec:
— Umieram.
Ojciec:
— Musisz żyć!
Chłopiec kona. Ojciec zrywa się, uderza z całej mocy głową o ową kamienicę z siedmioma numerami hypoteki. Trąbka «Pogotowia» za sceną. Zasłona spada.
Budzę się z zadumy. Nowa fala uczuć.
O wy, szydercy, wy, którzy kruczym głosem głosicie, że człowiek jest tylko samcem, lub samicą, a zawsze egoistą, gdybyście słyszeli, jaki szmer oburzenia poruszył ten tłum na widok obdartusa, chcącego wlać zemdlonemu wódkę w usta — o wy, którzy rumieniec zgasiliście w rozpuście, odzyskalibyście go znowu w tej chwili.
— Precz, pijaku, nie rozpajaj dziecka! — stało się hasłem groźnego tłumu.
Nie, to nie — odparł ów człowiek i usunął się, ratując swe życie.
Nie będę powtarzał wszystkiego, co mówiono w tłumie, zamilczę, ile słów, uskrzydlonych miłością, upierzonych współczuciem, ubielonych troską o los obcego, bezimiennego, brudnego łobuziaka — poszybowało w tę stronę przestworza które, jak twierdzi podanie, wybrukowane jest granitem dobrych chęci. A w tłumie, prócz zsiadłego mleka inteligencji, prócz ludzi z maturami i dyplomami, prócz ludzi, którzy z natury mają serca bardziej elastyczne, sprężyste i miękkie, prócz kobiet, których mózgi skłonniejsze są do wyciskania łez z oczu — znajdowali się przecież i subjekci magazynów optycznych, młodzi pomocnicy buchalterów, ajenci od ogłoszeń, pośrednicy do placów pod wille na łokcie i jeden kolektor loterji żydowskiej. I wszyscy ci ludzie, mniej, lub bardziej poetycznie, mniej lub bardziej głośno, lepszą lub gorszą polszczyzną— współczuli z ofiarą tajemniczego wypadku...
Co się stało z chłopcem, nie powiem, gdyż niema w tem nic dowcipnego. Szło mi tylko o zaznaczenie, że istnieją serca, że istnieją uczucia.
Choć mogę nawet powiedzieć: «Pogotowie» odwiozło go do szpitala, gdzie wprawdzie nie było miejsca, ale go mimo to przyjęto. Podobno przez omyłkę zjadł z głodu łebki od zapałek.
Bogacz to był nad bogacze.
Najrzadsze ptaki obok pospolitych leśnych śpiewaków.
Aż ogłuszał cię śpiew, szczebiot i świergot.
Aż oślepiało cię bogactwo barw skrzydlatej rzeszy pieśniarzy.
Chór niemilknący, ruchliwy, wesoły, żywy.
Jak gdyby nie w klatkach, przestronnych wprawdzie, umajonych zielenią i pełnych słońca, ale z prętami z żelaza i drutu, jakgdyby pod niebem, na polach, na runi, w zagajach i lasach bogatych i przepysznych, tak było im wesoło i raźno, owej rzeszy skrzydlatej, studźwięcznej, stubarwnej, tak swobodnie.
Bogacz bo też był ów ptasznik...
Krzywemi dziobami, drapiąc się po prętach klatki lub grzędach drzewa, wrzeszczą przeraźliwie papugi: szkarłatna, niebieskoskrzydła Makao; biała z żółtym czubem-pióropuszem Kakadu; zielona Lorys, o szkarłatnych skrzydłach, obrzeżonych błękitem i blado żółtym ogonem; siwa Joko — woltyżerka i Ary z długim, klinowatym sterem.
Kolibry Safo — błyskawice, drobne, wątłe, migotliwe, jaskrawe, jak iskry żywe.
Pawie z wachlarzami stu-okiemi, dumne, lśniące, mieniące się przepychem magnatów.
Łabędzie czarne i białe płyną po małej sadzawce obszernej klatki, przeginają długie, wdzięczne, grające rosą brylantową w promieniach słońca szyje, majestatyczne, spokojne, płyną powoli i piersią szeroką wodę czystą prują.
Orzeł — tułacz samotny, zrywa się, żagle rozwija do lotu; raz uderzył powietrze, już głową sięga pułapu. Jastrząb — bandyta śledzi lot ptaków okiem chciwem. Sokół patrzy na zawieję ptactwa wzrokiem ponurym z głębokich oczodołów. Rdzawo-żółty puhacz o złocisto-żółtych oczach zamrużonych, i sęp, i szpak czarny z fjoletowym połyskiem głowy i zielonym odcieniem pleców i piersi, i sowa z wielką głową, z rogami piór na głowie i głosem ochrypłym, złowróżbnym, i mewa — żarłok, rybak i korsarz, i wrony i kruki — grabarze.
I wszystko to w oszklonym budynku ptasznika — bogacza.
I nasza kapela leśna, i daleka, i stała, przelotna, i nasi bracia powietrzni, słoneczni, i nasi znajomi z łąk, sadów i miast dusznych, i nasi pożądani i mili.
Kanarek żółty, szary słowik — marzyciel, trubadur, i lotna jaskółka, i skowronek nabożny: i nerwowa pliszka, i głupkowaty żółtopłowy trznadel, i dudek — śmierdziuszek, i kukułka — podrzutek i gil i szczygieł — galanci, i wesoły, ruchliwy i zwinny czyżyk, i śmieciuszek — strojniś z czubkiem ciekawym na głowie, i zięba, i gap — niezdara, i z pękiem piór szkarłatnych na karku, i kraska — niechluj, i kłótliwa wilga, i maleństwo — strzyżyk i mysi królik, i wiercipięta — sikora żarłok, i nawet szary wróbel, i drozd, i jarząbek — ofiara, i kochliwy gołąb.
Nie miałeś głosu, i nie miałeś barwy, i nie miałeś linji powietrznej, której byś nie widział, nie słyszał tam, w tym tłumie...
Szczęśliwy ptasznik.
Szczęśliwy, bo posiadał.
Szczęśliwy, bo nie wiedział, że mu jeńcy — śpiewaki, jeńcy — skrzydlacze mrzeć poczną.
I zamarł pierwszy, nie pomnę — który. Zamilkł jeden głos chóru, zwisły skrzydełka, opuściła się główka pierzasta, wyprostowały na piasku sztywne nóżki małego więźnia klatki ptasznika.
I potem drugi, i trzeci, i czwarty.
To słowik tęskny, to skowronek, czciciel przestworza. Nie im patrzeć na słońce przez dach szklany ptaszarni, nie im wdychać powietrze, zatrute rdzą żelaza, nie im śpiewać i dzwonić w hałasie i wrzasku. Cicho jakby usnęły, jakby bez skargi, jakby bez westchnienia.
Zasmucił się ptasznik, ale przelotnie, na chwilę.
Jeszcze miał tyle pieśni, że więcej nie pragnął.
I znów śmierć zawitała.
To orzeł zwalił się ciężko i zastygł. Ale on walczył zapewne, z niemocą, bo na piasku widać było ślady jego pazurów i szerokie koła rozwartych skrzydeł.
I teraz już dnia nie było, by nowy świeży trup nie smucił ptasznika.
A on brał go ostrożnie i szybko, by siebie oszukać i pozostałe przy życiu ptactwo oszukać — i niósł daleko, by nie patrzeć i prędko zapomnieć — i rzucał.
Teraz dłużej bawił w swej ukochanej ptaszarni, jakby pragnął nacieszyć się życiem pozostałych przy życiu, zatrwożony i smutny.
I jeszcze staranniej stokroć opiekował się swemi miłemi gośćmi, by zastąpić im to, bez czego żyć nie chcieli, czy nie umieli.
Puściej, coraz puściej było. Sokół padł, puhacz zginął, drobne ptactwo marło.
Ptasznik jeszcze pieścił się zmarłym, jeszcze pragnął go wskrzesić, ogrzać go ciepłem własnego ciała i tchnąć dech własny. Daremnie.
Niósł trupa do dołu wspólnego, idąc powoli, mierzonemi krokami, wspominał pamięć jego, źle, smutno mu było.
Łabędź poszedł w ślad za tamtemi.
Ptasznik rozgarnął puch śnieżny, rozpłatał, wnętrzności wyrzucił, waty i trocin nasypał, oczy zastąpił paciorkami i postawił w klatce, martwego, z lakierowanemi nogami bo sądził, że siebie i innych oszuka.
Teraz już wiedział, że tak być musi. Ani się dziwił, ani próbował walczyć, ani się nawet smucił — i dzień w dzień żywego zastępował bezdusznym trupem.
Przyzwyczaił się nawet i nie bolał. Martwe ptaki nie żyły wprawdzie, ale też nie wymagały opieki i starania.
I marły kanarki, gołębie, szczygły, bociany, sępy małe i duże, ponure i szczebiotliwe, dumne i trzpioty, szczere i zamknięte w sobie, marły, a on je wypychał i ustawiał szeregiem i pokazywał znajomym, ale tylko przez szybę, aby nie poznali, że martwe. Bo mu przykro było, bo nie chciał, aby o tem wiedziano, że on, bogacz niegdyś, tak bardzo zubożał.
Cicho, smutno, głucho było teraz tam, gdzie panowało wesele.
Pozostałe przy życiu ptaki zdawały się przeczuwać skon blizki, patrzały trwożnie na zmarłych towarzyszów i czekały, rychło li i im koniec przyjdzie.
I stało się oto, że przedostatnia ptaszyna oczy zamknęła i cicho, jakby ulegając wyrokowi, z którym nie można walczyć, bo i po co? legła w kąciku klatki pustej i martwej zdala od ptaków wypchanych, które rozsiadły się tam, gdzie dawniej były żywe.
I została tylko jedna jedyna — żywa, jedna z tej zawiei słonecznej, i ta już potem żyła, żyła, żyła — pośród trupów.
Człecze ptaszniku, zamierać będzie i musi liczne ptactwo twej duszy, pomnij jednak nie wypychaj trupów, sypiąc w nie trociny, kładąc paciorki miast oczów — i zachowaj jednego, ostatniego skrzydlatego duszy mieszkańca, ale niechże nim nie będzie — gawron.
Od dłuższego czasu rady sobie dać nie mogłem, tylu doradców opanowało dom mój, mnie, i moich najbliższych.
— Człowieku, ulituj się, jak można tak zaniedbywać się w ubraniu? — wołano.
— Jak pani może pozwolić mężowi tak nie dbać o strój? — suszono głowę mojej żonie.
— Jak cię widzą, tak cię piszą — dodawano sentencjonalnie.
A kiedy wieczorem, znudzony, przerzucałem w łóżku gazety, spotykałem artykuły, domagające się czystości pedantycznej, drobiazgowej; artykuły, grożące najstraszniejszemi skutkami człowiekowi, który nie baczy na najbardziej wyrafinowaną czystość, który nie podda się bez zastrzeżeń wszelkim jej wymogom.
— Ha, trudno — pomyślałem — sprobuję, może mi się uda.
A to tem bardziej, że stwierdzono powszechnie, że bardzo łatwo wytwarza się w człowieku nałóg czystości, która przechodzi nieznacznie w elegancję, wykwint i inne subtelności cywilizowanego świata.
Poszedłem tedy do szewca, krawca, kapelusznika, rękawicznika, fryzjera — mierzono mnie na wszystkie strony, kręcono, obracano, szarpano, pchano, kazano mi siadać na krzesłach i stołach, chodzić, przysiadać, podnosić i opuszczać głowę, podskakiwać, przykucać: dręczono mnie w najniemożliwszy sposób. Prócz tego zabierano mi tyle czasu, że mocno zaniedbałem się w swych czynnościach, co było tem fatalniejsze, iż wydatki moje w nieszczęsnym owym miesiącu się potroiły.
Wreszcie byłem odziany tak, że porównywając siebie z wielu kręcącymi się po pryncypalnych ulicach durniami[1], nie dostrzegłem między nimi a sobą żadnej różnicy; nawet dla dopełnienia stroju kładłem tuberozę lub inny kwiatek w klapę tużurka.
Tryumf był oczywisty: wielka liczba ludzi, którzy dotychczas czekali na mój ukłon, zaczęła mi się kłaniać pierwsza. Niektórzy, nieznani mi z nazwiska, poczęli przystawać, ściskać serdecznie moją dłoń i pytać o adresy wykonawców poszczególnych części mojej garderoby. I ja się zmieniłem: chód mój stał się powolniejszy, ruchy poważniejsze, cała postać majestatyczniejsza. Zacząłem patrzeć z pewnem, skrzętnie ukrywanem lekceważeniem na ludzi, niedbale odzianych. Rozwinęła się we mnie spostrzegawczość w tym kierunku i pewne zaciekawienie. Język mój wzbogacił się całem mnóstwem zupełnie nieznanych mi wyrazów; bo trzeba wam wiedzieć, że dotychczas znałem tylko wyrażenia: spodnie, kamizelka, surdut i palto — dla zwierzchniej odzieży, nie mając pojęcia, że istnieje cała skarbnica nazw, stosownych do różnych krojów tych części garderoby.
Do stroju mego zastosowałem, rzecz naturalna, wygląd zewnętrzny mego mieszkania, żony i dzieci. Wszędzie panowała teraz czystość i wytworność. Zabroniłem dzieciom moim bawić się z dziećmi stolarza z naszego podwórka, bo ileż to zarazków mogą wnieść w organizm mych latorośli te brudne dzieciaki? Zabroniłem starszemu chłopcu dawać lekcje synowi stróża, bo choć to malec zdolny i pilny, ale niszczył mi, lub mógł zniszczyć nowe pokrowce mebli, lub zabłocić pokoje. Sam nie odpowiadałem teraz na przyjazne ukłony stróża, posłańca i tych wszystkich, którym bez obawy wyzwania lub innych towarzyskich powikłań, można się nie odkłaniać; czyniłem to z łatwo zrozumiałych powodów: kapelusz niszczy się od zbyt częstego zdejmowania, a kołnierzyk i krawat gniotą się od pochylania głowy.
Przez pierwsze parę dni czułem się jakoś nie swojo, ale dzięki mym nowym znajomym, zastosowanym do nowego stroju, przywykłem do wielu nowych rzeczy: kelnerów przestałem tytułować panami, a nazywałem ich krócej: «ty», żebrakom na ulicy nie dawałem jałmużny, gdyż od wyjmowania portmonetki drą się kieszenie. Stosunki moje z żoną i dziećmi ochłodły nieco: dziecka za skarby świata nie posadziłbym na kolanach, gdyż niszczy to spodnie, a przy tem dziecko może mieć zawalane rączki; sam starałem się nie zbliżać zbytnio do żony, aby nie zgnieść jej peniuaru, a sobie — krawata.
Wpadałem w wściekłość, o ile coś groziło czystości, lub całości mojej garderoby, co, mimo wszelkie przedsiębrane ostrożności, zdarzało się często. Raz stróż pokropił mi nowy sak piaskowego koloru z jedwabnemi wyłogami. Nawymyślałem mu od durniów, błaznów, idjotów, a gdy ten, chcąc mnie przeprosić, dotknął ustami rękawa i pozostawił na nim kroplę wilgotnej tabaki, kazałem spisać protokuł i wsadziłem go na dwa dni do kozy. Innym razem jakiś niewidomy starzec nastąpił mi na gemzowy trzewik, posłałem go do wszystkich djabłów.
Stałem się niezmiernie drażliwy: byle drobiazg wytrącał mnie z równowagi. Przyszła raz do mnie kobieta w żałobie z prośbą o poparcie. O co jej szło, nie wiedziałem, choć długo mówiła i gorzko płakała. A wiecie, czemu nie słuchałem, co mówiła i o co prosiła? Bo na dywanie zauważyłem ślad błotnisty jej stopy: przyszła w deszcz bez kaloszy. Krew się we mnie burzyła. W innych warunkach byłbym zainteresował się jej smutkiem, gdyż łzy niewieście ogromnie na mnie działają; tym razem jednak nie miałem dla niej ani źdźbła współczucia, więc gdy skończyła, rzekłem:
— Dobrze, zanotuję sobie pani adres i zawiadomię ją o rezultacie.
A gdy mnie jeszcze prosić poczęła i dziękować, dodałem:
— Nie obiecuję napewno, ale zrobię wszystko, co jest w mojej mocy.
Postąpiłem jak prawdziwie miłujący czystość człowiek; dumny byłem z siebie. Postąpiłem tak właściwie, jak pewien herbowy prezes pewnej instytucji, gdym go przed laty prosił o pomoc dla jakiejś nieszczęśliwej rodziny: wysłuchał, obiecał uczynić wszystko, zanotował adres, podał mi rękę, a nazajutrz, gdym przyszedł po odpowiedź, nie poznał mnie, adres zgubił i nie pamiętał wcale, o co go prosiłem dnia poprzedniego...
Innym zaś razem dzieci, rzucając piłkę, stłukły jakiś kosztowny figiel, co przyprawiło mnie o dwutygodniową obłożną chorobę.
Rozrywek miałem teraz znacznie mniej; w ciągu roku byłem tylko dwa razy w teatrze, gdyż wyrzekłem się raz na zawsze miejsc tańszych, gdzie obok mnie mógłby siedzieć jakiś niedbale ubrany człowiek. Tramwajami jeździłem rzadko z tego samego powodu.
Wydatki moje, mimo wszystko, wzrosły poważnie, ale radziłem sobie w ten sposób, że krawcy, szewcy i inni ludzie cierpliwi — czekali miesiącami całemi na zapłacenie rachunku...
Zdawałoby się, że przez okres całego roku życia tak hygienicznego, zastosowanego do wszelkich wymagań tyle zachwalanej czystości — powinienem był utyć o jakie dwadzieścia funtów, mieć całą energję do pracy, być idealnie szczęśliwym. Stało się jednak — wbrew wszelkim oczekiwaniom — zupełnie inaczej: zmizerniałem, schudłem, praca stała mi się ciężarem, i nie na żarty począłem myśleć o samobójstwie, tembardziej, że życie rodzinne stało się dla mnie niemiłem, że przybyło mi moc trosk najrozmaitszych.
Udałem się do lekarzy, którzy zapisywali mi bardzo wiele recept i przepisywali szereg sposobów odzyskania zdrowia. Nic jednak nie pomogło.
Teraz myśl o samobójstwie nie odstępowała mnie ani na chwilę. Począłem więc szukać rewolweru, który odziedziczyłem po dziadku. Biedna żona, blada, smutna, ogłupiałe dzieciny — nie wiedziały, jakie im grozi sieroctwo, gdy ja z rozognionem okiem biegłem na strych, by tam wśród rupieci odnaleźć mordercze narzędzie. Przerzuciłem napróżno trzy kosze i dwie paki, gdy nagle wzrok mój padł wypadkiem na stary wypłowiały krawat, parę wytartych spodni i stare kamasze z wykrzywionemi obcasami, rozciągniętą gumą i zwieszonemi uszami.
Patrzałem dłużej. W pierwszej chwili poczułem wściekłość, że mogłem kiedyś w podobne rupiecie przybierać swe ciało. Później ogarnęło mną zaciekawienie: «jak też jabym w tem wyglądał?». I oto nagle rzewność jakaś opanowała mą duszę: toć to owi starzy przyjaciele, starzy, bezpowrotnie utraceni, więc mili... Zawinąłem je w gazetę, przyniosłem ukradkiem do swego pokoju wraz z rewolwerem, który znalazłem nareszcie...
Straszną przeżyłem noc. Myśli kłębiły mi się pod czaszką, jak grzechotniki. Cała przeszłość stanęła mi przed oczami, gdym blady stał przed lustrem z lufą przy skroni. Począłem analizować każdy swój czyn, myśl każdą. A kiedy słońce pierwszy swój promień cisnęło do komnaty, ubrałem się w starą swoją garderobę i wyszedłem na miasto.
Od tej chwili minęły dwa tygodnie. Czytelnicy, chcecie, wierzcie, lub nie wierzcie, jestem znów zdrów i szczęśliwy, żona moja odzyskała rumieńce; dzieci dawną żywość, ja — ochotę do pracy. Znów kłaniam się stróżowi, dzieci bawią się z pędrakami stolarza, ludzie (?) rzadziej zaszczycają mnie ukłonami. Chodzę do teatru na galerję i tak mi dobrze, jak dawno nie bywało! Więc wołam głośnym okrzykiem, pełną piersią wyrzucanym:
— Precz z czystością!
Wiecie, kto jest Gasiński?
— Wiemy.
— I Kawecka?
— Wiemy.
— I Margot Kaftalówna?
— Wiemy.
— Wszystkie wybitne postaci Warszawy, kraju i zagranicy znacie?
— Znamy.
— A Franka znacie?
— Jakiego Franka?
— No Franka, co nie ma nazwiska.
— Nie, nie znamy Franka.
— A widzicie?
Franek nie ma wprawdzie nazwiska; już przed urodzeniem się jego, wiadomo było ludziom, że nazwiska mieć nie będzie, a on się mimo to urodził.
Uważacie? taki bęben, długości pięćdziesięciu centymetrów zaledwie, a już szelma przekorny, a już, drwiąc jakby z uświęconych zwyczajów, śmiał się urodzić nie tylko bez nazwiska, ale nawet jakoby bez ojca, i wielu jeszcze innych formalności.
— Czy aby pokornie, cicho, niepostrzeżenie Franek wślizgnął się między królów stworzenia?
Djabła tam: krzyczał, darł się i kopał, jakby nie jednego, ale trzech, i to wybitnych ojców posiadał.
— Oburzające — nieprawda?
— A no chyba.
— I ja tak sądzę.
Trudno: stało się.
— Urodzić się — nie znaczy jeszcze — żyć. Franek mógł się zrehabilitować jeszcze. Mógł w dwa, trzy albo jedenaście miesięcy po urodzeniu się — umrzeć. Tak czyni wiele dzieci, nietylko bez nazwiska, ale i z nazwiskiem. Rozejrzy się obywatel po izbie: duszno, ciemno, brudno, głodno, zbiera manatki i powiększa grono aniołków, choć o tem żadne z pism nie głosi.
Inna rzecz Franek: on postanowił na złość światu — żyć. Uważacie?
Matka oddała go na garnuszek, on nic; matka dwa miesiące zalegała w opłacie — on nic. Trzech jego rówieśników opuściło ten padoł nazwisk — on nic. Opiekunka i wychowawczyni cisnęła go przez omyłkę na ziemię — on nic. Widział, że nie można inaczej, więc dostał angielskiej choroby (mądra nazwa: rachitis) — ale mimo to żył, uparł się, zacisnął dziąsła (zębów nie miał jeszcze) — i żył.
I co z takim zrobisz?
Towarzystwo opieki nad zwierzętami ma baczenie na psa bez właściciela, ale nie na dzieci — bez nazwiska. Mógł się więc Franek wałęsać, nie zwracając niczyjej uwagi. Tak, ze strony prawnej — mógł, ale nie mógł ze strony faktycznej: nie umiał chodzić jeszcze. Ja naprzykład mogę mieć dom, ale za co go kupię?
Zrozumiane?!.
Franek miał cztery lata, kiedy poszedł do służby. Proszę nie brać tego dosłownie: czteroletnie dziecko, choćby nawet zupełnie bez nazwiska, nie będzie lokajem u doktora, ani froterem u adwokata, ani parobkiem w składzie lamp, handlu win, lub bodaj traktjerni. Ale Franek kołysał bliźnięta mularki i wypijał im mleko. Mularka domyślała się, że Franek wypija mleko, więc biła go pustym kubkiem po głowie, ale byłaby go biła, choćby on nawet nie wypijał, więc poco miał być plus uczciwy, que le bankier lub jego ojciec.
Mając lat siedem, Franek zjadł tuzin serdelków. Historja była taka: zaprosił bednarz gości, upił się i niosąc serdelki dla gości, przewrócił się i uronił paczkę. Bywa, że się upije nietylko bednarz, ale i aptekarz, i student wydziału lekarskiego, i sekretarz pisma konserwatywnego, ale mniejsza z tem. Dość, że Franek zjadł odrazu cały tuzin serdelków i wielka moc w niego wstąpiła.
Usiadł na najwyższym szczeblu drabiny (ale nie hierarchji społecznej, jeno — gołębnika) i pomyślał:
— Najszlachetniejszymi ludźmi na świecie są bądź co bądź — pijacy.
A że iskra ideału tli się nawet w duszach bez nazwiska, więc Franek postanowił być szlachetnym, czyli — zostać pijakiem i gubić serdelki.
Czy wiecie, kto w dniu piątym października roku 1897 — wrzucił mysz do skrzynki pocztowej przy ulicy Chłodnej? A kiedy urzędnicy pocztowi wysypali listy, mysz z piskiem uciekła, i wszyscy się przestraszyli, a potem jedni się śmieli, a drudzy złorzeczyli? Wiecie, kto to uczynił?
— Nie wiemy.
— A — Franek.
— A wiecie, kto zbił szybę latarni w alejach Jerozolimskich?
— Nie wiemy.
— Także Franek.
— A wiecie, kto napisał wiersz pod nagłówkiem: «Evviva l’arte»?
— Tetmajer.
— Bardzo dobrze. A wiecie, jaką operę napisał Melcer?
— «Marję».
— Doskonale. A wiecie, kto jest dyrektorem Filharmonji?
— Rajchman.
— A co jest perłą Tatr?
— Zakopane i Morskie Oko.
— Ślicznie. Wszystko to wiedzieć należy.
Franek nie wiedział zapewne, że wrzucając mysz do skrzynki pocztowej, i do tego jeszcze mysz bez marki, naraża sobie zarząd poczt i telegrafów.
Franek, tłukąc latarnię, zadarł tem samem z magistratem miasta Warszawy.
A może i wiedział — tylko tak był przekorny, tak był zuchwały ten dziesięcioletni urwis, że nic sobie z niczego nie robił.
Pozwolono mu się urodzić, pozwolono mu kraść kurom kartofle, pozwolono mu chodzić na krzywych nogach, pozwolono, by mu się nogi wyprostowały (może od owego tuzina serdelków), a on ani wdzięczności nie czuł, ani pokory, ani szacunku dla nikogo.
Czy uwierzycie, ten czternastoletni dzisiaj chłopiec był niedawno opisany we wszystkich kurjerach?
— Wstąpił do teatru?
— E, nie.
— Napisał sonet?
— Także nie.
— Utopił się w Morskiem Oku?
— Skąd znowu? On okradał pryncypała, i pryncypał go złapał na gorącym uczynku.
— Złapał go?
— A tak: zło zawsze się wykryje, niecny postępek zawsze wyjdzie na jaw, i ręka sprawiedliwości zawsze dosięgnie przestępcę.
— Taki chłopiec — no, no! Co to z tego wyrośnie?
— A widzicie? Wiecie teraz, kto jest Franek?
— Wiemy: złodziej.
— Wiecie, kto jest największym malarzem polskim?
— Wiemy: Matejko! A nieprawda, bo Malczewski. — Kłamstwo: bo Popowski! — Precz z nim: niech żyje Kossak! — Vivat Fałat!
— Ależ panowie — ciszej! — A gdzie jest Morskie Oko?
— W Tatrach.
— Ślicznie! Wszystko wiedzieć należy... I kto jest Franek i kto jest Cavalieri.
Zrozumiane?..
Dziwne też mają ludziska pojęcia o humorystach. Zdaje im się, że humorysta jest najszczęśliwszym pod słońcem człowiekiem, że obronny w nieprzystępną twierdzę dowcipów i «kawałów», umie wykpić się z każdej, najcięższej nawet sytuacji, że zyskuje sobie kosztem żartów serca ludzkie — ba — że komorne nawet płaci dowcipami, a garderobę i produkty spożywcze zdobywa «kawałami».
I oto cały szereg próśb:
Mój złoty humorysto, «wkopałem» się fatalnie; daj mi sposób, bym mógł się wykręcić jeszcze z tego małżeństwa, które...
— Mój panie zacny, wymyśl jaki dowcipny figiel, bym mógł wydębić od starego sto fajgli, gdyż...
— Mój poczciwy, jak tu zrobić, żeby naprawić swój nadwerężony stosunek z wujem, który ma mnie za to wydziedziczyć, żem... i t. d.
Rozumie się, rad podobnych nie udzielam, w przeświadczeniu, że iskrę wrodzonego talentu szanować należy ku pożytkowi ogółu, że ta iskra nie powinna służyć do zapalania cygar dobrobytu dla jednostek, lecz do zapalania wielkiego stosu, gdzieby cały naród mógł gotować jajecznicę pożywną rozwoju i chwały...
Jednakże, wzruszony dolą białych murzynów pracy, owej wielotysięcznej rzeszy pracowników biur, kantorów i sklepów — chcę dać im kilka rad zbawiennych, by twarde serca pracodawców-zwierzchników zabiły silniejszą ku nim sympatją.
Pracowniczko czy pracowniku?
Nie gorliwość da ci podwyżkę pensji i hojną gratyfikację.
Nie umiejętność da ci podwyżkę pensji i hojną gratyfikację.
Ale:
Biurowy savoir vivre, którego główne punkty wnet ci wyłuszczę.
1. Przychodzisz do biura punkt o godzinie dziewiątej. Zwierzchnik wita cię mile: jesteś punktualnym. O, nieopatrzny: zadowolony już jesteś, niczego więcej nie pragniesz. Posłuchaj, co powinieneś powiedzieć.
— Przepraszam, panie naczelniku, że się tak fatalnie spóźniłem.
— Ależ nie — powiada zwierzchnik — jest akurat godzina dziewiąta.
— Nie, panie, jest trzy minuty po dziewiątej; tylko nasz zegar o trzy minuty się spóźnia. Czy rozkaże pan rozkazać szwajcarowi, by zegar posunął?
Zwierzchnik już cię widzi, już cię pamięta, już zwraca na ciebie uwagę.
2. Siadasz przy biurku. Rozpoczyna się dzień roboczy. Czynisz to, co inni: pracujesz niedbale, o ile nie jesteś obserwowany przez czujne oko kontrolera. Strzeż się tylko dwóch rzeczy: nie nazywaj nigdy zwierzchnika «starym», gdyż może usłyszeć; nie śmiej się nigdy głośno, ani głośno nie opowiadaj dowcipów.
Wchodzi zwierzchnik do biura. Wszyscy go widzą, śledzą jego kroki, czekają skinięcia, tylko ty go nie widzisz. Rozumiesz, ty go nie widzisz: jesteś cały pogrążony w pracy.
On zbliża się do twego stolika: ty dalej go nie widzisz.
On mówi do ciebie: ty go nie słyszysz.
On trąca cię w łokieć: ty czerwienisz się i wołasz z wściekłością.
— Idź pan do stu djabłów. Nie przeszkadzaj mi pan.
Zdumienie.
— Co??? — pyta zwierzchnik.
Zrywasz się, bledniesz, i wołasz głosem komicznie drżącym:
— Ach, to pan. Przepraszam... Ale doprawdy... Bo ja sądziłem, że to który z kolegów... Ach, taka nieuwaga.. Pan przebaczy... Ja byłem pogrążony w pracy.
Zwierzchnik twój doznaje sprzecznych uczuć: podwładny go obraził, ale zupełnie nienaumyślnie. Szlachetność zwycięża.
— No nic, nic, nie gniewam się. Tylko na drugi raz proszę o trochę uwagi.
Robisz minę człowieka, który ze snu letargicznego obudzony został uderzeniem pioruna i pragnie zapaść się pod ziemię.
Zwierzchnik wchodzi do swego pokoju. Koledzy się śmieją. A ty najgłośniejszym głosem wołasz:
— Czego się śmiejecie? Każdemu się to może przytrafić. Gdyby nie szlachetność (jak można najdonośniej), gdyby nie wyrozumiałość i szlachetność szefa, jabym za to głupstwo mógł osiąść na bruku. To nie śmieszne.
Po upływie kwadransa wchodzisz do gabinetu zwierzchnika.
— Cóż pan powie?
— Przychodzę jeszcze raz prosić pana o przebaczenie.
Zwierzchnik będzie sobie uważał za punkt honoru udawać, że nic nie pamięta:
— Za co pan przeprasza?
— Że tak niegrzecznie się odezwałem.
— Kto? Ach głupstwo. Może pan być spokojny: użytku z tego nie zrobię.
— Ale mnie to spokoju nie daje.
— No, na to już ja nie poradzę.
Wychodzisz z miną niezmiernie strapioną...
Możesz być pewien, że twój «kawał» opowiadany będzie przy kolacji, że naczelnik pamięta już nawet twoje nazwisko.
3. Zbliża się godzina obiadowa... Znajdujesz sobie taką pracę, która cię o kwadrans dłużej zatrzymuje w biurze. Ze względów etycznych powinieneś czynić to czasem i wtedy, kiedy niema żadnych danych, by naczelnik mógł cię zauważyć.
4. O wypadku swoim powinieneś opowiadać przez cały dzień wszystkim, kogo spotkasz czy na ulicy, czy w ogrodzie, czy w cukierni. Powinieneś wynosić pod niebiosy dobroć i ludzkość swego zwierzchnika. Można nawet posłać do mieszkania jego wiązankę kwiatów z napisem: «od bezimiennego, wdzięcznego i całą duszą oddanego». Może się domyśli, od kogo, a wreszcie: kto nie ryzykuje, ten nic nie ma.
Można w biurze samem puścić się na sentymentalną dysputę o przyjaźni, mówiąc dwuznacznikami, omówieniami, w rodzaju:
— Czasem człowiek, niewiadomo dla czego, tak się przywiąże do kogoś, kto nawet o tem nie wie, że życie oddałby za niego, I to właśnie najwyższą sprawia mi rozkosz, że ten umiłowany nic o tem nie wie.
Na naczelnika patrzeć należy z niemym podziwem, uwielbieniem, śledzić każdy ruch jego, «nieświadomie» naśladować jego chód, sposób wycierania nosa, marszczenie brwi.
Jeśli się zwróci z pytaniem lub uwagą, nawet pochwałą, należy być zmieszanym, zakłopotanym w najwyższym stopniu.
5. O ile szef nie jest zbyt mądry, można sobie pozwolić i na następujący kawał. Zastrzegam się, że nie jest on zbyt naiwny, bo jeden z pracowników zawdzięcza mu dziś swoje poważne stanowisko.
A było to tak:
Ilekroć pryncypał wchodził wieczorem do biura, pracownik ów przekręcał lampę.
Zwróciło to uwagę pryncypała:
— Dla czego pan to robi? — zapytał.
— Bo jak pan pryncypał wchodzi, to mnie i tak jasno się robi. Więc poco psuć naftę?
∗
∗ ∗ |
Nie twierdzę, aby rady moje zawsze doprowadzały do pożądanych rezultatów: wiele tu zależy od kwalifikacji umysłowych tych, którzy je stosować zapragną w praktyce życiowej. To tylko mogę powiedzieć, że rady te zaczerpnąłem od rzeczoznawców, że w tej lub w innej postaci praktykowane są na szeroką skalę, a jakkolwiek nie cieszą się uznaniem ludzi zawistnych, jednakże doskonale dostosowane są do natury ludzkiej, zgodnie z najnowszemi wynikami badań z zakresu psychologji i pokrewnych jej nauk.
Nie, nie — i nie!
Nie wierzę w wartość starannego wychowania, nie wierzę w siłę zasad pedagogicznych — zupełnie nie wierzę — w nic nie wierzę...
Bo pomyślcie tylko: Ździś... Kto — ale Ździś? — przecież to okropne. Żeby kto inny, każdy inny, ale Ździś... To przechodzi wszelkie wyobrażenie...
Zaraz: powiem wszystko. Proszę tylko o chwilę cierpliwości. Niech trochę ochłonę...
Ździś był tak starannie, tak troskliwie wychowany.
Jego włoski pięć razy dziennie były czesane i tak wdzięcznie opadały na ramiona. Dwa razy na tydzień zmieniano mu bieliznę, trzy razy na tydzień przychodził nauczyciel gry na skrzypcach.
Ździś nigdy nie dłubał palcem ani w nosie, ani w torcie, nie wyjadał rodzynków z bab wielkanocnych, nie bawił się piaskiem, nie brudził rączek, nie walał ubranek ani kremem, ani wisienkami, ani niczem.
Jak on się ślicznie kłaniał, jak on się umiał grzecznie bawić z dziewczynkami, z jaką powagą i uczuciem deklamował wierszyki na imieninach mamy i papy.
Nigdy nie grymasił: rano wypijał kakao z biszkoptami, potem siedział na krześle i układał domki z cegiełek, potem zjadał kotlecik z białego mięsa, potem przychodziła freblówka na dwie godziny. Przed obiadem wychodził z mamą na wizyty lub za sprawunkami. Potem jadł obiad. Znów się grzecznie bawił, albo miał lekcję konwersacji francuskiej, albo grał na skrzypcach. Potem jadł kotlecik na podwieczorek. Wieczorem jadł z rodzicami kolację, albo szedł do teatru na operetkę.
Było to dziecko tak rozumne, wykwintne, starannie wychowane, wrażliwe.
Oddano go do szkół.
Wrócił raz do domu z guzem na czole. Ojciec był zagniewany na szkołę, a matka płakała i chciała go już w domu kształcić.
Innym razem wrócił ze szkoły i przy stole, przy rodzicach, zapytał:
— Mamusiu, co to jest «psiakrew»?
Matka dostała spazmów.
— Zgubiono mi dziecko, skalano, zdeprawowano — wołała wśród płaczu.
Kazano Ździsiowi wypłukać usta eliksirem i raz na zawsze zabroniono mu nie tylko mówić, ale myśleć nawet o czemś podobnem.
— Jeżeli Ździś raz jeszcze powie coś podobnego, to Ździsiowi język odpadnie, a mama umrze.
Mama pytała:
— Dziecko ukochane, dziecko nieszczęsne — gdzie usłyszałeś ten ohydny wyraz?
— W szkole.
Mama pytała:
— A któż powiedział ten ohydny wyraz?
— Kolega.
Matka wsiadła w dorożkę na gumach i w koronkowej zarzutce pojechała do dyrektora szkoły.
— Żądam — wołała — by ten chłopiec, który szerzy zepsucie w klasie, był wydalony natychmiast.
— A cóż on takiego powiedział? — zapytał dyrektor.
Matka Ździsia przysięgła, że za nic w świecie nie ośmieli się wypowiedzieć zbrodniczego wyrazu. Stanęło na tem, że napisze na skrawku papieru. Drżącą ręką napisała «psiakrew» — i zemdlała.
Dyrektor obiecał, że ukarze ucznia, ale wydalić go nie chciał.
Ździsia ostatecznie już postanowiono nadal kształcić w domu. Mały płakał. Wówczas dla pocieszenia, wzięto go na operetkę, a potem do restauracji na kolację.
Ździś uczył się w domu, czytał zbrodnie w kurjerze i powiastki dla grzecznych dzieci, deklamował wierszyki podczas imienin i innych uroczystości rodzinnych, pił kakao i chodził z rodzicami do Filharmonji i na operetki do teatru. Pozatem bawił się z dziewczynkami i tylko z jednym dobrze wychowanym chłopczykiem z przeciwka.
Mama nawet perfumowała Ździsia, to jest nie jego, tylko jego aksamitne ubranko z białym kołnierzem. A ciocie całowały Zdzisia w rączki i w buzię i przynosiły mu czekoladki i książeczki z powiastkami dla grzecznych dzieci i kolorowemi obrazkami.
To dziecko otoczone było taką pieczołowitą, kobiecą opieką i miłością.
Kiedy Ździsio skaleczył się w paluszek i zobaczył krew — tak zbladł, że trzeba było wezwać dwóch doktorów — i szczęśliwie go wyleczyli.
Postanowiono, że Ździś będzie dyrektorem albo fabryki, albo banku, albo wszystko jedno czego, byle nie potrzebował pracować, ani stykać się z ludźmi źle wychowanymi.
Jedną z dziewczynek Ździś nazywał swoją narzeczoną i za własne pieniądze kupił jej bukiet. Rodzice dziewczynki trochę się śmieli i trochę byli zadowoleni z afektów starannie wychowanego Ździsia który nic sam nie brał, tylko o wszystko prosił, ale się nie napierał.
Kiedy Ździś miał lat piętnaście, pozwolono mu po raz pierwszy wyjść na ulicę w towarzystwie owego starannie również wychowanego chłopca — bez kogokolwiek ze starszych osób. Dla upamiętnienia tego znamiennego dnia wzięto go wieczorem na operetkę.
O, Ździś był już wówczas zupełnie dojrzałym młodzieńcem, starannie wychowanym i nad wiek rozwiniętym, tylko anielsko naiwnym.
Zapytał raz matkę w Dolinie Szwajcarskiej:
— Dlaczego niektóre panie przychodzą tu same, a potem dopiero przysiadają się do stolików swoich mężów i tak wesoło rozmawiają?
Mama odpowiedziała:
— Dla żartów te panie tak robią.
Mama cieszyła się, że do szesnastego roku życia uchroniła biel konwalji — Ździsia, opowiedziała z tryumfem o owym wypadku dwunastu ciociom, i nazajutrz jedna z cioć wzięła Ździsia w nagrodę na operetkę i sama wieczorem odstawiła go aż do mieszkania do samego przedpokoju.
Ździś bardzo wiele czytał, ale wielu rzeczy wcale nie rozumiał, więc czytanie zepsuć go nie mogło.
Ździś sześć razy dziennie jadał mięso, bo był blady, mimo spacerów z mamą albo guwernerem.
Ździś mówił po francusku, jak Coquelin, deklamował, jak Kotarbiński, grał na skrzypcach, jak Barcewicz, tańczył, jak Krzesińska, a ułożenie i ruchy przypominały Ludwika XIV zupełnie...
I ja mam jeszcze wierzyć w wychowanie, gdy dowiedziałem się od zupełnie wiarogodnej osoby, że Ździś, mający dziś lat dwadzieścia sześć, przegrał w klubie w karty bardzo znaczną sumę, sfałszował podpis ojca, zdefraudował powierzoną mu sumę i drapnął niewiadomo gdzie, w dodatku podobno nie sam?
Nie — nigdy, przenigdy!..
Wychodząc z żałożenia, że służba domowa pism nie prenumeruje, że byt pisma naszego opiera się na życzliwości ku nam pań i panów, tych ostatnich będę miał wyłącznie na uwadze w niniejszym traktacie społecznym, co ani dziwić, ani tem bardziej oburzać nikogo nie powinno.
A więc:
Dążeniem naszem być winno, aby drogą czy krzyżowania, czy doboru naturalnego, czy prawa przystosowania, aby — słowem — wytworzyć typ, czy gatunek istot idealnych, doskonale odpowiadających naszym wymogom fizjologicznym, psychologicznym, artystycznym, estetycznym, pornograficznym, materjalnym, kulturalnym i egoistycznym. Jest to ideał, ku któremu dążyć winniśmy całą siłą pary, elektryczności i innych sił, znanych lub nieznanych w naturze.
Ideałem może być zarówno para całych spodni, jak kamienica, student, łyżwy, cygaro hawańskie, nóżki baranie, własna apteka, pinczer, monopol, pocałunek, główna wygrana, mięso bez kości, lub posażna żona. A droga, wiodąca do ideału jest trudna, powiedziałbym nawet, najeżona przeciwnościami.
Nie powinno nas to jednak zrażać do pracy, albowiem jej celem jest dobro przyszłych pokoleń, a niema nic piękniejszego na świecie nad warszawianki, koncerty mistyczne i pracę dla przyszłych pokoleń. One to pożywać będą makagigi naszych usiłowań, spijać wodę emską naszych parć ducha, spoczywać wygodnie na edredonach naszych prężeń myślowych.
Nie gniewajcie się, że odbiegłem od przedmiotu. Czynię to zawsze, ilekroć porwie mnie zapał krasomówczy, uniesie urok obranego tematu, lub zmusi mus napisania zgóry określonej, a często i opłaconej zgóry, liczby wierszy...
Ad rem.
Idealna służąca powinna być istotą astralną. Nie sądźcie jednak, aby miała być siłą bez ciała i formy. Zbyt cenię upodobania panów i paniczów, by w tak brutalny sposób deptać ciągnące się od wieków ich prawa i przywileje. Wyraziłem się może niedość ściśle: żądam bowiem tylko, by służąca nie miała ani krewnych, ani znajomych, ani tem mniej, przyjaciół. Wszelkie węzły pokrewieństwa dlatego właśnie zwą się węzłami, że wiążą istotę z osobami, zupełnie obojętnemi dla osoby, która ma wszelkie prawo rozporządzać czynami, myślami, uczuciami, losem, nosem i całą postacią, wynajętą do wszystkiego razem lub do pojedyńczych czynności zawiłego gospodarstwa domowego.
Służąca nie powinna mieć matki, sióstr, kuzynek, siostrzenic, bratanek, którymby mogła, lub tylko chciała, dać cośkolwiek z dóbr swych własnych, lub swych chlebodawców. Każdy bowiem podarek uszczuplałby jej fundusze, które winny być obracane na własne potrzeby, by nie chodziła brudno lub obdarto, a zawsze czysto i wytwornie. (Wyjątek: o ile pani domu jest zazdrosna).
Ojciec, bracia, kuzyni, siostrzeńcy, lub bratankowie są anomalją, niezgodną ze współczesnemi pojęciami, ani duchem czasu. Jak dalece rażącem być musi ich istnienie, dowodzi fakt, wielokrotnie stwierdzony, że same służące nie przyznają ich istnienia, wypierając się ich kategorycznie.
Wszelkie przyjaźnie i znajomości, stwarzając cały nieskończony szereg pokus, służąc znakomicie sprawie roznoszenia plotek, niebezpieczne zarówno dla służby, jak i dla chlebodawców, nie mają najmniejszej racji bytu, i jako takie, obce być winny owym istotom astralnym.
Nie chcąc narażać się na śmieszność, winienem przemilczeć, że pragnę, by astralne ideały nie okazywały żadnych dążeń ku uprzyjemnieniu sobie czasu, ustaleniu lub polepszeniu bytu. Chcąc naprzykład wyjść za mąż, trzeba mieć narzeczonego; chcąc, mieć narzeczonego, trzeba poznać mężczyznę, a żeby go poznać, trzeba gdzieś u kogoś zobaczyć po raz pierwszy i rozmawiać... Och! Ileż to razy owi nikczemnicy wyłudzali ciężko zapracowany grosz nieszczęsnej ofiary; och, ach? czyż nie czytaliśmy, że nawet namawiają niedoświadczone, proste dziewczyny do kradzieży; och, ach, uch, ich! — nawet do zbrodni! Kuchnia raz na zawsze winna być zamknięta dla narzeczonego astralnej służącej — westalki domowego znicza.
Powiedziałem: westalki!
O tak! Poza potrzebami ducha: gotowaniem, czyszczeniem klamek, praniem, ścieraniem kurzu, myciem rondli, cerowaniem skarpetek, słaniem łóżek, paleniem w piecach, usługiwaniem do stołu, po za owemi duchowemi rozkoszami, służąca nie powinna i nie może mieć żadnych innych potrzeb duchowych, a tem mniej — cielesnych. Żywność drożeje i drożeć będzie ciągle, westalka astralna winna mieć apetyt coraz mniejszy. I wszystko w tym samym stosunku.
Winna być zdrowa — to grunt. Silna, zwinna, roztropna, wesoła, młoda, ładna, niewinna, i będzie taką, jeśli za radą naszą pójść zechce.
Winna być niewinna, rzekłem, ale i uległa woli chlebodawców! Pozatem może pozwolić się uszczypnąć w policzek rzeźnikowi, o ile ten wzamian da jej pierwszą krzyżową nie od ogona i kość na dokładkę.
Winna być niewinna, powtarzam. Czyż nie ona pozostaje z dziećmi, gdy rodzice wychodzą wieczorem? Czyż nie ona odprowadza panienkę z pensji lub na pensję, z tańców, lub na tańce, z kinderbalu, lub na kinderbal? Ooooo! to zaufanie, którem darzą ją chlebodawcy — czyż nie jest alpejskim nektarem elektrycznej wibracji szczęścia dla astralnej istoty?!
Astralna służąca winna mieć słuch i wzrok tak wysubtelnione, by najcichszy rozkaz słyszała i najmniejszy pyłek pod najciemniejszą szafą, w najodleglejszym kącie o zmierzchu, zarówno jak najlżejszy cień niezadowolenia w oczach swych chlebodawców, widziała. Winna być zarazem głucha i ślepa na to wszystko, co dotyczy tajemnic domu. Niemą winna być zawsze, zato wymowną na targu, w walce zażartej z przekupkami i w sklepikach.
— Czy wszystko?
— Nie — odpowiadam bez wahania.
Nakreśliłem zaledwie szkic niedokładny, który winien uledz zmianom, uzupełnieniom, zastrzeżeniom.
Jak rzekłem, trudno stworzyć ideał — niełatwo stworzyć go nawet w wyobraźni.
Ot, zapomniałem dodać:
Służąca astralna może nie umieć czytać!
Działo się to w pra-pra-czasach. Było to strasznie dawno. Żaden dokument, żadne podanie czasów tych nie sięga. Gdzie dziś są morza, były wówczas lądy, a gdzie dziś wznosi się dumny gmach Filharmonji — bujały swobodnie rekiny. Nie było wówczas ani szkół handlowych dla kobiet, ani miast, ani projektu trzeciego mostu na Wiśle, ani lekarstw na porost włosów, ani modernizmu.
Wśród niebotycznych lasów, których nie sprzedawała szlachta, bo jej jeszcze wcale nie było, a i sprzedaży nie znano jeszcze, wśród lasów, których nie wycinali żydzi, ani niemcy, bo i tych nie było wówczas, porozrzucane były wioski. Każdy mieszkaniec miał chatkę, z jednej obszernej i widnej składającą się izby, kawał roli i kilka sztuk bydła. Raz do roku dzielono obszar cały wsi, bo ten, kto liczniejszą rodzinę posiadał, więcej dostatku i większą otrzymywał izbę. Gdy się żenił chłopak, cała wieś szła na jeden dzień do roboty, by go ogospodarzyć: takich dni, z góry wyznaczonych, było w roku kilkanaście. Pozatem, nikt nikomu nie pomagał, a każdy wszystko robił dla siebie: był rolnikiem, krawcem, szewcem, kowalem, kołodziejem — wszystkiem. Swarów żadnych nigdy nie było.
Wieczorem, po pracy, zbierali się latem na polance i rozmawiali: temu to się zepsuło, tamtemu owo, ten wtedy spodziewa się przychówka lub potomka, a tamten wtedy. Ale byli i ludzie, którzy ładnie mówili i tych chętnie słuchano. Chętnie słuchano i tych, którzy głosem naśladowali leśnych ptaków śpiewanie. Inni znowu ciekawe rzeczy opowiadali: a to, że sok tej i tej rośliny pomaga na bóle brzucha, a to, że pług głębiej w ziemię wchodzi, jak mu się dziób zakrzywi, a to, że lepiej krowę doić w ten, albo inny sposób. Wynalazca mówił tak:
— Przyszło mi to do głowy, spróbowałem, i wyszło dobrze. Więc może to i co warte.
— A no dobrze, można spróbować — odpowiadano.
I po pewnym czasie przyjmowano nowość, lub odrzucano.
Potem zbudowano dużą izbę, gdzie się w zimie można było zbierać. I powoli różne robiono ulepszenia...
Aż tu biesy zobaczyli, że jakoś zanadto się postęp między ludźmi podnosi, więc gwałt podnieśli wielki i naradę walną zwołali.
— Co zrobić, — powiadają — aby zepsuć to wszystko, co ludzie zrobili?
Ten radzi to, ten owo, ale wszystko jakoś było niedobre. Aż tu wstaje jeden djabeł kusy, z wielkiemi uszami, gapowaty, i powiada:
— Puśćcie mnie na ziemię. Zobaczycie, że im wszystko popsuję.
A biesy w śmiech, bo to był najgłupszy djabeł i nazywał się Afron.
— A no, mówią, idź, niech ci skórę wygarbują.
A trzeba wiedzieć, że w on czas djabły nijakiej jeszcze nad ludźmi władzy nie mieli.
Zeszedł tedy ów djabeł na ziemię i do wsi przyszedł.
— Jestem — powiada — zdaleka, chcę być z wami.
Akurat nazajutrz miał być podział roczny ziemi. Więc dano mu jedną izbę i kawał roli, i Afron pracować zaczął. I tak trwało parę tygodni.
Aż raz wieczorem na zebraniu, powiedział Afron:
— Jutro już do was nie przyjdę wieczorem, bo będę sobie drugą izbę budował.
Zdziwili się wszyscy:
— A po ci druga? — pytają.
— Zobaczycie, jak skończę.
I ciekawość ogarnęła wszystkich.
A Afron żwawo wziął się do roboty. Rąbał, piłował, rżnął, aż mu pot ciurkiem leciał z czoła. Dziwili się ludzie, że przybysz, zamiast wieczorem odpoczywać razem z innymi, biedzi się nad swoją drugą izbą. Dziwili się także, że ten przybysz nie je tyle, ile wszyscy, tylko co dzień jeden ser odkłada na bok i jedną miarkę mąki odsypuje, a chleba z niej nie robi.
Nareszcie stanęła izba duża, że w niej dużo osób mogło się pomieścić, a w tej izbie dużo ław.
— Co to z tego będzie?
— Jutro niech wszyscy do mnie przyjdą, to zobaczą.
Zebrali się wszyscy, bardzo ciekawi. A tu Afron tymczasem poukładał na stole wszystkie sery i dużo chlebów z tej zaoszczędzonej mąki — i mówi:
— Widzicie, tę izbę ja na to zbudowałem, żeby was ugościć.
Ździwili się wszyscy ogromnie, i jakoś im się zrobiło nieprzyjemnie:
— Więc on tyle się nabiedził, naorał i nagłodził dla takiego głupstwa?
— A przecież my mamy nasze izby i nasz chleb — rzekli.
— Ale ja was kocham i chcę mieć was u siebie i ugościć.
Pogłupieli wszyscy. Usiedli, zakłopotani. A gospodarz tak nalegał, że choć z niechęcią, jednak jedli trochę. Dziwnie im było: oto jedli to, czego nie zapracowali.
Ten pokój, wybudowany przez Afrona, był to pierwszy salon, a te sery i chleby — pierwszy poczęstunek.
Wiedział Afron, co robi. Oj, wiedział, psia wiara.
Nie odrazu ludzie go naśladować zaczęli, ale gadali, myśleli. A bies ich drugi i trzeci raz do siebie prosił i taki był rozradowany, kiedy jedli jego sery i jego chleby, że ludzie pomyśleli w końcu:
— Musi to być widać wielka przyjemność, kiedy mi ktoś mój chleb zjada.
I zaczęli próbować między sobą:
— Na, masz, jedz, zobaczę, czy się będę cieszył.
Ale ani ten, który zjadał, ani ten, któremu zjadano — żadnego zadowolenia nie odczuwali; choć zawsze pierwszemu było trochę przyjemniej, chociaż znów wstyd trochę.
I tak długo próbowali, aż nakoniec nie wiedzieli już, kto komu więcej chleba zjadł, i chociaż nie było swarów, ale było pewne ciche zadąsanie.
Kiedy przy końcu roku znów wydzielano ziemię, to nie wiedziano, co zrobić z Afronem: przecież on miał dwie izby. Ale Afron prosił, żeby sobie nie robiono kłopotu, że on chętnie gdzieindziej znów swój salon dobuduje. Ale komu dać te dwie izby? Afron radził, żeby je dać temu, kto ładnie mówi, bo do niego przyjemnie będzie przychodzić. Zapomniałem dodać, że ten, który ładnie mówił, był protoplastą poetów. I znów po roku Afron ustąpił swoje dwie izby i radził je dać temu, który wymyślił sposób, żeby koniom nie pękały kopyta. I po dwóch latach już były we wsi tej trzy salony, i ludzie powoli przyzwyczaili się jeść niezapracowany chleb, i wynosić zasługę, a poeta i wynalazca poczuli swą wyższość nad ogółem swoich bliźnich. A przecież to, co Afron zrobił, wyglądało tak niewinnie.
Dwadzieścia lat pracował Afron, nim udało mu się przekonać mieszkańców, że lepiej karmić wynalazcę swoim chlebem, byle on wymyślał różne ulepszenia:
— Orać i doić krowy każdy z nas przecież umie — mówił Afron — więc szkoda, żeby on tracił czas na takie rzeczy. Niech on lepiej ma dużo czasu, to będzie mógł wymyśleć więcej rozmaitych ulepszeń.
Wszyscy rozumieli, że tak jest. Więc po pięćdziesięciu latach był już jeden taki we wsi, który nie orał, tylko wymyślał ulepszenia w narzędziach rzemieślniczych i za to dostawał wszystko gotowe; był drugi, który tylko leczył niedomagania różnemi lekami i za to dostawał wszystko od innych, bo już nie miał czasu ani na orkę, ani na pieczenie, ani na szycie, ani na ciesielkę; był trzeci, który tylko pięknie naśladował głosy ptaków i całe dnie chodził po lesie i słuchał ptaków, a jadł chleb od innych, bo wszyscy pozostali więcej teraz chleba z ziemi musieli wyciągnąć i więcej chlebów upiec, niż sami zjeść mogli.
Rozumie się, że postęp teraz coraz bardziej wzrastał i prędzej się podnosił, bo każdy robił to, do czego miał więcej zdolności.
Afron mógł spokojnie umrzeć, to znaczy — wrócić do swoich biesów. Dostał on order, bestja...
Rozumiecie teraz, sami, co się dalej działo. Teraz każdy zaczął już żyć nie ze swojej pracy, ale ze swoich zdolności. Możeby to jeszcze nie było tak złe, gdyby nie salon i poczęstunki, które znowu uczyły ludzi jeść bez pracy i bez zdolności, ot, tak sobie, z łaski na uciechę.
Stosu papieru potrzeba na to, żeby powoli i w porządku opowiedzieć, jak to z pierwszego wynalazcy powstały biura patentowania wszelkich ulepszeń i reklamowanie niezawodnych środków na usuwanie zmarszczek; jak to z owego pierwszego lekarza wytworzyli się tacy, którzy dzięki sprytowi zdobyli rozgłos — bo już potem jeden człowiek tak mało znał się na tem, co robi drugi, że nie umiał ocenić ani jego rozumu, ani zdolności, ani uczciwości; jak to z pierwszego człowieka, który «ładnie mówi» powstali poeci, którzy mają gorsze natchnienie po trzy kopiejki od wiersza i lepsze po dziesięć kopiejek, jak to powstali powieściopisarze, dziennikarze, reporterzy, wydawcy, premja bezpłatne, konkursy i krytycy; jak to z owego pierwszego naśladowcy pienia ptaków powstał Battistini i histeryczki teatralne; jak to specjalizacja doszła do tego, że ludzie jedzą chleb za to, że szlachetnie gadają, łapią lub bronią złodziei, stręczą mamki z dobrym pokarmem, sprzedają bilety przed teatrem, podrzucają woreczki, lub znaczą chustki do nosa.
Grubych foljałów potrzeba na to, aby opowiedzieć, jak to na tle owego pierwszego salonu wyrosły djabłu na uciechę meble stylowe, dywany, kandelabry, portjery, palmy, flirty, perfumy, pieczeniarze, zbiorki poezji w złoconych oprawach, albumy z pocztówkami, mężowie z rogami, i ta cała mnogość tego wszystkiego, na co człowiek dzisiejszy patrzy tak, jakby to wszystko było bardzo potrzebne do życia.
Było to w owym krótkim okresie mego życia, gdym wszędzie szukał zawziętych tematów, epizodów i typów do moich olśniewających powieści, zdumiewających nowel i dynamitowych studjów psychologicznych.
Żebrak — wspaniały typ; pijak — bajecznie ciekawy okaz; właściciel garkuchni, garkuchnia — wstrząsająco ciekawe środowisko.
W owym to czasie zastawiłem w lombardzie zegarek pamiątkowy, pierścionek niemniej pamiątkowy, palto już nie pamiątkowe i postanowiłem napisać niezmiernie genjalną powieść na tle lombardowych stosunków.
Szczęściem dla mnie, a zapewne i dla czytelników, bardzo rzadko powieści owe zaczynałem, a już zupełnie nigdy nie kończyłem.
Bądź co bądź, pozostałe z młodzieńczych czasów notatki sprzedaję dziś oto po parę kop. od wiersza...
Taksator lombardu był stary, siwy, łysy, pomarszczony i zawsze pogodnie uśmiechnięty.
— Mój panie — rzekłem raz, dobrodusznie niby, a w gruncie rzeczy polując nań, jak na bohatera owego nowego arcydzieła, które miało mi dać sławę, dwa pomniki, jedną nieśmiertelność i engagement do trzech, płacących sute honorarja, czasopism.
— Mój panie — rzekłem — zajęcie pańskie jest niezmiernie nużące i jednostajne. Nie masz pan ze swej pracy żadnego moralnego zadowolenia, gdyż lombard należy do najpodlejszych i najbardziej wzgardzonych przedsiębiorstw. Powiedz mi pan łaskawie, czem to się dzieje, iż wyglądasz na człowieka zupełnie zadowolonego z życia, że podrzędną swoją czynność wykonywasz z taką pogodą, zadowoleniem, powiedziałbym nawet, zapałem.
Uśmiechnął się swym poczciwym, pogodnym uśmiechem i rzekł:
— Masz pan słuszność. Jestem taksatorem z powołania, jestem z Bożej łaski taksatorem: zajęcia mego, które nazywasz pan podrzędnem, nie oddałbym za żadne inne, nie zamieniłbym go na tekę ministra. Dziwi to pana — prawda?
W samej rzeczy byłem nad wyraz wszelki ździwiony.
— Powiadasz pan, że lombard cieszy się złą opinją w społeczeństwie? Wiem o tem. Jest to opinja błędna. Lombard jest akademją wychowawczą narodu; uczy go dwóch ważnych prawd: że istnieją przedmioty bardzo kosztowne i zgoła bezwartościowe — to raz; że bardzo łatwo jest pożyczyć pieniędzy, ale bardzo trudno je zwrócić — to dwa. Że ludzie z nauk lombardu — pedagoga nie umieją korzystać, nie nasza wina. Czem jest pierścionek, broszka, kolczyk? Świecidełkiem patagończyka. Czem jest salon, ładna i głupia żona, suknia muślinowa, poeta — nastrojowiec, tuberoza? Świecidełkiem kosztownem i bezmyślnem. A ludzie mają to, kupiwszy za drogie pieniądze, pieszczą, przywiązują się do błyskotek, aż to zanoszą do nas, by się przekonać, że były to zabawki, bez których łatwiej nawet żyć na świecie. Tem samem jest sława, honory, zaszczyty, stosunki w świecie, ordery i medale, hołdy, ukłony i koligacje. A pan, który zastawiłeś już dwa złote graty, czemu przychodzisz teraz z paltem; czemu okłamujesz się, że je wykupisz, czemu nie urządziłeś tak swego życia, by rzeczy potrzebnej naprawdę — nie zastawiać? Wydatki i kredyt — rozumne — to bogactwo narodu i jego przyszłość.
Poczęstował mnie papierosem i ciągnął dalej.
— Lombard to życie, panie kochany. Co raz zastawisz, tego już nie wykupisz. Każdy człowiek, gdy młody, ma skarbiec cały ideałów, które powoli zastawia, zastawia, zastawia — byle żyć. Zaczyna od tych ideałów, do których najmniej przywiązuje wagi, które nie są mu drogą spuścizną, a potem... Za cenę wygód, chwilowych podnieceń, gabinetowych uciech i tryumfów — zastawia uczciwość, cnotę, honor, godność — wszystko. Z początku płaci procenty, potem zalega — nareszcie fant idzie na licytację, i oto dumę kupuje sobie lichwiarz, którego stać na to, odwagę cywilną kupuje sobie bankier — spekulant, i kręci się wszystko w kółko, w kółko, w kółko... naród zastawia tak swoje ideały... Lombard — to wielkie wspaniałe, obserwatorjum społeczne.
Zajrzał do książki, wstał, wszedł do sąsiedniego pokoju i przyniósł dwa małe przedmioty.
— Widzisz pan ten krzyżyk? Po raz pierwszy był on zastawiony przez kobietę, zapłakaną, w żałobie. Wykupiła go. Po latach dwudziestu zastawił go młodzieniaszek i nie zapłacił ani jednej raty. Sprzedaliśmy krzyżyk. Po latach sześciu przyniosło go znowu bardzo smutne dziewczę, z niemowlęciem na ręku... Widzisz pan ten sygnet? I on był zastawiony dwa razy, przez ojca i przez syna. Za tydzień będzie licytacja: znów go ktoś kupi i znów go kiedyś przyniesie... dziwi pana że ja pamiętam historję tych dwóch przedmiotów? Otóż to właśnie: bo mnie wszystko zajmuje, interesuje; przykuwa — bo jestem taksatorem — istotą myślącą, a nie maszyną martwą, bo jestem taksatorem — artystą... Znam każdego człowieka, który tu wchodzi, wiem, co przynosi, dlaczego zastawia, ile razy procent zapłaci, jak doszedł do posiadania przedmiotu, co się z nim stanie — wszystko wiem, wszystko mnie interesuje, i dla tego życie moje nie jest monotonne, ani zajęcie moje — nudne.
Zapomniałem, że taksator ma być bohaterem mojej powieści, słuchałem ze zdumieniem.
— Każdy z ludzi jest taksatorem, tylko jeden jest lichy, a drugi dobry. A pan czy nie taksujesz ludzi, sytuacji? Czy nie taksujesz pan moralnej i intelektualnej wartości człowieka? Czy nie taksujesz pan jego wartości w stosunku do społeczeństwa i do pana? Taksujemy urodę, zdolności, uczucia, wysiłki, ideały, prawa, dążenia — wszystko — wszystko. Każdy człowiek powinien być przez lat kilka taksatorem w lombardzie; taksatorstwo winno wejść w kurs wykładów szkolnych — bez tego nie można być ani pożytecznym, ani rozsądnym... Gdybym nie był starym kawalerem, gdybym miał synów, przejąłbym synów moich takim zapałem do mego zawodu, że wszyscy byliby taksatorami w lombardach. A pan, pan powiadasz, pan się dziwisz, że jestem zadowolony ze swego losu, że jestem zawsze uśmiechnięty... Panie drogi, ja znam wartość życia i ludzi, umiem wybaczać błędy, kochać ich wysiłki. Ileż to razy przychodzi ktoś płacić procent, a ja myślę wówczas: «biedaku, poco się łudzisz, poco się oszukujesz? Nie wykupisz, nie wykupisz, biedoto». I pan nie wykupisz ani zegarka, który otrzymałeś w jakiejś uroczystej chwili swego życia, ani pierścionka pamiątkowego. I wiele — wiele zastawisz pan w lombardzie życia. Pan jesteś Polakiem.
— Pan skąd wiesz to wszystko? — zapytałem, zdumiony do najwyższego stopnia.
Uśmiechnął się łagodnie.
Ktoś wszedł. Podał mi rękę na pożegnanie...
Umyślnie teraz dopiero nadmieniam, że mieszkałem wówczas w Paryżu, a co zatem idzie — taksator ten był francuzem.
Wróciłem do kraju.
Widziałem wielu techników, adwokatów, lekarzy, nauczycieli, kupców, literatów — każdy niemal przeklinał swój zawód, zawodził, biadał, skarżył się i ubolewał.
Zrazu nie zwracałem uwagi na dziwne zjawisko. Ale potem zacząłem ich porównywać z taksatorem lombardu paryskiego.
Ludzie zawodów tak zwanych wyzwolonych, ludzie o szerokim zakresie działalności — nie umieli skrzesać z siebie bodaj iskry zapału dla swego zawodu — martwe maszyny, bo za wrzuceniem honorarjum — wyrzucali ze siebie, wprawdzie nie pudełko landrynek, jak automat, ale receptę, powieść, poradę prawną, plan — szemat domu. I ani skry natchnienia, tfu! bodaj zapału, tfu! bodaj uczciwego zadowolenia, tfu! bodaj uczciwości zawodowej!.. Oj, czy nie zadaleko się posunąłem... Nieprzejednanie w formie zadzierania z całym światem i robienia sobie wrogów już zastawiłem w lombardzie życia, choć jeszcze płacę procenty — może wykupię.
Nie chcę twierdzić, by u nas postęp dlatego takim nadwiślanskim (kolejowym) krokiem się posuwał, że niema w nas umiłowania zawodu lub chęci do pracy wogóle — bo ja zastawiłem w lombardzie życia chęć wszelkiego twierdzenia kategorycznego. Bądź co bądź, podejrzliwie patrzę na tych pracowników licznych, którzy z westchnieniem mówią o swej pracy. Choć to nikogo do niczego nie obowiązuje.
Nota bene — znam bardzo zamiłowanego w swym zawodzie roznosiciela gazet: jest szczęśliwy. Wolałbym być nim, niż sobą.
Biedna panno Pcipci!
(Pcipci — zdrobniale od — Irena).
— Więc nie bawią już pani wycieczki, teatry amatorskie, ani reuniony?
Uuu, to źle.
A pani dusza jest już jak koks?
Uuu, to bardzo źle.
I zadaje sobie pani pytania, dlaczego i poco to wszystko?
Oj, panno Pcipci, jak to źle!
Nudzi się pani, panno Pcipci, i pragnie pani, bym cię wyleczył?
Spróbuję:
Znam człowieka, który ma nieznośną żonę, czworo nieznośnych dzieci, nieznośne zajęcie i nieznośnych zwierzchników. (Co prawda, wszyscy zwierzchnicy są nieznośni, i dlatego wyraz sam ma źródłosłów: zwierz).
A człowiek ów, mimo to wszystko, żyje, pracuje, a nawet — śmieje się czasem.
Jak to być może?
Wszyscy ludzie całego świata, a więc: aptekarze, chińczycy, hrabiowie, majtkowie okrętowi, panny na wydaniu, aktorzy, fabrykantki aniołków, adwokaci, dyrektorowie filharmonji, głupcy, aeronauci, ajenci od ubezpieczeń, karciarze, emancypantki, właściciele magazynów z gramofonami i cykliści — dzielą się na: zadowolonych z życia i niezadowolonych.
Co robić, aby należeć do grona ludzi, zadowolonych z życia?
Ów właśnie mój znajomy posiada ten rzadki dar, owoc rozumowań i pracy myślowej.
Gdy dzieciska darły się w niebogłosy, uniemożliwiając panu Michałowi ulubioną poobiednią drzemkę, pan Michał uśmiechał się błogo i szeptał:
— Jak to dobrze, że mam czworo dzieci, a nie — ośmioro.
Gdy żona narobiła panu Michałowi piekła: uśmiechał się pobłażliwie i myślał:
— A cobym ja robił, gdyby mi tak nagle zmartwychwstała teściowa?
Gdy żona wołała:
— Patrz, w jakich ja chodzę bucikach; patrz, jaki mam kapelusz nędzny: patrz, do czego podobny żakiet Mani i spodnie Kazia?!
Pan Michał uśmiechał się filuternie i prawił:
— Szczęście, że kobiety mają tylko dwie, a nie cztery nogi, że kapelusz nosi się tylko jeden, na głowie, że ludzie nie wymyślili, by na żakiecie jeszcze nosić jakiś kosztowny dodatek.
Miał słuszność pan Michał: gdyby natura obdarzyła wszystkie kobiety czterema nogami (dwie pary trzewików), to dwunoga uważaną by była za kalekę. A gdyby dnia pewnego król Edward ukazał się na wyścigach ze specjalnym kapelusikiem na nosie, to wszyscy mężczyźni, a zapewne i kobiety, prócz kapeluszów na głowie, nosiliby mniejsze kapelusiki na nosach. I wówczas śmieliby się z dzikusów, którzy kapeluszy na nosach nie noszą, a dziwaków, niechcących się poddać zwyczajowi, nie wpuszczalibyśmy do salonów; a może nawet aresztowali za obrazę przyzwoitości publicznej. Rzecz naturalna, wszystko to działoby się powoli, w ciągu dziesiątków lat.
Pan Michał cieszył się, że rok ma 365 dni, a nie 183, gdyż miałby dwa razy więcej imienin, święconych i choinek; że człowiek ma dwie dziurki w nosie, gdyż osiem dziurek wymagałoby cztery razy więcej tabaki; że siedzi w biurze tylko dwanaście godzin, a nie — dwadzieścia trzy i trzy kwadranse; że w mieszkaniu jego są tylko karaluchy, pluskwy, pchły i myszy, bo mogłyby być jeszcze szczury, żaby, pająki, aligatory, fortepianistki i śpiewacy.
— Jeżeli mały słowik ma taki duży głos, toć mogłoby być i tak, że, jakiś mały robaczek mógłby mieć głos Gasińskiego, albo specjalny aparat, pozwalający w nocy wygrywać gamy, jak Mania na pianinie.
Rozumie pani, Panno Pcipci?
Kiedy panią ogarnie owa beznadziejna nuda, pomyśl sobie pani:
— A gdyby mi tak koń odgryzł mój zgrabny nosek?
Niema w tem nic niemożliwego. Toż są na świecie konie. Toż niektóre konie są bardzo złośliwe. Ot, przechodzi pani obok konia. Koń odwraca się, nagle — mach! — krew, krzyk, zemdlenie, pomoc, korespondencja: «Niezmiernie smutny wypadek, lub: straszny cios dotknął rodzinę ogólnie szanowanego pana Z. Z. Córce jego, uroczej pannie Pcipci, królowej sezonu, koń odgryzł nos». I niema nosa.
Co pani na to, panno Pcipci?
Żali się pani na niewyrozumiałość ojca i gderliwość mamy?
Złośliwa natura mogłaby tak urządzić akt przynoszenia dzieci przez bociany, że panny Pcipcie mogłyby mieć po trzy — co mówię — po dwanaście par rodziców.
Żali się pani, że tak mało jest książek, które warto czytać?
Wiadomo pani, że mężczyzni, po dojściu do pełnoletności, muszą służyć w wojsku? A coby było, gdyby prawo nakazywało pannom czytać wszystkie powieści i poezje, pisane przez płodne nasze autorki?
Pani się zdaje, panno Pcipci, że jesteś egoistką, to znowu — że jesteś czułą i wrażliwą na wszelką niedolę i niesprawiedliwość?
Dusza ludzka, panno Pcipci, składa się z przedpokoju, buduaru, sypialni, salonu, stołowego pokoju, kuchni, spiżarni i tego wszystkiego, co nosi miano — wygód. Dusza ludzka, panno Pcipci, to mieszkanie z wszelkiemi wygodami. W buduarze się bawi, albo szuka wrażeń, w salonie się okazuje wdzięki ciała i umysłu, jedno i drugie w specjalnem oświetleniu i pod pudrem — a niema jeszcze ani w mieszkaniu, ani w duszy współczesnego człowieka — kącika dla myśli i uczuć. Czyż nie? Jest jadalnia, palarnia, sypialnia, czemu niema myślarni lub czuciarni?
Ma pani słuszność, panno Pcipci, że pani nie ma zaufania do współczesnej cywilizacji. Można ją lubić, tę naszą współczesną cywilizację, jak się lubi «cudowne» dziecko, można pokładać w niej duże nadzieje w przyszłości. Dobrze, że choć epileptyków nie palą już na stosach.
Tak panno Pcipci.
Może z czasem panny Pcipcie nie będą pannami Pcipciami. Nie będą potrzebowały uśmiechać się do poważnie myślących kawalerów i dobrze postawionych wdowców bezdzietnych.
Jest praca, panno Pcipci, ale o takich rzeczach do młodej panny pisać mi nie wypada. Więc nie myśl pani o pracy, tylko pociesz się myślą, że takich panien Pcipć jest bardzo wiele na świecie.
Łączę ukłony dla Mniamni (zdrobniale od — Janina) i dla Bdziubdzia (zdrobniale od Bolesław). Rodzicom rączki całuję.
Biegł szybko małym kroczkiem, potrącając przechodniów.
Zastąpiłem mu drogę.
— Witam szanownego profesora. Dokąd to profesor tak spieszy? Zapewne po jakiś nieznany a ciekawy dokumencik, — zgadłem?
I patrzałem na niego zgóry, z pobłażliwym uśmiechem, jaki zazwyczaj gości na ustach zwykłego śmiertelnika, gdy spogląda na marzyciela, ideowca lub wogóle manjaka.
— Dokąd spieszę?.. A właśnie, że nie zgadłeś!.. Idę do cyrku.
— Do cyyyrku?
— No do cyrku, do cyrku. Nie zatrzymuj mnie, bo się spóźnię.
— Profesor idzie do cyrku? Ależ ja tego zgoła nie rozumiem.
Ażeby usprawiedliwić moje ździwienie, muszę zaznaczyć, że spotkany przezemnie jegomość jest historykiem, mólem książkowym, szperaczem — czem chcecie, tylko nie światowcem. W życiu swem ani razu nie był na operetce; nie wypił ani jednej filiżanki kawy ani w Nadświdrzańskiej, ani w Udziałowej, ani w Brystolu; nie widział nigdy w życiu ani Cavalieri, ani Battistiniego, ani Bellincioni; nie wie o istnieniu w Warszawie Filharmonji. Za to pierwszy przychodzi do sali bibljoteki publicznej i ostatni siłą zmuszany bywa do jej opuszczenia. Prawdziwe piekło z nim mają zarządy książnic prywatnych. Pozatem gotów jest dziesięć mil tłuc się zimą boczną drogą — w poszukiwaniu jakiegoś nieznanego ogółowi świstka, spleśniałego na strychu jakiegoś dworka zapadłego lub plebanji.
I taki oto człowiek powiada mi, że idzie do cyrku.
— Idziemy razem — postanowiłem nagle, widząc jego zniecierpliwienie.
— No dobrze: jak chcesz, to chodź. Ale może się wstydzisz? Bo u nas istnieje przesądne przekonanie, że cyrk — to zabawa dla dzieci i pospólstwa. Szanujący się ludzie nie chodzą do cyrku, tylko — do teatru. O, teatr, to szlachetna rozrywka — skończył z ironją.
— Więc profesor, jak widzę, przekłada cyrk nad teatr?
— A rzecz naturalna... Bo co to jest teatr, co? Najpospolitsze łgarstwo, obliczone na łatwowierność widza. Jakiś pan, neurastenik, erotoman, zgryźliwy żółciowiec, albo kaznodzieja sceniczny, wybiera sobie jakiś fakt, rozkrusza go między pewną liczbę osób, i tak niemi kręci, tak manipuluje, że wreszcie dowiedzie, że jest tak, jak on to sobie uroił. Aktorzy gadają tak, jak on chce, żeby gadali; a jak który z nich czegoś zapomni, to mu podpowiadają, żeby, broń Boże, jakiejś własnej myśli nie powiedział. I żeby tylko gadali — ba, oni udają, że to są wszystko ich myśli, że oni tak czują właśnie. Oni śmieją się, jęczą, płaczą, bluźnią, są natchnieni i umierają, i powtarzają to codzień o jednej godzinie. A ty, widzu, masz wierzyć, że to wszystko jest prawda. Oni najoczywiściej kpią sobie z ciebie: umarli przed chwilą — spuszczono gałgan, potem podniesiono gałgan, i nieboszczycy kłaniają się, uśmiechają, strzelają oczami ku krytykom, lożom i galerji. I trzymają się przytem za ręce — i znów tym bratnim splotem kłamią bezwstydnie: bo jeden drugiego utopiłby w łyżce rycynowego oleju. To jest oburzające! Nawet się nie zarumienią!
Mój jegomość przystanął, wytarł nos w kraciastą chustkę i dalej perorował:
— Albo te dekoracje. Postawią zielony badyl, i to ma być drzewo; zawieszą na niebiesko pomalowaną szmatę, i to ma być niebo. I to ustawianie dekoracji odbywa się w tajemnicy, za kurtyną, bo ciebie, widza, mają za bałwana, który temu wszystkiemu uwierzy.
— No, a cyrk?
— Cyrk — to zupełnie co innego. W cyrku jak linoskoczka spada z trapezu, to sobie naprawdę kark kręci i nie idzie na kolację, a jak wychodzi na arenę koń — to to jest koń, a nie przyjaciółka jakiegoś plutokraty. Jak ci się błazen przebierze za pana, albo za podlotka — to niema w tem chęci ocyganienia widza, ale jest satyra. Bo iluż to mamy błaznów między panami. Tak, tak. Sam się przekonasz. Nauczę cię rozumieć cyrk, mój kochany.
Weszliśmy do cyrku.
Przedstawienie się rozpoczęło.
— A teraz uważaj... Powiedz mi przedewszystkiem: jak ci się zdaje, ile ten koń może kosztować?
— Tysiąc rubli.
— Kosztuje dwa tysiące, ale mniejsza. Ile może kosztować rocznie jego utrzymanie?
— Dwieście rubli.
— Kosztuje więcej, niż trzysta, ale mniejsza. Co ten koń umie?
— Umie się kręcić w kółko w takt muzyki i wykonywać na skinienie bata zręczne obroty.
— Otóż to właśnie. Koń, który po za zręcznością nie posiada nic innego, przedstawia wartość czterdziestu koni roboczych. I cały byt zawdzięcza temu, że umie się stosować do skinienia bata. No, nie warto iść do cyrku — co?
Po skończonym numerze rozsypała się po arenie czereda służby z grabiami. Między nimi kręci się zawzięcie nieśmiertelny «głupi August».
August wydaje rozporządzenia, których nikt nie wykonywa; zachęca lub gromi, na co nikt nie zwraca uwagi; wydziera grabie, chcąc sam pokazać, jak należy wykonywać daną czynność, ale rzuca je natychmiast i biegnie w inną stronę; plącze się, przeszkadza, psuje — wreszcie, dostaje tu w bok, tam w kark, gdzieindziej w oblicze. Nic to: on pracuje dla dobra ogółu. Robota skończona, August staje na środku areny i ociera pot z czoła. Daje mu brawo jeden tylko profesor.
— Widzisz, widzisz. Ja tylko jeden zachwycam się tu tym starym, ale wiecznie nowym jego kawałem. Ten August — to dziesiątki tysięcy ludzi — na wszelkich polach życia i szańcach pracy. Ha! ha! ha! Brawo, August!
Zadowolony byłem, że rozpoczął się nowy numer programu, gdyż zaczęto już na nas zwracać uwagę...
Po cienkim drucie chodzi kobieta. Potem podnosi chustkę, tańczy, siada na krześle ustawionem na drucie. Istne czary. Publiczności dech zamiera w piersiach. Jeden tylko August stoi niewzruszony i uśmiecha się pogardliwie: «co to za sztuka, jabym także potrafił».
— Patrz na Augusta, na jego minę. Nil admirari. Nie należy się niczem zachwycać! Głupca niczem nie zadziwisz. Wiesz, kto się prawdziwie zachwycał wieżą Eiffla? Technicy, matematycy, inżynierowie. Laluś stanął przed wieżą i powiada: «To ci dopiero — tyle o tem pisali, myślałem że wyższa...» Poczekaj tylko: to jeszcze nie koniec.
Rozległy się oklaski. August ze zdumieniem rozgląda się, wzrusza ramionami. Nie rozumie, za co jej biją brawo. Zbliża się do gimnastyczki, patrzy, patrzy, znów spogląda na zebraną publiczność, dotyka kobiety palcem, odsuwa się o kilka kroków. Aż, porwany ogólnym zapałem, zaczyna namiętnie bić brawo, aż mu ręce puchną, aż się chwieje na nogach, aż z sił opada. Wreszcie gimnastyczka znikła za kulisami, a August siada na środku areny, chwilę odpoczywa, wreszcie dumny, napuszony — wychodzi.
Patrzałem naprzemian to na Augusta, to na profesora: połykał oczami najdrobniejszy ruch błazna.
— Widziałeś? To znakomite, nieporównane, to jest ogólno-ludzkie i charakterystyczne dla wszystkich epok — to tłómaczy cały szereg historycznych wypadków, cale okresy dziejowe, to mi daje możność rozwiązania wielu ciemnych, zawiłych zagadek. Ten błazen będzie najgłośniej krzyczał i najszerzej obnosił sławę tego, kogo lub czego nie rozumie: on — on, a nie garstka znawców, przyczyni się do spopularyzowania tego, co mu imponuje, bo tego nie rozumie. I oto zawsze wokoło wielkiej idei grupują się z podziwem jednostki wybrane, dalej — banda Augustów-naganiaczy, wreszcie — tłum, przez Augustów zwabiony... Ja muszę z tym błaznem się poznać.
Nowy numer zwrócił uwagę mego towarzysza w inną stronę.
Tu znów ośm koni na dane hasło zmienia w biegu miejsca, zmienia takt i rytm biegu, kierunek i porządek.
— No, patrz, co może tresura zrobić z bydlęcia. Ośm koni z zadziwiającą spójnią pracuje wspólnie, by napchać swemu przedsiębiorcy pewną liczbę rubli do kieszeni, aby same dobrze na tem wyszły. A ludziom od wieków wytłómaczyć nie można, że dobrobyt jednostki jest związany z dobrobytem ogółu, i każdy coś winien złożyć do ogólnego dobra społecznego.
Machnął ręką i zbudził się z zadumy dopiero wówczas, gdy żongler balansował kulą armatnią.
Ciężka kula stalowa spadała mu z wysokości kilku łokci na kark, nie czyniąc mu żadnej krzywdy.
— Widzisz, co to znaczy zręczność i wyrobienie! Ale on nad tą sztuką lata całe pracował. To samo z siebie mu nie przyszło. A nasze wychowanie domowe dąży do wszystkiego, tylko nie do tego, by kulą życia kierować. Dlatego mamy tylu ludzi, co z kulą u nogi żywot wiodą... No chodźmy... Pantomin nie lubię, bo to dla dzieci, to mi zanadto teatr przypomina.
Wyszliśmy z cyrku.
— No i cóż? Może jeszcze zechcesz twierdzić, że cyrk jest bezmyślną rozrywką?
Spotkałem go o późnej godzinie na odludnej ulicy.
Zbliżył się i zapytał:
— A która to, panie ładny, godzina — na pańskiej cebuli?
— Zapewne nie o godzinę panu idzie, ale o zegarek? — odparłem wymijająco, zlekka uchylając kapelusza.
— Sie wi. Pan, panie ładny — spryciarz.
— Nie z jednego pieca człowiek chleb spożywał, mój panie.
— Sie rozumi. Ale dosyć bo tego gadania. Dawaj, brachu, cebulę i ligaj sobie drogą na złamanie.
Mój przygodny znajomy miał postawę o tyle imponującą, że dzielnych jego kształtów nawet mrok wieczorny zatrzeć nie zdołał w zupełności. Postanowiłem tedy być o ile możności ujmującym, tembardziej, że głos jego zdradzał stanowczość, z po za której wyzierały pierwsze błyski zniecierpliwienia.
— Mój panie kochany i szanowny... — zacząłem.
— Szanowność pan schowaj do pularesu; mnie jej nie potrza — przerwał porywczo.
— Ależ pozwól pan dokończyć — poprosiłem go uprzejmie — chcę, aby stało się dla pana jasnem, że zegarka nie posiadam. Nie taję, że nawet w razie idealnego zbiegu okoliczności, to znaczy — gdybym wypadkowo był posiadaczem podobnie szacownego sprzętu, za jaki powszechnie zegarek uchodzi — i wówczas pozostawiłbym go w domu, a nie nosił przy sobie, wybierając się na wycieczkę w te właśnie strony, gdzie oto mamy przyjemność w tej chwili tak mile rozmawiać.
Kształtna postać wydała z siebie coś w rodzaju mruknięcia. Skorzystałem z chwilowego niezdecydowania kształtnej postaci i ciągnąłem:
— Dla ścisłości wyznać muszę, że posiadam w prawej kieszeni miedzianą dziesiątkę, której przeznaczeniem jest przejść w ręce stróża, jako opłata za otworzenie bramy. Sądzę, że nie zechce pan pozbawić człowieka ciężkiej pracy — słusznie należnego mu honorarjum; a przytem pozyskanie sumy tak drobnej poniżyłoby pana we własnem pojęciu, przyniosłoby ujmę szlachetnemu zawodowi, który pan uprawiasz, jak sądzę.
— Sie wi. Pan masz mnie za złodzieja — co?
— O panie — przerwałem wzburzony — nie nazywajmy rzeczy tak dosadnie. Język nasz jest już dostatecznie giętki, by można było mówić to, co z tych lub innych powodów może być drażliwem. Ja mam pana za indywidualistę, zapewne cokolwiek neurastenika, i tak jest z pewnością. Czyż nie? — sam pan osądź.
— Sie wi. Bo widzi pan, niech panu się znowu nie zdaje, że ja to tak sobie tylko. Ho, ho!
— Ależ rzecz naturalna. Często okoliczności życia tak się dziwnie złożą, że człowiek sam z trudem wielkim orjentuje się w tym labiryncie kolizji, jakie wciągają go w tłocznię życiowej widowni. Człowiek z wyższemi aspiracjami zawsze jest narażony na wielką mnogość różnych ewentualności.
— A bo nie? Ja na ten sposób to właśnie tak, jak pan mówi. Starałem się, jak mogłem. Ale byłem słabego zdrowia, bez znajomości i pieniędzy. A piniondz jak piniondz; bez niego ani ruchu, ani duchu. Robiłem, bo robiłem. Aż przyszła choroba, Idę do jednego doktora — zapisał krople. Nic nie pomaga. Idę do drugiego — zapisał pigułki. Znów nic. Idę do trzeciego. Ludzki był człowiek. Powiada tak: «mój kochany, tobie potrzebne takie zajęcie, żebyś miał dużo świeżego powietrza i dużo ruchu». Do Merangi ani do Jabajcy nie pojadę, bo nie mam; więc sobie wynalazłem taką robotę, co mi nie szkodzi. Zdrowie każdemu miłe.
— Och, panie drogi, zdrowie — to skarb. (Wziąłem go po przyjacielsku pod ramię, i szliśmy wolnym kroczkiem). Właśnie to cenię w panu ogromnie, że pan to rozumiesz. Panie, ruch i czyste powietrze — to skarby nieocenione.
— Sie wi. Niema, panie, jak we szpitalu leżeć. Żeby to u nas we warsztatach było takie powietrze i światło, tobym ja nie potrzebował się teraz leczyć.
I nagle odsunął się odemnie, spojrzał przenikliwie i zapytał ostro:
— A pan gadaj, co pan chcesz: pan mnie masz za złodzieja.
— Ach, jeśli panu już tak bardzo o to idzie, niech i tak będzie. Ale przecież sama nazwa niczego jeszcze nie dowodzi. W każdem rzemiośle czy zawodzie istnieją różni ludzie: źli, gorsi, najgorsi; dobrzy, lepsi i najlepsi.
— Sie rozumi.
— A czemże fach pański ma być gorszy od innych? I tu potrzebna fatyga, spryt, zdolności, wprawa, a nawet duże wykształcenie, i tu jest ryzyko.
— O, rezyka bo jest.
— Rzecz naturalna. Powiem nawet, że wyższość pańskiego zawodu nad innemi polega na tem, że tu o powodzeniu rozstrzygają tylko osobiste kwalifikacje, a nie stosunki i protekcje.
— Sie wi.
— Powie, kto może, że powodzenie pańskie ściśle jest związane ze stratą dla innych. I tu jednakże można się nie zgodzić. Jeśli zajmuję w tramwaju ostatnie miejsce za pięć kop., tem samem zmuszam tego, kto po mnie przyszedł, by zapłacił o dwie kopiejki więcej, lub stał na platformie na chłodzie, czyli, innemi słowy, okradam go z dwóch kopiejek lub wygodnego siedzenia. Jeżeli jestem adwokatem i podejmuję się prowadzenia sprawy, tem samem okradam tego kogoś, do kogoby się zwrócił mój klijent, gdyby mnie nie było. Jeżeli jestem doktorem, kradnę moim kolegom chorych i ich rubelki. Jeżeli jestem dziennikarzem, okradam innych współtowarzyszów o liczbę kopiejek, która przypada za moje artykuły. I dlatego właśnie ludzie, pracujący na jednem polu zarobkowem, zwykli patrzeć na siebie wzajemnie, jak na rzezimieszków. To trudno: człowiek człowiekowi przeszkadza zawsze.
— A nie? Jak mój przyjaciel jeden założył sklepik spożywczy, to mu się obok dwóch innych zaraz sprowadziło.
— Więc widzi pan sam. Nie mówię w tej chwili o sobie, ale ilu to jest uczciwych dlatego tylko, że się boją.
— Sie wi.
— Człowiek go się pyta: «cobyś zrobił, gdybyś znalazł na ulicy tysiąc rubli w akcjach?» — «Oddałbym natychmiast» — odpowiada bez wahania. — «A gdybyś pan znalazł pięć tysięcy rubli w papierkach sturublowych?» — «Oddałbym rozumie się» — mówi smutnie; a w duchu myśli: «bo może właściciel pamiętał numery i zrobił zastrzeżenie». — «A gdybyś tak znalazł 10,000 i w złocie?» — A ów poczciwiec napewno odpowie: «co tu gadać o nieprawdopodobieństwach?» — «No, ale przypuśćmy jednak...» — Uczciwiec poczuje, że mu pot na czole osiada gęsto — i milczy.
Uszliśmy już kawał drogi. W dali poczęła majaczyć latarnia. Mój towarzysz tak był zajęty rozmową, że zdawał się nie zauważyć, iż mam na sobie względnie przyzwoite palto i całe buty.
— Powiem nawet więcej. Złodzieje niezaprzeczenie sprawiają ludziom cokolwiek przykrości, choć od braku zegarka nikt nie umarł, a w wyjątkowych tylko wypadkach strata portmonetki czyni niepowetowaną lukę w budżecie danej rodziny. Jednakże przynoszą oni i dużą korzyść, oddają niezaprzeczone usługi.
— Sie rozumi — potwierdził mój towarzysz. No, gadaj, brachu, jaki to my pożytek przynosimy?
— Uczycie ludzi uwagi, zastanowienia, pilniejszego strzeżenia i większego poszanowania swego dobra. Gdyby nie wy, człowiek chodziłby w tłumie zamyślony i narażony byłby na przejechanie, podeptanie, lub inne niemniej ciężkie obrażenia. Zostawiałby mieszkanie otwarte, co mogłoby ujemnie oddziałać na moralność kobiet. Wreszcie, cały przemysł ślusarski, wielkie fabryki kas, zamków, ostrzegaczy — nie istniałyby wcale.
W tej chwili zatrzymaliśmy się w odległości kilkunastu kroków od posterunku policyjnego.
— Cóż? odprowadzi mnie pan dalej? — zagadnąłem go nagle.
— Sie wi, że nie.
Spojrzał z żalem na moje palto, podejrzliwie zmierzył objętość moich kieszeni i rzekł napoły ze smutkiem, napoły z podziwem:
— Ej, cygan z ciebie brachu. Ale niech tam!
I znikł w cieniu odludnego zakątka.
A dla mnie jasnem się stało, że nawet łotr z pod najciemniejszej gwiazdy pragnie czuć się usprawiedliwionym ze swych najbardziej łotrowskich postępków, że usprawiedliwia się zawsze myślą, iż są łotry z pod jeszcze ciemniejszych gwiazd na szerokim świecie, że wreszcie gotów jest nie wyciągnąć ci zegarka, byleś umiał weń wmówić, że obrzydliwstwa jego czynów nie dostrzegasz, lub je usprawiedliwiasz.
Od czterech miesięcy nie miałem posady.
— A co mnie to może obchodzić? — zapyta obojętny czytelnik.
Wiem, że ten tylko współczuć może ze mną po przeczytaniu tego wyznania, kto w rok po ślubie był ojcem dwojga dzieci — bliźniąt (całe szczęście, że nie trojaczków); kto sprzedał wszystko, co, nie będąc drogą pamiątką, posiadało pewną wartość; kto w życiu swojem zmuszony był ze sto razy zawołać w biurze stręczenia posad: «złodzieje jesteście, bierzecie pieniądze, a nie dajecie żadnej gwarancji, że po zapisie klijent wasz otrzyma jakąkolwiek, najmarniejszą choćby posadę»; komu odpowiadano w podobnem biurze: «proszę się uspokoić, bo poproszę pana o usunięcie się z naszego biura»; kto odpowiadał: «to nie biuro, tylko jaskinia, nora, pieczara»; do kogo wreszcie zbliżał się szwajcar i mówił: «proszę, niech pan będzie łaskaw wyjść». Ten tylko współczuć ze mną może, kto codziennie trzy godziny wystawał przed szafką kurjera, notował adresy, aby potem piętnaście razy słyszeć: «już zajęte miejsce», albo: «będziesz pan otrzymywał sto rubli rocznie, jeżeli znasz siedm języków europejskich, trzy azjatyckie i dwa afrykańskie, jeżeli posiadasz pan stenografję, buchalterję podwójną z haczykami, albo potrójną z kruczkami i t. d.». Ten tylko współczuć ze mną może, kto przeklął po trzykroć, czterykroć wszystkie lombardy, kantory mamek, biura komisowe, tanie kuchnie, wszystkie te instytucje, które udzielają pożyczek «z zapewnieniami, poręczeniami i zabezpieczeniami», kto powiedział sobie «niema na świecie przyjaźni; niema przysług, dobroci, nic, tylko wilki».
Tak właśnie ja mówiłem i już miałem zamiar założyć coś «na własną rękę», naprzykład biuro stręczenia posad, już nawet maczałem pióro w kałamarzu, aby zacząć pisać podanie, gdy wpadł do mego pokoiku Władek rozpromieniony, z butelką w ręku.
— Dzień dobry państwu!
— Ciszej do licha, bo dzieciaki pobudzisz.
Wściekły byłem na jego humor.
— Ci-ci-szej — szepnęła żona.
— Ci-cho! syknęła mamka dwojga bliźniąt.
— Więc, widzisz, rzecz się tak przedstawia, mam dla ciebie posadę.
— Cieszy mnie to — odparłem niechętnie.
Poczciwy Władek jeden tylko szczerze zajmował się moim losem, po za godzinami pracy biegał z wywieszonym językiem po mieście, każdemu opowiadał o «fatalnem położeniu swego przyjaciela ze szkolnej ławy», i regularnie co dwa dni wpadał do mnie z krzykiem:
— Mam dla ciebie świetną posadę: 1500 rocznie, mieszkanie, opał, światło. Mówię ci: cud.
Rezultat był taki, że budził mi dzieci, a nas wyprowadzał z równowagi i pogrążał w jeszcze większe zniechęcenie. Z początku rzucałem mu się na szyję, potem tylko dziękowałem serdecznie, potem mówiłem:
— Zobaczymy.
A dziś oto miałem serdeczną chęć powiedzieć:
— Idź sobie do djabła, mój kochany, i nie budź bachorów.
Bo wszystkie sto dwadzieścia rekomendacji Władka na djabła się nawet nie zdały.
— Ja wiem, że ty mi nie wierzysz — odparł smutnie — ale zobaczysz, przekonasz się.
Rozwinął butelkę z papieru, poprosił o grajcarek. Otworzył. Poprosił o kieliszek, a ponieważ kieliszka nie miałem, wziął szklankę i do połowy napełnił wódką, zwaną monopolem.
— Masz, pij!
— Zwarjowałeś?
— Proszę cię, pij.
— Władek, nie drażnij mnie! — krzyknąłem wściekły.
— Błagam cię, pij; przysięgam ci na wszystko, co mi święte, że od tego zależy przyszłość twojej rodziny.
— Ależ ja wódki nie pijam.
— Musisz ten jeden raz tylko.
— Ale o co ci idzie?
— Zobaczysz: słuchaj, przecież znasz mnie, wiesz, że ci jestem życzliwy.
— Dobrze więc, niech się upiję: może pijacy mają słuszność, że piją, kiedy życie takie marne.
Duszkiem wychyliłem szklankę, aż mi łzy z oczu popłynęły.
— Doskonale! — uściskał mnie, wycałował, jakbym nie wiem co mądrego zrobił. — A teraz ubieraj się. Weź to stare palto i podarte buty, i chodź.
Żona z załamanemi rękami patrzała na całą scenę.
Wyszliśmy. Wyglądałem strasznie w spadających z nóg butach, podartych spodniach, pogniecionym kapeluszu.
Władek skinął na dorożkę. Wsiedliśmy.
— Kręci się w głowie?
— Kręci.
— To ślicznie.
Po kilku minutach jazdy zatrzymaliśmy się przed ogromnym gmachem, weszliśmy po wysokich marmurowych schodach na piętro, nie pamiętam które, potem coś jeszcze było, czego nie pamiętam, potem usiadłem na fotelu miękkim i jak przez sen słyszałem, że Władek opowiadał:
— Oto jest, panie dyrektorze. Wyciągnąłem go z szynku, gdzie pił z koleżkami. Niech pan patrzy, panie dyrektorze, co to nieszczęścia z człowieka mogą zrobić. Jeszcze tydzień, dwa, takiego życia, toć to będzie już człowiek zgubiony bezpowrotnie. On ma żonę, dzieci!
Otworzyłem szeroko oczy.
— Ja nie jestem pijak — zawołałem, wstając nagle — ja mam żonę i dzieci.
I zacząłem okropnie płakać.
— Ależ, panie — uspakajał mnie dyrektor — toż pan Władysław przedstawił mi pana papiery i rekomendacje. Ale jak człowiek inteligentny, rozumny, może się tak zapomnieć?
— To kłamstwo! — próbowałem się bronić.
— Jakto, pan, mężczyzna, zamiast stanąć w obronie zagrożonej rodziny — pan zaczyna pić? Przecież to straszne, karygodne.
— Ja nigdy nie piłem.
— Ależ wiem, że ten nałóg straszny opanował pana niedawno, wskutek nieszczęść, które na pana spadły. Ale to może przejść w stan chroniczny.
— Ja nie piję! — zawołałem z rozpaczą, pragnąc wyjaśnić dyrektorowi, że winien jest wszystkiemu Władek, ale język mi się plątał i słowa wypowiedzieć więcej nie mogłem.
— Patrz pan, jak pan wyglądasz, przecież pan ma dzieci!
— Dwoje! — dorzuciłem.
— Więc dobrze, przyjmuję pana; pojutrze może pański przyjaciel objąć posadę — zwrócił się do Władka — warunki wiadome. Ale gdyby się okazało, że nałóg tak się już zakorzenił, że ten pan zapanować nad nim nie może, to będę zmuszony, acz z przykrością, usunąć go po miesiącu.
Wyszliśmy. Siedliśmy do dorożki. Co potem było, nie pamiętam wcale...
Kiedym się obudził z bólem głowy, słońce było już wysoko. Nad łóżkiem stał Władek.
— No co, dobrze się czujesz?
— Tak sobie.
Żona dała mi herbatę z cytryną.
— Jutro o dziewiątej idziesz na posadę.
— Dokąd?
— Razem ze mną, w tym samym wydziale. 1200 rubli na początek i gratyfikacja.
Przypomniałem sobie wszystko.
— Powiedz mi, co to wszystko miało znaczyć?
— Widzisz, rzecz się ma tak: na to miejsce było dwunastu kandydatów, każdy z nich miał większą lub mniejszą protekcję. Ty miałeś między nimi zginąć bez protekcji. Otóż postarałem się wysunąć ciebie na pierwszy plan, wyzyskawszy jednę ze słabostek ludzkich. Widzisz, taki nasz dyrektor pojęcia nie ma o nędzy, zna ją z powieści i teatru. Więc powiedzieć mu, że ktoś ma żonę i dwoje dzieci i nie ma posady, to on to puści mimo ucha. «Co to dwoje dzieci? z dwojgiem dzieci każdy może sobie poradzić; gdyby choć miał piętnaścioro...». I oddałby posadę jednemu z protegowanych. Ale kiedym mu sprowadził ciebie i powiedział: «rozpił się z nieszczęścia», to było efektowne, sumienie go ruszyło. (I dodał cicho). Ludzie nie są tak źli, jak głupi. Rozumiesz?
Zrozumiałem to lepiej jeszcze.
Dyrektor co tydzień zbliżał się do mego stolika, wypytywał czy mnie «nie ciągnie» do szynku. Nie kłamałem, mówiąc, że «wstręt czuję do wódki», bo tak jest w samej rzeczy i tak było zawsze.
Ma słuszność Władek:
1) Nieszczęście ludzkie tylko wtedy wzrusza, kiedy pachnie teatrem, dramatem, a ciche niedole przechodzą mimo uszu.
2) Ludzie okropnie lubią poprawiać, podnosić, a mniej znacznie — chronić od upadku.
3) Ludzie lubią efekty, hm! jak dzieci, bo nie są może tyle źli, ile... nie lubią myśleć.
Bądź co bądź, mam posadę, a dyrektor jest bardzo zadowolony, że wyrwał z otchłani zdolnego człowieka, który byłby zginął.
W pewnej cukierni pan Adam — polityk, pożeracz depesz — rzekł do pana Feliksa:
— Patrz pan: ciekawa wiadomość!
Poczem nasunął na oczy okulary i odczytał:
«Londyn. Telegram własny. Sekcja statystyczna magistratu miasta Londynu zanotowała, że na 3714 urodzeń w ubiegłym tygodniu nie było ani jednego noworodka płci pięknej».
To znaczy, że nie było ani jednej dziewczyny, tylko same chłopaki — wyjaśnił.
— Hm, to ciekawe — potwierdził pan Feliks.
Gdy dnia następnego podobne wiadomości spłynęły po drutach telegraficznych z Wiednia, Berlina i Paryża — zainteresowanie ciekawym wypadkiem wzrosło.
Wiadomość z rubryki depesz przedostała się do rubryki «ze świata», pod nagłówkiem: «Tydzień chłopców», gdzie dowcipny referent tego działu — pisał:
«Więc widmo staropanieństwa, dzięki łaskawości nieba, nie będzie w przyszłości groziło szykownym paryżankom, rozanielonym berlinkom, walcowatym wiedenkom i energicznym londyniankom».
I tak dalej...
Gdy zaś dnia dziesiątego po ukazaniu się pierwszej wiadomości z Londynu, jeden z zabiegliwszych dziennikarzy wykrył wypadkiem, że i w Warszawie od dni siedemnastu rodzą się sami chłopcy, wiadomość stała się wypadkiem dnia.
Śmiechu było dużo. Humoryści, wierszykarze, kupleciści, rysownicy — w ciągu kilku dni tak wyzyskiwali komiczną stronę sprawy, że stała się wreszcie bardzo nudną, jakkolwiek nie przestawała bawić szerokich mas ludności.
Rozeszła się nawet pogłoska, że pewien marny aktor, natomiast lichy komedjopisarz, pisze komedję na wiadomy temat. Powodzenie było zapewnione.
Brakło dokładnych wiadomości, jak sprawa się przedstawia w miastach, gdzie niemieckie pisma — dostawcy naszych prywatnych depesz — nie mają korespondentów, Jednakże «klęska chłopięca dotknęła Rzym, New-York, Kopenhagę, Madryt i wiele innych miast».
Fakt ten nie ulegał wątpliwości.
Wtedy właśnie, kiedy Morozowicz zbierał zasłużone oklaski za śpiewkę: «Niema kobiet», ilustrowaną najwspanialszemi ruchami, ściśle do treści słów zastosowanemi — wtedy właśnie w Berlinie ukazało się pierwsze dwutomowe dzieło naukowe, napisane zbiorowemi siłami stu czterdziestu uczonych, a dążące do wyświetlenia zawiłego zjawiska.
Szereg najsprzeczniejszych, już nie tylko teorji i dowodzeń naukowych, ale nawet danych faktycznych, dziwaczność wywodów i chwiejność poglądów — wszystko to przekonywało, że uczeni przyłapani zostali znienacka, że sami jasno sprawy sobie zdać jeszcze nie mogą z niebywałego w dziejach ludzkości — wypadku.
Anglicy znacznym nakładem gotówki wysłali dwadzieścia naukowych komisji do różnych części świata, by zbierać dane co do «jakości» urodzeń w najbardziej zapadłych kątach globu.
Francuzi wyasygnowali dwa miljony franków dla matki, która pierwsza wyda na świat dziecko płci żeńskiej.
Po dwóch miesiącach, które ostatecznie stwierdziły ciągłość i ogólność katastrofy (gdyż zagranicą tem mianem zaczęto nazywać teraz wypadek), zaniepokojenie wzrosło bardzo silnie. Przekonano się bowiem, że i wśród zwierząt zjawisko to występuje w całej rozciągłości.
W Warszawie cieszył się wówczas ogromną popularnością obraz, wystawiony w Zachęcie, o treści, zaczerpniętej z bieżących wypadków — coś w rodzaju apoteozy kobiety, bo dokładnie nie pamiętam.
Wśród teorji, walczących zajadle, trudno się było na razie dokładnie rozpatrzeć. Jednakże dwa kierunki silnie się zaznaczyły: teologiczny i naukowy, a te znów rozpadły się na cały szereg niezliczony odłamów.
«Jest to kara za grzechy!» — wołali jedni.
«To być nie może — twierdzili inni — podobny koniec świata nie jest przewidziany».
«Jest to zemsta natury nad egoizmem samców — rozlegał się donośny głos z obozu emancypantek. Czyż nie wy, mężczyźni, trzymacie nas w niewoli, krzywdzicie i poniżacie? Czyż widzieliście w nas kiedy człowieka, czy rozumieliście powagę naszego stanowiska w społeczeństwie?»
Pewien astronom dowodził stanowczo, że fakt rodzenia się samych chłopców jest w związku z oddaleniem się ziemi od pewnej komety, i że za trzy lata wszystko skończy się szczęśliwie. A jeden z embrjologów przypuszczenie to dopełnił hypotezą, że komety mogą wpływać drogą przyciągania na obieg krwi w organizmie kobiecym, co wpływa na taki, a nie inny rozwój płodu.
Stanowczo sprzeciwiali się temu twierdzeniu stronnicy zwyrodnienia. «Nie należy w żadnym razie oczekiwać szczęśliwego zakończenia katastrofy». Natura wyczerpała się i tworzy mniej doskonałe organizacje.
I z tej teorji drwiono niemiłosiernie. Po pierwsze, dlaczego to kobiety mają być wyższemi organizacjami? A po drugie, proces odbywałby się stopniowo, a nie tak nagle.
Liczni uczeni znajdowali specjalne bakterje, które jakoby były powodem zaburzenia. Szczepienia dawały wyniki dodatnie, co jednak nikogo nie przekonywało, gdyż niezależnie od szczepień, i tak rodzili się tylko chłopcy.
Historycy znaleźli podobno jakiś wiersz w dziewiątej pieśni Iljady, który w związku z jakimś urywkiem z Herodota i maksymą Konfucjusza — miał niezbicie dowodzić, że ludzkość raz już okres podobny przeżywała.
Nie będę wspominał o różnych teorjach kabalistycznych, frenologicznych, magnetycznych i innych. Dość powiedzieć, że znaleźli się w Krakowie stronnicy teorji, jakoby «44» miało oznaczać dwoje bliźniąt — dziewcząt, które miały się urodzić w Galicji i dać początek nowej ludzkości.
Już następnego roku nowa nauka «pedologja» wprowadzoną została do wszystkich wszechnic, a sam skrót nowej nauki zawierał trzydzieści siedm pisanych na maszynie arkuszy.
Naprężenie było ogólne. Donośnem echem rozeszła się po świecie wiadomość o bójce, stoczonej przez przedstawicieli dwóch kierunków w młodej i obiecującej nauce. Nic dziwnego: wobec bezprzykładnego rozdrażnienia, fakt podobny zupełnie był zrozumiały i usprawiedliwiony.
Na początku drugiego roku ukazała się i w Warszawie broszura dwudziestokopiejkowa, napisana przez jednego ze znanych hygienistów, działacza i lekarza. Prócz tego, dwanaście zbiorków poezji, sonetów, nowel, z których jedna tłomaczona była na język czeski. Wreszcie odbył się i odczyt na cel dobroczynny — na temat ostatnich wypadków.
Taki był ruch naukowy.
Co się zaś tyczy życia społecznego, to już na początku trzeciego roku trwania katastrofy — zauważyć można było wpływ silny nowego zjawiska.
Liczba urodzin w ciągu pierwszych dwóch lat olbrzymio wzrosła, a liczba noworodków martwych nieskończenie zmalała. Nic dziwnego: miljonowe i miljardowe zapisy budziły niezdrowe apetyty, a opieka i pomoc lekarska były bez zarzutu. Każdy bowiem lekarz gorąco wierzył, że on to będzie zwiastunem szczęśliwej nowiny.
Rozeszła się wprawdzie raz pogłoska, że żona stajennego w folwarku Durniewo — powiła córkę. Wyjechało wielu korespondentów z różnych stron świata; nawet z Warszawy wyruszył w drogę jeden korespondent z fotografem, jednakże wieść okazała się fałszywą, a redakcja omal że nie została rozniesiona przez rozgoryczoną ludność miasta.
Stosunek mężczyzn względem kobiet zmienił się do gruntu: stał się poważny i głęboki. Wielka tajemnica, niebywała zagadka, tajemnicze pytanie — wszystko to nakazywało szacunek i obawę. Już w czwartym roku wszystkie prawodawstwa jednogłośnie zabroniły wyzyskiwać pracę kobiet; każde przestępstwo względem kobiety było surowo karane.
Życie polityczne w ciągu pierwszych lat sześciu nie uległo wyraźnej zmianie. Pisano i o nowych rynkach zbytu, i o polityce kolonjalnej, parlamenty radziły po dawnemu nad różnemi sprawami. Liczne apteki wśród huku reklamy puszczały coraz to nowe środki niezawodne, mające zapewnić rodzenie się dziewcząt.
Środki te polecane były przez licznych zagranicznych profesorów, a jako nieszkodliwe — dopuszczone zostały do sprzedaży i u nas. Kupowano je chętnie, przyjmowali je naprzemian to mężczyźni, to kobiety — naturalnie bezskutecznie.
Nieco później jednak wpływ nowych wypadków stał się wybitniejszy. Niższe klasy szkół dla dziewcząt zostały zamknięte. Wyginęło wiele gatunków owadów i ptaków. Po okresie podniecenia nastąpił okres przygnębienia. Obliczono, że ród ludzki istnieć będzie najwyżej lat sto. Nie tracono jednak wiary, że wszystko skończy się szczęśliwie, że równie nagle rozejdzie się wiadomość, iż na nowo rodzić się zaczęły i dziewczęta.
Złudne nadzieje!
Najboleśniejszym dla dumy ludzkiej był fakt, że wytężona praca najznakomitszych umysłów nie tylko nie znalazła środka, któryby zapobiegł strasznemu kataklizmowi, ale nawet nie znalazła mniej lub więcej prawdopodobnej przyczyny. Nowa nauka — pedologja — rozpadła się na dwanaście gałęzi, których wykład rozciągnął się na cztery lata.
Dalej przygnębienie przeszło w drugi okres rozdrażnienia. Bogacze na współkę z synami starali się stracić majątki, których nie mieli nadziei zostawić przyszłym pokoleniom. Pracować przestała pewna część ludzkości, bo nie było celu się trudzić. O wojnach nikt nie myślał, a armaty i naboje kupowali ludzie prywatni, posiadający dorastające córki, gdyż mówiono powszechnie o spodziewanych zaburzeniach, napadach i wojnach domowych.
Religijność mas naogół wzrosła.
Pisma podawały teraz codzienną tabelę urodzeń w wybitniejszych punktach globu. Liczba urodzeń zmniejszyła się.
Dziwnie wyglądały ulice wielkich miast, gdzie najmłodsze pokolenie składało się wyłącznie z chłopców. Dodawać nie trzeba, że krawcy robili ubranka wyłącznie dla chłopców, jakkolwiek niektórzy wystawiali dla reklamy sukienki, które jednakże policja nakazała usunąć, aby nie drażnić nieszczęśliwych mieszkańców miast.
Cóż było dalej?
Pragnąłbym opowiedzieć dokładnie, jak powoli, pod wpływem klęski — przeobrażała się ludzkość, jak stopniowo wymierały ostatnie kobiety, jaki wreszcie był bieg myśli owych ostatnich z najdoskonalszych. Jest to temat ładny, z którego Wells ułożyłby obszerną powieść i za otrzymane honorarjum kupiłby sobie domek przy ulicy Tarczyńskiej.
Pragnąłbym opowiedzieć, jak świat roślinny, uwolniony z żelaznych uścisków opieki ludzkiej, począł się pysznie rozrastać i doskonalić, jak drogą ewolucji wytworzył nowe społeczeństwo roślinne z jego odrębną cywilizacją. Miałbym temat do wielu pięknych obrazów, mądrych uwag i psychologicznych dociekań.
Ale...
Przez lat piętnaście byłem cichym pracownikiem jednej z poważnych instytucji — z pensją czterdziestu a potem pięćdziesięciu rubli miesięcznie. Od urodzenia byłem kaleką: nie miałem sprytu. Rozumiałem, że kalece niewiele się od życia należy, to też byłem skromny: marnie mieszkałem, licho się ubierałem, ożeniłem się z brzydką, bez posagu, anemiczną panienką, pracowałem wiele, paliłem szwarcowane papierosy po trzydzieści pięć kop. za setkę i miałem jedno dziecko.
I stało się, że biuro nasze otrzymało nowego dyrektora.
Drżałem, jak drży listek — by nie być usuniętym z zajmowanego stanowiska: bo nowy dyrektor począł zaprowadzać nowe porządki. A gdy wezwano i mnie z kolei do jego gabinetu, stałem się tak blady, jak działalność komitetu, czuwającego na straży cen węgli kamiennych.
— Panie — rzekł dyrektor — rozpatrzywszy się w składzie biura, doszedłem do wniosku, że jesteś pan wyzyskiwany, od dziś otrzymywać pan będzie sto dwadzieścia rubli miesięcznie. A oto pański awans.
Gdybym się nagle dowiedział, że Melcer został zaangażowany na szereg gościnnych występów do Filharmonji, lub towarzystwo muzyczne zaczęło wydawać dziennik, poświęcony grze na flecie — nie przeraziłbym się tak srodze i nie ździwił.
— Dziękuję — szepnąłem cicho i chwiejąc się, jak byt naszych pism naukowych, wyszedłem z gabinetu dyrektora.
O chaosie, jaki powstał w mej głowie, słabe mieć może wyobrażenie jeden tylko Nowaczyński, autor «Małpiego zwierciadła».
— Co się w tem może ukrywać? — po sto razy zadawałem sobie pytanie. — Co on chce ze mną zrobić?
Na szczęście przypomniałem sobie, że w jakiejś powieści dyrektor faworyzuje pracownika, zdradzając go z żoną. Zacząłem więc śledzić żonę: jej gesty, uśmiechy, pocałunki. Zadawałem jej dwuznaczne pytania. Nie spuszczałem też oka i z pana dyrektora. Starałem się przeniknąć, czy znali się poprzednio, czy nie pochodzą z jednych stron wypadkiem?
Po miesiącu bezskutecznych poszukiwań, doszedłem do niezbitego wniosku, że «nie tu pies zakopany», jak mówią niemcy w zdaniu, którego tu w oryginale nie przytoczę w myśl bojkotu handlu germańskiego i nauki. Podobnie robią kupcy, kładąc na niemieckich wyrobach stempel: Paris, London, lub Honolulu, byle nie Berlin; boć stempla: Warszawa — położyć również nie wypada.
— Gdzież się więc kryje tajemnica?
Brnąc dalej w fantastycznych urojeniach, przeszedłem od niemożliwego, że dyrektor ugania się za moją brzydką żoną — do jeszcze mniej prawdopodobnego przypuszczenia. I w tem podobny byłem do pewnego grona ludzi, stawiających coraz to nowe fantastyczne wnioski w sprawie hygieny, która, jak wiadomo, jest kwiatem, że się tak wyrażę — ekonomicznego bytu narodu.
Rzekłem:
— Zapewne jakiś miljonowy krewny zapisał mi cały majątek. Dyrektor wie o tem i chce mnie dobrze ku swej osobie usposobić.
Wolne od zajęć biurowych godziny, poświęcałem teraz szperaniu w ogłoszeniach o wakujących spadkach, zasięgałem informacji w biurach zagranicznych, nachodziłem adwokatów i rejentów.
I tu spotkał mnie zawód.
Pomyślałem wówczas, że dyrektor pragnie uczynić mnie wspólnikiem jakiegoś wielkiego oszustwa. Że też najprostsza myśl najpóźniej zawsze przychodzi człowiekowi do głowy. Może dlatego wcześniej zyskała Warszawa drewniane bruki, europejskie cukiernie i kobiety-ajentki, niż możliwe pomieszczenia dla szkół początkowych.
— Tak jest — rzekłem — pan dyrektor obrał sobie moją osobę za wygodny parawan, po za którym będzie przeprowadzał swe nieczyste sprawy. Potem całą winę zwali na mnie, i ja pójdę do kozy... Ale nic z tego. Nie mnie starego wróbla brać na premja bezpłatne lub wydawnictwa, bardzo kosztowne dla cudzych, a za psie pieniądze, prawie za darmo — dla prenumeratorów... W sam czas się spostrzegłem.
Wszystkie dostępne mi księgi po sto razy przeglądałem. Sprawdzałem podpisy, sumowałem kolumny od góry do dołu i odwrotnie, odczytywałem kwitarjusze, przepisywałem ukradkiem ważniejsze dokumenty.
Po raz drugi wezwany zostałem do gabinetu.
Tym razem wszedłem śmiało, z podniesioną głową. Byłem przygotowany do walki na śmierć i życie.
— Okazuje się, że przeczucie mnie nie omyliło — rzekł dyrektor miękkim głosem. — Podwyżka zachęciła pana do tem usilniejszej pracy. Prawdziwie wzorową nazwać mogę pańską sumienność, akuratność i porządek. Podwyższam więc panu pensję do stu pięćdziesięciu rubli.
Teraz już najdrobniejszy cień wątpliwości nie oszarzał promienności mych podejrzeń. Ale gdzież się kryje tajemnica, na czem polega cała malwersacja? Czułem się wplątanym w niewidzialną sieć wielkiej intrygi.
— Choćbym był niewinnym, jak rzeźnicy warszawscy, nikt mi nie uwierzy: te dwie nagłe podwyżki w tak krótkim czasie — będą przeciw mnie świadczyły.
Powróciłem do domu zgnębiony.
A ona? — moja żona ogromnie się ucieszyła i nie rozumiała mej rozpaczy. Już to kobiety nigdy nie odznaczały się zdolnościami w przewidywaniach przyszłości, i dlatego może wśród kobiet wyłącznie znajdujemy kabalarki i matki, którym się zdaje, że ich synowie aż do ślubu wierzyć będą w bajkę o bocianach. I dlatego zapewne trupie główki, zwane przez grzeczność ćmami nocnemi — takie zbierają żerowisko z sił, zdrowia i pieniędzy młodzieży... ale to już stanowczo jest za poważne.
Wpadłem tedy w czarną rozpacz.
— Co mam czynić, by uniknąć nieszczęścia, ochronić niewinne dziecko moje i bezbronną kobietę od niesławy?
Postanowiłem rozmówić się z dyrektorem. Zaskoczę go znienacka i wydobędę całą nagą prawdę.
I tak uczyniłem.
— Panie dyrektorze — rzekłem bez drżenia w głosie. — Czemu pan mnie wybrałeś, jako ofiarę swą? Czy dlatego, że byłem cichy, że nie wchodziłem w drogę nikomu, że pracowałem, jak wół, za marne wynagrodzenie? Nie, panie dyrektorze, choćbym nawet wiedział, że to się nie wyda, choćbym dostawał jeszcze wyższą pensję — ja się na to nie zgodzę... Nigdy, przenigdy!
Nikczemnik chciał pokryć udanem ździwieniem swe zakłopotanie.
— Janie rozumiem pana — rzekł. — Więc pan mnie posądzasz?
— Mam pewność.
— Gdzie... jak... Na jakiej podstawie?
Szatańsko się roześmiałem.
— Na jakiej podstawie? Na tej, że mi pan podwyższył pensję z 50 rubli do 150, jakkolwiek nie mam żadnej protekcji.
— Teraz on śmiać się zaczął, ale potem spoważniał nagle:
— Żal mi pana serdecznie. Więc życie uczyniło pana tak nieufnym? Więc pan nie wierzy, by ktoś mógł wynagrodzić prawdziwą zasługę?
Czy mnie przekonał? — Nie! — Niby to był szczery, ale czy człowiek wykształcony nie umie udawać? — Może w ten sposób chciał rozwiać moje wątpliwości?
Przez kilka następnych miesięcy nic podejrzanego w działalności nowego dyrektora nie zauważyłem, jednakże czułem niechęć ku niewyraźnemu, podejrzanemu człowiekowi i, skorzystawszy z pierwszej nadarzającej się sposobności, przyjąłem posadę w innem biurze, z pensją sześćdziesięciu rubli miesięcznie.
Teraz przynajmniej odzyskałem spokój, sen i apetyt.
Zwykło się mówić tak:
— Pan Władysław jest adwokatem, pan Piotr jest chemikiem, pan Kazimierz jest nauczycielem, pan Jan jest lekarzem.
Powinno się zaś mówić w znakomitej większości wypadków:
— Okoliczności życiowe zrobiły pana Władysława adwokatem; okoliczności życiowe uczyniły pana Piotra chemikiem; wskutek zbiegu okoliczności życiowych pan Kazimierz stał się nauczycielem i t. d.
Niby to jest jedno i to samo, a przecież nie. I zaraz sprawę tę należycie wyświetlę...
Nie wiem, czem jesteś, czytelniku, przypuśćmy jednakże, że jesteś, a raczej uważasz się — za adwokata.
A teraz pomyśl, zastanów się i odpowiedz mi:
Czy ty musiałeś stać się adwokatem, i jakie okoliczności złożyły się na to, by zrobić z ciebie adwokata?
Czy nie mógłbyś tak samo zwać się dziś mianem telegrafisty, nauczyciela muzyki, przedsiębiorcy pogrzebowego, inspektora podatkowego, taksatora lombardu akcyjnego, dentysty, agronoma, hodowcy trufli lub wołów stepowych, akuszera, kontrolera tramwajowego, fabrykanta piwa, garbarza lub zarządzającego sklepem monopolowym lub hotelem?
Czy bez względu na stanowisko i zamożność rodziców, szerokość geograficzną i okoliczności życiowe — byłbyś się stał tem, czem jakoby jesteś?
Czy, gdybyś urodził się nad morzem w ubogiej rybackiej rodzinie, czy nie byłbyś teraz majtkiem, nie hasał po morzach w połowie za wielorybami, miasto stawać w sądach, pisać pozwy, prośby, biegać po rejentach i komornikach?
Czy, gdyby ojciec twój miał sklepik spożywczy na roku Tamki i Solca, lub warsztacik szewcki przy ulicy Wroniej — czy wówczas nie byłbyś raczej właścicielem magli przy ulicy Nowogrodzkiej, kelnerem w restauracji, lub monterem w fabryce żelaznej?
Czytelniku-doktorze! Gdyby mama twoja była w swoim czasie pierwszą naiwną na scenie Rozmaitości, czy nie skakałbyś teraz w balecie, zamiast opukiwać brzuchy, nie śpiewał: «Szumią jodły» — zamiast pisać «oleum ricini»?
— Czytelniku-literacie! Gdyby papa twój miał ongi farbiarnię, fabrykę pomadki do czyszczenia srebra, lub zakład wód gazowych — czy nie byłbyś teraz panem chemikiem, i nie preparował emskiej, sodowej i maści na odciski, zamiast pisać powieści lub artykuły?
Czy pod skwarnem niebem włoskiem nie bylibyście raczej plantatorami ananasów, lub eksporterami pomarańczy i cytryn na daleką północ?
Gdybyście urodzili się w pobliżu kościoła, bylibyście może organistami; wychowani między kolejarzami — bylibyście dozorcami, naczelnikami stacji, lub starszymi maszynistami pociągów pasażerskich..
Gdyby bezdzietna ciotka zapisała ci w swoim czasie dom przy ulicy Siennej, byłbyś może, panie kasjerze, fabrykantem samochodów, doktorem filozofji, lub krupierem w Monte-Carlo.
Więc tylko okoliczności życia uczyniły was tem, za co się uważacie, a nie — jesteście nimi w istocie...
Zaniosłem kiedyś do Szmula Igły moje palto.
— Co pan chce mieć z te dziurawe worek? — zapytał.
— Chcę, Szmulku, żebyś mi z niego zrobił nowe palto.
— Ny, ny — niech pan przyjdzie za trzy dni.
A oczy paliły mu się, jak głownie, gdy patrzał na dziury, naddarcia i płowiznę mego nieszczęsnego przyodziewku.
Przychodzę po trzech dniach.
— Oj, stało mi się nieszczęście — mówi żyd (ale bardzo porządny człowiek) — ten Icek, ten łobuz, wziął pana palto do wytrzepania i zgubił.
— A to, czy nie moje palto? — pytam, spoglądając łakomie na wiszące na ścianie palto.
— Jakto: «moje»? Czy to palto jest podobne do pański odrapaniec? To przecież jest nowe całkiem.
— No, nie — rzekłem z rezygnacją — niepodobne, wcale niepodobne.
Blado-żółty Szmul zrobił się szmaragdowo-czerwony.
— No, to niech pan wie, że to jest właśnie pana palto. Tylko ja chciałem wiedzieć, czy pan pozna.
Pił każdą pochwałę, jak wino rodzynkowe.
— Widzi pan, tu, to ja dałem łatkę. A skąd ja wziąłem tę łatkę? Z kieszeni. No, a co ja zrobiłem z kieszenią? Ja wykroiłem kawałek z kołnierza. A co ja zrobiłem z kołnierzem? Ja znowu dałem łatkę z drugiej kieszeni. A co ja zrobiłem z drugą kieszenią? Ja ją zaszyłem. Przy całkiem nowe palto są dwie kieszenie, a pan będzie miał jedną. Cooo?
Mówcie, co chcecie, w pracy tej było natchnienie, a w opowieści — zapał.
Bo Szmul Igła był łaciarzem. Bo gdyby Szmul Igła był się urodził w gorących piaskach Sahary, czy nad lodami Grenlandyi, on byłby łaciarzem także. Gdyby ojciec Igły był bankierem, Igła byłby także łaciarzem: łatałby swoją heraldykę, łatałby swój brak obycia się w sferach arystokratycznych, łatałby swoją kiepską wymowę modnemi francuskiemi zwrotami, aleby łatał. Bo jego nie okoliczności życia zrobiły łaciarzem, ale on nim był. Gdyby Szmulowi Igle powiedział ktoś: «Zrób mi garnitur frakowy» — onby z pogardą odrzekł: «Ja ze sztuki nie robię, ja ze sztuki nie chcę robić, bo ja nie jestem żaden Sandecki...»
Prawda, że trochę rozumiecie już, co mam na myśli.
Oto jeszcze jeden przykład — ten już nie z życia, lecz z wyobraźni:
Wyobraźcie sobie, że znakomity kompozytor Grieg, Paderewski, Reszke, lub Ibsen — ma syna.
— Czem chcesz być? — pyta ojciec Grieg, Reszke, lub Ibsen syna swego.
— Chcę być kominiarzem.
— Dziecko, zastanów się — powiada sławny ojciec. — Dzięki memu nazwisku, wpływom, majątkowi, możesz zupełnie inną zająć w świecie pozycję.
— Ojczulku, albo pozwolisz mi, bym został kominiarzem, albo rozpiję się i w łeb sobie strzelę.
— I wyobraźcie sobie, że ojciec pozwala zostać synowi kominiarzem. Mam głębokie przeświadczenie, że ów młodzieniec stałby się jednym z najszczęśliwszych ludzi pod słońcem. Całą odziedziczoną po ojcu inteligencję włożyłby w czyszczenie kominów; wymyśliłby nowy gatunek mioteł, nowy sposób opuszczania się w kominy, wynalazłby specjalną materję na ubranie dla kominiarzy; urządziłby orkiestrę i resursę kominiarską, zostałby prezesem kasy dla wdów i sierot po kominiarzach, podniósłby kominiarstwo na całym obszarze ziemskiego globu; wielbiliby go koledzy, z czcią wspominali potomni.
Coby się jednak stało, gdyby młodzian, z wrzącemi w piersi jego ideałami kominiarskiemi, uległ woli rodzica? Jeśliby został kompozytorem, chwalonoby go półgębkiem, ażby ktoś śmielszej natury — nie wykrzyknął: «kominiarzem ci być raczej». On szarpałby odzież na sobie w bezsilnym bólu, złamany, nieszczęśliwy. A ileżby czekało go zawodów, gdyby wstąpił na drogę finansową, lub dyplomatyczną — potrzykroć, czterykroć nieszczęsny!..
Teraz już lepiej rozumiesz myśl moją, czytelniku: szczęśliwym i pożytecznym ten tylko być może, kto jest czemś, a nie — zrobionym został przez okoliczności.
Szczepanik jest technikiem, Biegas jest rzeźbiarzem, Bonaparte był oficerem, Virchow (saksończyk, a nie prusak) był lekarzem.
Rozumiecie teraz już zupełnie, dlaczego razi mnie, gdy ktoś twierdzi, że jest tem lub owem, gdy pod biletem wizytowym, na szyldziku lub nekrologu znajduję napis: jest lub był tem i tem, przyjmuje lub przyjmował od tej godziny i bierze lub brał tyle i tyle, za to i owo.
Ja na pytanie:
— Czem się szanowny pan zajmuje?
Odpowiadam zawsze:
— Okoliczności życiowe uwikłały mnie w matnię feljetonową.
A nigdy nie mówię:
— Jestem humorystą...
Zwracam się teraz do rodziców:
Rodzice!
Jeżeli macie małe dzieci, starajcie się dowiedzieć, czem chcą być, starajcie się rozwinąć w nich jakieś dążenie.
Rodzice!
Jeżeli macie duże dzieci, me przeszkadzajcie im w ich zamiarach.
Jeżeli wasz Janek od lat najmłodszych nie będzie leczył much, rybek złotych, kotów; jeżeli nie będzie krajał swych majteczek, karaluchów i książek; jeżeli ani razu nie zatruje grzybami, wilczemi jagodami lub innym specjałem swego młodszego rodzeństwa — nie pchajcie go na medycynę.
Jeżeli wasz Wacio nie broni przed karą swego pudla, siostrzyczki, służącej, która zbiła wazon pamiątkowy po ciotecznej babce — nie pozwólcie mu być obrońcą sądowym — tem bardziej, gdy jest prawdomówny.
Inaczej sobie i potomstwu waszemu nieszczęście zgotujecie!...
Czego ty, chłopcze tak źle wyglądasz? — zapytałem.
Westchnął, ziewnął, spojrzał na mnie ponuro i rzekł:
— Bo mi źle na świecie.
Poruszyłem się niecierpliwie.
— Źle ci?.. No proszę... Papa nie daje tyle, ileby synuś chciał, co?
— Myli się stryj; papa daje mi więcej, niż chcę — odparł.
— Więc może jakaś sprawa sercowa?.. Zakochałeś się?
— Nie zakochałem się; nie zgadł stryj.
— Powiedz, nie obawiaj się... Jeżeli ci niepomogę, to w każdym razie — nie zaszkodzę.
— Ależ nie: nie zakochałem się i nie zakocham nigdy i w nikim.
— Ho, ho. Aż tak? Może jesteś chory?
— Najzdrowszy w świecie.
— Więc może się nudzisz tylko?
Milczenie.
— Karnawał nie dopisuje?
— Pluję na karnawał... A czy się nudzę?.. Wie stryj, że największem nieszczęściem jest to obrzydliwe, oślizgłe, zakurzone, brudne szczęście!
— Jak?.. Jakeś powiedział?.. Brudne szczęście?.. Więc wplątałeś się w jakąś awanturę, i tego tam — wyrzuty sumienia... co?
— Stryj mnie nie rozumie; nikt mnie nie rozumie. Dla was dusza jest chustką do nosa, która może być brudna, albo czysta, cała, albo podarta, którą można smolić, prać, perfumować, gnieść, prasować i znaczyć «do tuzina».. Wy dopiero wówczas poczniecie się zastanawiać nad moją jaźnią, gdy z roztrzaskaną czaszką i kulą, tkwiącą w zwojach potarganego mózgu, gdy z ociekającem krwią cielskiem, pod wasze stopy chłodne padnę bez życia.
— Moje dziecko. Powtórz no to jeszcze raz, tylko powoli. Może się jakoś połapię.
Roześmiał się, prawdopodobnie sarkastycznie, pochwycił czapkę, palto, i uciekł...
Nałożyłem na nos okulary, potarłem wskazującym palcem łysinę i wziąłem się do pracy. Rzecz bajecznie ciekawa: wpływ azotu na utlenianie się komórek wątroby u pierwotniaków.
Nagle drzwi się otwierają z hałasem, i wpada moja ulubienica — milutkie, wesołe dziewczątko.
Oczki i nosek — czerwone, włosy potargane.
— A to co znowu?
— Stryju, ja już nie mogę. Mój drogi, mój złoty, poradź mi, bo się otruję...
— Bój się Boga, dziewczyno! A tobie znowu co się stało?
A ona, panie, w bek.
— Nic mi się nie stało... Zupełnie mi się nic nie stało... A ja właśnie tak nie chcę... Ja właśnie chcę, żeby mi się coś stało... Ja właśnie tylko jeszcze żyję nadzieją, że mi się stanie jakieś nieszczęście, bo inaczej ja nie wytrzymam dłużej.
— Masz, djable, makagigę... Ale co ci się ma stać, utrapiona dziewczyno?
— Wszystko jedno co, byle jakieś nieszczęście.
— Co ty pleciesz, co też ty pleciesz?
— Ja chcę być bez dachu, ja chcę być głodna, chcę spać na zgniłej słomie, jeść zgniłe ogórki, chodzić boso, być biedną, poniewieraną nauczycielką, być uwiedzioną, mieć suchoty, szyć za dziesiątkę na dzień, mieć ośmioro dzieci sierot, męża w szpitalu, i matkę-pijaczkę... Rozumie stryj?
— Rozumiem, wszystko rozumiem. Tylko przestań płakać, napij się wody i zdejm żakiet.
A ona w jeszcze większy bek.
— Stryj tak tylko mówi... Stryj myśli, że ja jestem głupia i nie wiem, co gadam... A ja wiem, co mówię.
— Ależ nie: ty jesteś mądra.
— Widzi stryj: rano wstaję i jem, potem czytam, gram i znowu jem, potem czytam i idę z wizytą albo gdzie, i znowu jem, a potem idę do teatru, albo gdzie, i znowu jem. I potem kładę się spać i śpię... I wszyscy są dla mnie tacy dobrzy, że się mało nie wścieknę ze złości... A jak zrobię awanturę, to oni są jeszcze lepsi, że już wytrzymać wcale nie mogę... Nazłoszczę się, nazłoszczę, a potem mama się pyta, czybym czego nie zjadła, a tatuś kupuje bilety na koncert, albo jakąś niespodziankę, albo coś... Ach, żeby już raz umrzeć i skończyć z tem wszystkiem.
Zdjąłem okulary, podrapałem się wskazującym palcem w łysinę, i mówię:
— Moje dziecko, powinnaś iść do doktora.
A ona łap, cap! — wyleciała z pokoju, jak opętana...
Nie zdążyłem się jeszcze wykichać po zażytym niuchu tabaki, a tu ci wali do mojego gabinetu pani bratowa.
— Ciebie tylko mam — powiada — ale ty jesteś stary egoista, samolub. Po za twoją bibułą nic ciebie nie obchodzi, cały świat może ci się zawalić, aby ci tylko twoja bibuła nie uciekła. To jest brak uczuć rodzinnych. To jest egoizm. To jest samolubstwo. Ciebie nic nie obchodzi. Ty jesteś egoista.
Jak żyję, nic podobnego nie słyszałem.
— Co się stało?
— Ja wiem. Ty nic nie wiesz, co się stało, bo to ciebie nie obchodzi, bo ty jesteś egoista. To jest samolubstwo.
— Moja pani — powiadam. — Jak mi przyjdzie jeden, drugi pędrak i gada od rzeczy, to mu się wybacza, bo młody. Ale żeby stateczna kobieta, matka dzieciom, tak jakoś bez sensu, to już do niczego nie podobne.
— Ja wiem; bo pan jest samolub. Pana nic nie obchodzi.
Podrapałem się wskazującym palcem w łysinę i nic już nie mówię.
No i co myślicie? — Może jej szło o córkę? — Nie. — Powiada tak:
— Że tam czasem pokaprysi, to nic ważnego. Panny przed zamążpójściem mają swój taki okres. Znajdzie porządnego człowieka, który ją będzie szanował i kochał, to się uspokoi... A syn — powiada — także nie mam mu nic do zarzucenia: nie karciarz, nie utracjusz...
— Więc może mąż?
— I to nie.
— Znudziło mi się — powiada — gospodarstwo. Ciebie cały świat nie obchodzi, ciebie tylko bibuła obchodzi — powiada. — Wczoraj przypaliła mi się pieczeń — powiada. — Ty jesteś egoista. Froter zrobił mi — powiada — zawód. Antosia — powiada — stłukła przy sprzątaniu wazon. Ty jesteś samolub. Żebym ja nie pilnowała, toby cały dom się do góry nogami przewrócił. Ja wiem, że ciebie to wszystko nie obchodzi. Kurz możnaby było motykami kopać. Ty jesteś kawaler, to tobie wybaczą, ale mnie, toby obgadali, gdyby był nieporządek. A tu na obiad wczoraj się mąż spóźnił o kwadrans, i pieczeni nie można było ugryźć wcale... Ty jesteś egoista. Ja jestem śmieszna, że do ciebie przyszłam po radę. Ty zawsze byłeś samolubem.
I poszła.
Włożyłem na nos okulary i już chciałem się podrapać w łysinę wskazującym palcem, gdy drzwi się otworzyły, i wszedł brat.
— No, choć teraz dowiem się czegoś nareszcie.
— Oooch — jęknął. — Oooooch, żeby piekło porwało to wszystko.
— Bo co?
— Bo nic. Powiadam ci koniec świata.
— Powiadasz: koniec świata?
— Tak powiadam.
I nuż rozwodzić się nad tem, że życie nic a nic nie warte, że majątek nie daje nic, ani szczęścia, ani nic, że nie warto było przez tyle lat pracować, mozolić się, oszczędzać, żeby potem, kiedy się już ma wszystko — nic nie mieć.
— Wiesz, czasem tobym wolał, żeby się te moje domy pozawalały, fabryka spaliła, a ogniotrwała kasa wyfrunęła przez komin. Przynajmniej miałbym jakieś kłopoty, miałbym o czem myśleć. A tu jak na złość wszystko mi idzie, jak chleb z masłem. Aż człowieka irytuje... Bo to jeden udaje, że go bawi polityka, a drugi udaje, że go bawią karty, a trzeci udaje, że go bawi zabawa, a naprawdę to oni chcą tylko oszukać się, żeby nie myśleć, że nie mają kłopotów... Wierzaj mi, że bez kłopotów człowiek może się na śmierć zanudzić.
— No, widzisz, a gdybyś ty tak wziął się do filantropji — to podobno dobra zabawa.
— Ba, kiedy nie wiem, jak się wziąć do tego.
— Mhm... Albo tak może do nauki — co?
— Za stary już jestem.
Ja się tam nie znam na tem, ale chyba są ludzie, którzy się znają na tem. Więc, kiedym zdjął okulary i stuknąłem się wskazującym palcem w łysinę, to przyszła mi taka myśl:
Możeby jakie grono ludzi założyło towarzystwo opieki nad nieszczęśliwymi, którzy nie mają kłopotów.
Powiedziałbym nawet tak: żeby owo grono ludzi założyło szkołę miłości ludzi i nauki.
Ale to jakoś dziwnie brzmi w naszem dwudziestem stuleciu.
A powiedz mi pan, panie Janie, dlaczego pan żyjesz?
Pan Jan spojrzał na mnie dziecięco-naiwnie.
— Bo się urodziłem — odparł.
— Ślicznie. Mogłeś pan jednak umrzeć, mając rok, dwa, trzy, cztery lata...
— No, ale nie umarłem.
— Więc żyjesz pan nie tylko dlatego, żeś się urodził, ale i dlatego, żeś jeszcze nie umarł?
— A no tak. Żyję dlatego, żem się urodził i że jeszcze nie umarłem.
— Doskonale, a z jakiego powodu ludzie umierają?
— Z różnych... Ale poco to?
— Z różnych, powiadasz pan. Słusznie! Mogła pana piastunka upuścić na ziemię, mogły pana konie na śmierć przejechać, mogłeś pan się spalić benzyną, wylecieć oknem, mógł się nad panem sufit oberwać, pociąg wykoleić, mogłeś pan się zarazić błonicą, płonicą, tyfusem, ospą — wreszcie i od odry dzieci umierają.
— A ja przechodziłem odrę.
— A no widzisz pan. Więc dlaczego pan nie umarłeś?
— Nie umarłem, bo mnie piastunka nie upuściła, konie nie przejechały, nie utonąłem w rzece, nie spaliłem się benzyną... Ale poco to?
— Zaraz zobaczymy... Dlaczego pana piastunka nie upuściła na ziemię?
— Widocznie była uważna i silna.
— Bez wątpienia. A te jej przymioty zależne były od bardzo wielu przyczyn: od dziedzicznie przekazanego jej charakteru wrodzonego i wpływów wychowawczych, którym ulegała aż do chwili, kiedy została pańską piastunką; od sił fizycznych, odziedziczonych od jej rodziców; od ilości i jakości pokarmów, które otrzymywała, aż do chwili, kiedy została pańską piastunką. Ale dlaczego ona była pana piastunką?
— Rodzice jej za to płacili.
— Bardzo trafna uwaga. Rodzice jej płacili, a więc mogli płacić, a więc mieli pieniądze. A na ten fakt, że rodzice pańscy mieli pieniądze złożyło się znów bardzo wiele przyczyn.
— No tak, tak, ja rozumiem... Ale poco to?
— Teraz zechciej pan wyjaśnić, dlaczego pańska maszynka benzynowa nie eksplodowała nigdy?
— Umiałem się z nią obchodzić.
— Tak, nie można jednak zaprzeczyć, że przy największej nawet ostrożności stać się mogło nieszczęście.
— Rezerwuar mógł pęknąć.
— Dlaczego więc nie pękł?
Tu pan Jan spojrzał na mnie wzrokiem, tak pełnym przerażenia, żem się aż zdziwił, i rzekł drżącym głosem:
— Czy pan w ten sam sposób chce rozważać wszystkie przyczyny z powodu których konie mnie nie przejechały, sufit się nie oberwał, pociąg nie wykoleił?
— Rozumie się, panie Janie.
— Ależ ja zmysły stracę.
Spojrzał na mnie błagalnie. Poczułem współczucie dla swej ofiary.
— Niech więc i tak będzie. Poprzestaniemy na tem, co już powiedziane. Musi mi pan jednak przyznać, że istnieje nieskończona ilość przyczyn, które złożyły się na to, że pan nie umarłeś.
— Zgadzam się: w rzeczy samej — nieskończona ilość.
— A pan rozumiesz, co znaczy: nieskończoność?
— Rozumiem. To znaczy: więcej, niż sto.
— I więcej, niż sto tysięcy.
— Panie! Już mi się w głowie kręci.
— To nic...
Pozwoliłem mu odpocząć trochę.
— A teraz powiedz mi pan, dlaczego pan się urodził?
— To przecież jasne: bo mój ojciec ożenił się z moją matką.
— I tylko? Przecież ojciec pana mógł się ożenić, a matka pańska mogła wyjść za mąż za kogoś innego?
— No tak. Ale nie wyszła.
— Bo ojciec pana podobał się matce pańskiej i odwrotnie. Bo była ładna, zapewne zamożna, bo się z tych lub innych powodów spotkali po raz pierwszy, po raz drugi — zbliżyli ku sobie, zaprzyjaźnili. Tu wchodzi w grę i kolor włosów pana mamy, może krój sukni, ładny taniec, pośrednictwo innych osób, wyznanie, stanowisko, nazwisko, wąsy, wykształcenie.
— Ale poco to wszystko? Tak wszystko zaraz obmyśleć, zastanawiać się nad wszystkiem...
— Więc pana nie zajmuje wcale zagadnienie tak ważne: dlaczego pan żyjesz?
— Owszem, zajmuje... No, więc kończ pan prędzej.
— Skończę, owszem. Rozpatrzmy tylko przyczyny, którym zawdzięczają swe istnienie: pański ojciec, panie Janie, i pańska matka.
— Ależ tak, to wcale końca nie będzie.
— Więc rozumie pan teraz, co znaczy nieskończoność?
— Rozumiem: dwie babki, ze strony ojca i matki, i dwaj dziadkowie, a potem już cztery prababki i czterej pradziadowie, potem po osiem prapradziadków i praprababek, potem trzydzieści dwa praprapr... Daj mi pan szklaneczkę wody.
Służę panu, panie Janie... kochany panie Janie... To przejdzie.
— No już... Ale przestań pan.
— Już skończyłem... Przejdziemy teraz do innej dziedziny... Gdybyś pan nie oddychał przez kilka minut, czy mógłbyś pan żyć?
— Udusiłbym się.
— A gdyby pan nie jadł przez tydzień, lub dwa tygodnie?
— Bój się pan Boga: po dwóch dniach umarłbym z głodu.
— Więc, pan, pański ojciec i matka, babka i dziadek, oddychali, jedli. Więc żyjesz pan dlatego, że pan oddychasz i jesz.
— Żyję dlatego, że oddycham i jem.
— A czem pan oddychasz?
— Powietrzem... płucami, bo ja wiem wreszcie.
— A czem pan jesz?
— Zębami, językiem... gardłem... żołądkiem... No, nie wiem wreszcie.
Pan Jan był zupełnie wyczerpany. Oczy mu przygasły, nos się wydłużył, spiekłe wargi leniwie się poruszały, kąty ust opuściły jak do płaczu.
— Czy przyznaje mi pan teraz, że pan nie wiedziałeś, dlaczego pan żyjesz? Czy pan przyznaje mi, panie Janie, że moje pytanie, pozornie tak proste, okazało się niezmiernie złożone i zawiłe?
— Przyznaję.
— Czy pan przyznaje, że każdy człowiek, który żyje, powinien choć trochę wiedzieć, dłaczego on żyje?
— No tak... Ale widzi pan: jak się już tak wszystko wie, to potem człowiekowi tak jakoś dziwnie, bo mu się zdaje, że on nic nie znaczy na świecie. Przedtem to mi się zdawało, że ja rzeczywiście jestem czemś bardzo ważnem, a teraz...
— Myli się pan. Gdy się wie — nie wszystko, bo wszystkiego się nie wie, ale trochę tylko, to dla człowieka jasnem się wówczas staje, poco on żyje. Rozważyliśmy pokrótce, panie Janie, dlaczego pan żyjesz; czy chcesz pan teraz przyjrzeć się temu, poco pan żyjesz?
Pan Jan zerwał się z krzesła i wyskoczył oknem. Pogotowie udzieliło mu pierwszej pomocy.
Tak, tak: jestem zrujnowany doszczętnie.
Majątek, praca lat dziesiątków, imię bez skazy, stosunki — wszystko przepadło; rodzina, przyjaciele, znajomi — wszyscy mnie opuścili.
Pozostałem sam, przedwcześnie osiwiały, złamany na duchu i ciele, z sercem, posiekanem jak klops.
A przecież myśl była piękna, intencje czyste.
Chciałem uczynić Warszawę najbogatszem w świecie miastem, a na kraj cały miał spłynąć złoty deszcz dobrobytu, ba, nawet bogactwa.
Dzięki niebywałemu zaufaniu, które zdobyłem sobie wśród wszystkich fabrykantów i przemysłowców mamy — Europy, junaka — Ameryki, żółtej Azji, czarnej Afryki i niemowlęcia — Australji; dzięki kredytowi wszystkich finansowych instytucji globu naszego — postanowiłem założyć w Warszawie wszechświatowe biuro i najwszechświatowszy rynek wszelkich wyrobów i produktów — wszystkiego, co dają wnętrza gór, głębie oceanów, zawrotny ruch maszyn i genjusz ludzki — na całym wielkim świecie.
Czy widzicie obraz?
Olbrzymie składy ciągną się na dziesiątki mil; wyrastają biura potworne, jak za dotknięciem laski czarodzieja; pieni się zwarta rzesza pracowników; płyną rzeki wezbrane towarów ze wszystkich krańców świata; zjeżdżają kupcy wszyscy, od sztywnego anglika, buńczucznego niemca, zwinnego francuza — do dzikiego kirgiza, kędzierzawego negra, bladego beduina.
Każdy łokieć płótna lub sukna, każdy rower, samochód, tuzin guzików, zegarek, brylant, węgiel, jajko, szklanka, fijołek, strusie pióro, daktyl czy księga mędrca, zanim dobiegnie do mety, musi przejść przez Warszawę — centralny punkt wszechświatowego handlu.
Piędź po piędzi zbliżałem się w mozole do upragnionego celu. Podpisałem umowy z kolonistami, miljarderami, kacykami, murzami, fabrykantami, właścicielami kopalni, Dalaj-Lamą tybetańskim, a wszędzie za pierwszy stawiałem warunek, by cała administracja niebywałego, bajecznego przedsiębiorstwa, cały personel, od dyrektorów poszczególnych wydziałów aż do zwyczajnych tragarzy — by spoczywało to wszystko w rękach sił krajowych.
Pomyślcie, co za olbrzymie zapotrzebowanie pracowników. Każda para rąk zdrowych zużytkowana, każda iskra zdolności, rozdmuchana w płomień, wszystkie siły fachowe w pracy natężonej; nawet ludzie ułomni, bez nóg, rąk, głuchoniemi — byliby woźnymi, markierami, szwajcarami.
Awanse, gratyfikacje, urlopy, nagrody za sumienność i zdolności.
Korespondenci, buchalterzy i buchalterki, kasjerzy, kasjerki, wojażerowie, komisjonerzy, technicy, chemicy, inżenierowie — a więc szkoły, oświata, dobrobyt — szczęście!..
Nie chciałem was łudzić przedwczesną nadzieją. Trzymałem projekt swój w największej tajemnicy. Tymczasem wypatrywałem zdolnych pracowników, układałem listy przyszłego personelu, nie wątpiąc, że na pierwsze wezwanie opuszczą niewdzięczne pole dotychczasowych posad, by przejść do mego biura, gdzie ukażą im się cudne widoki owocnej rywalizacji, niebywałej przyszłości. Tymczasem, ślęcząc nocami, wypatrywałem place pod przyszłe budowle, oznaczałem czerwonym atramentem cegielnie, fabryki i przedsiębiorstwa, którym miałem powierzyć budowę.
Za krótkie lat pięć, wszystko odrazu byłoby w ruch poszło. Bom wszystko obmyślał dokładnie, rozumnie, powoli, z zastanowieniem.
I oto przyszła klęska: dowiedziano się nagle o moich górnych projektach. I od tej chwili przeklętej nie zaznałem już spokoju, a czoło moje bruzdami się głębokiemi pokryło.
Zaczęło się protegowanie mi pracowników.
Wszystkie osoby możne i wpływowe zaczęły polecać mi swoich kandydatów: jedni piśmiennie, inni ustnie, przez żony, krewnych, przyjaciół i znajomych.
Jedni przemawiali do mego serca, inni do rozumu, inni żądali, jeszcze inni grozili, prosili, nalegali, błagali.
W ciągu trzech dni znalazło się ośmiuset kandydatów na posady dyrektorów — z pensją 15000 rubli rocznie. Śród nich pięciuset ze złotej młodzieży, kuzynów, braci, bratanków i siostrzeńców hrabiów, baronów i książąt; dwustu krewnych warszawskiej plutokracji i stu protegowanych prasy.
Na wicedyrektorów stawiało swe kandydatury dwa tysięce srebrnej młodzieży.
Polecano mi sieroty, ludzi, ściganych przez los, niewinnie pokrzywdzonych, niewinnych bankrutów, pożartych przez lichwę byłych obywateli, neurasteników, wykolejeńców, zbłąkane owieczki.
Obiecywano poparcie mojego przedsiębiorstwa w razie zgody, bojkotowanie w razie odmowy.
— Ależ ja mam już listę fachowców, pracowników zdolnych — wołałem, targając włosy — ja nie mogę obsadzać odpowiedzialnych posad ludźmi, może bardzo zacnymi i nieszczęśliwymi, ale dla mnie bezużytecznymi zupełnie.
— Wolne żarty — odpowiadano mi z ironicznym, czarującym lub bolesnym uśmiechem — toć nie święci garnki lepią.
Piękne kobiety chwytały nerwowo moją rękę, mówiąc:
— Nie wyjdę, dopóki mi pan nie przyrzeknie.
Niektórzy twierdzili:
— Jedno miejsce przecież się chyba znajdzie.
Inni:
— Pan musi to dla mnie uczynić. Nie prosiłbym, gdyby mi na tem nie zależało.
Jeszcze inni:
— Ależ, panie, dla starego przyjaciela. Taka bagatelka. Aż wstyd, że pan tak daje się prosić.
Wreszcie:
— Gotów jestem odwzajemnić się panu. Toż może się zdarzyć, że pan będzie i mnie potrzebował.
Anim się spostrzegł, jak wyznaczono mi i place, i budowniczych, i fabryki, i przedsiębiorców, i pracowników.
Uciekłem na tydzień z Warszawy, raz jeszcze przyjrzałem się stanowi rzeczy i doszedłem do wniosku:
— Jeżeli zbiorę taką zgraję błaznów lub nieużytków, zamiast ludzi pożytecznych mi i niezbędnych, których sam upatrzyłem, to przedsiębiorstwo moje, zamiast spodziewanego zysku rocznego w kwocie 45,000,000 rubli, musi dać mi straty w pierwszym zaraz roku 17,000,000.
Wolałem stracić wszystko, i biura nie zakładam.