<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dobroczyńcy
Pochodzenie Koszałki opałki
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1905
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Dobroczyńcy.


Jakie to wielkie szczęście módz myśleć, że mądrzy są mądrzy, że wielcy są wielcy, ze szczęśliwi są szczęśliwi, że uczciwi są uczciwi, że cnota jest cnotą, że wiara jest wiarą, że wiedza jest wiedzą — i tak bez końca.

Tak... tak.
Przyjdzie jeden głupi mądry, rzucisz okiem na małego wielkiego, otrzesz się o nieszczęśliwego szczęśliwego, spotkasz nieuczciwego uczciwego, zahaczysz o cnotę niecnotę, ujrzysz wiarę niewiarę, zawadzisz o wiedzę niewiedzę.
Tak... tak.
Przecież to bardzo paskudne, opiekunowie i opiekunki ochron urządzają doroczne uroczystości przedwakacyjne z pierniczkami.
Gdybym ja w przystępie szału zgodził się na wzięcie udziału w uroczystości przedwakacyjnej w ochronie, lub szwalni, i gdyby o tem napisano w kurjerze, tobym po powrocie do przytomności tak się zarumienił, jak nie umieją się rumienić ani humoryści, ani konie wyścigowe, ani Battistini.
A gdyby jakie blade bardzo, ale umyte na uroczystość dziecko, wyhodowane w ciemnej izbie dusznej, ale na uroczystość oblane potokami słońca, ponure, ale na uroczystość uśmiechnięte, syte w maju, bo ojciec robi w naprawie bruków, lub w domach przedsiębiorcy Hausfelera, ale głodne w zimie, gdyby takie blade dziecko z niebieską wstążeczką i umyte na uroczystość, powiedziało do mnie, a choćby nietylko do mnie, ale do nas wszystkich:
— Dziękuję wam, szlachetni dobroczyńcy — i tak dalej, tobym umarł, całkiem umarłbym ze wstydu.
Bo jabym sobie zaraz tak pomyślał:
— Jedna suknia balowa mojej żony, jeden mały wieczorek w szczupłem gronie rodziny i przyjaciół, jedne cygara w sezonie zimowym, jeden nieudany wieczór przy zielonym stoliku, lub jedno popołudnie przy zielonej murawie toru wyścigowego, kosztuje mnie więcej, niż ta ochrona cała... Więc, moje dziecko, jeżeli ty naprawdę myślisz, że jestem dobroczyńcą toś głupie, a ja —  oszust; jeżeli nie myślisz, żem dobroczyńca, toś obłudne, a ja — deprawator.
Ochrona jest ciasna, wychowawczyni wasza skromnie wynagradzana, przybory do nauki freblowskiej bardzo ubożuchne; ale ja przecież nie mogę żonie nie sprawiać sukien balowych, a sam nie mogę nie palić cygar. A to, że tam coś tego, na ochronę, tom jeszcze nie opiekun, a tembardziej — dobroczyńca, tylko... tak sobie.
Takbym sobie pomyślał i umarłbym zupełnie ze wstydu...
Ale nietylko o tem chciałem powiedzieć.
Utarł się zwyczaj, że ludzie składają ofiary zamiast wieńców. I to bardzo się podoba ogółowi. A jak jeszcze ktoś zastrzeże w ostatniej woli, że nie chce kwiatów, to jest już zupełnie w dobrym tonie i modne.
Nie chcę, żeby mnie źle zrozumiano. Owszem, więcej korzyści przyniosą pieniądze, złożone bodaj na towarzystwo ratowania tonących, niż zwana wieńcem dziura, oblepiona zielskiem. Ale niech się owym ludziom nie zdaje, że są dobroczyńcami. Boć ostatecznie koszt ten sam, a ma się drukowane nazwisko nietylko swoje, ale i nieboszczyka, czyli, że dziesięć rubli rozkłada się na dwie pięciorublówki, dla siebie i nieboszczyka — po połowie.
Doprawdy, ja nie chcę nikogo urazić. Raz jeszcze powtarzam, że to mi się bardzo podoba, że tak, mojem zdaniem, wszyscy powinni postępować. Jeżeli mam coś do nadmienienia, to tylko — że ogłoszenia podobne kwalifikują się raczej pod rubrykę: «interesy handl. i majątk.» niż: «ofiary».
A wreszcie jest to wszystko jedno. Tylko to nie jest dobroczynność!..
Tak... tak...
Jeszcze jedna bardzo poważna sprawa wymaga wyjaśnienia, a mianowicie — testamenty.
Jest sobie w ubogiej rodzinie, bogato rozgałęzionej, albo nawet odwrotnie — bogatej rodzinie, ubogo rozgałęzionej — jeden bardzo bogaty i bezdzietny członek, zaawansowany w latach.
Opiekują się nim wszyscy. Siostrzeniec codziennie towarzyszy mu na przechadzkach, bratanka robi dla stryja ulubione soczki. Odwiedzają samotnika krewni z dziesięciu linji, żrą się między sobą, prześcigają się w dogadzaniu wszystkim jego niewygasłym zmysłom. Ten da kwiatek (powonienie), ta przyniesie własną rączką wyszyte pantofle (dotyk), tamten wykosztuje się na jakiś gracik: figurkę, wazonik, lub coś podobnego (wzrok); o ulubionym soczku, lub konfiturkach już mówiłem (smak); nawet mu ktoś z linji dziewiątej zagra coś, panie, napoleońskiego na skrzypcach lub fortepianie (słuch).
A stary pyta obłudnie.
— No, i poco to to dla mnie, starego?
Albo tylko dziękuje.
A tam gdzieś u rejenta spoczywa papier, który ma zwalić wszelkie nadzieje, który ma dowieść, że podstęp w duszy ludzkiej rozrosnąć się może do potwornych rozmiarów: stary dziewięć dziesiątych przeznacza na cele dobra ogólnego.
Znam tragedje podobne.
— Jakiem prawem ten człowiek rozporządza majątkiem swych spadkobierców; jakiem prawem zmusza on ich do ofiar na cele, przez siebie upatrzone. Jakiem prawem zbiera zaliczki w formie życzliwości, usług a nadto prezentów? Jakiem prawem sprowadza on klątwy na instytucje, przez siebie obdarowane, skądinąd pożyteczne bardzo i zasługujące na cześć i błogosławieństwa?
(Może taka klątwa właśnie ciąży na instytucji kolonji letnich, że nie może wysłać, z powodu braku funduszów, takiej liczby dzieci, jaką należy i pragnęła?)
I znów muszę nadmienić, że nikogo nie chcę urazić, że legaty uważam za bardzo pożądane przedsięwzięcia, że daleki jestem od twierdzenia, by każdy zapis dobroczynny miał głosić: «naści, niebożę, co mi już służyć nie może». Idzie mi tylko o wszechstronne wyświetlenie kwestji.
Boduen był dobroczyńcą, a nic po śmierci nie zapisał, bo rozdał za życia, co jest tem bardziej znamienne, że prawie nic nie miał.
Znam rodzinę, która przebywa w pogaństwie judaizmu, nie chcąc drażnić zachowawczego spadkodawcy, protoplasty. Zawód dla ludzi tych byłby tragedją. Znam wypadki, gdzie wstrzymywano małżeństwa, odrzucano posady, gdzie owa tajemnicza koperta z czerwoną pieczęcią, do gruntu zmieniała losy wielu rodzin.
Tak... tak.
Dobroczyńców jest mało: historja, ale nie szkolna, imiona ich zanotowała. Tuła się tam trochę bezimiennych, o których ani ja nie wiem, ani nawet «Biesiada literacka» nie podejrzewa ich imienia...
Znam ludzi, którzy, mając w kieszeni dwa ruble, złotych cztery i dwa grosze, wzruszają się na dwa grosze, lub na grosz tylko (a grosz reszty).
Znam, którzy mając srebrnego rubla i miedzianą dziesiątkę — potrafią się nawet za dziesiątkę wzruszyć.
Tak... tak. Ci są już lepsi, ale nie dobroczyńcy. I o to mi właśnie idzie...
Powódź, pożar, nieszczęście, bez dachu, tyfus, nędza w izbie piwnicznej, czworaczki, tragedja, nauczycielka, suchoty, maszyna do szycia, student, wpis, filar, chwała narodu, wieszcz, pomnik, aktorka, trojaczki, tego, owego, efektowny opis, miękkie serce, dwie łzy — rubel.
Owszem, to bardzo ładne. Tak właśnie potrzeba. Lepsze nawet dwa ruble i łza, albo trzy ruble bez łez zupełnie...
Zabiłeś wronę — grosz, spudłowałeś do zająca — dwa grosze, trafiłeś w psa własnego, zamiast w lisa — trzy grosze. Razem, sto strzałów — sześćdziesiąt kop. srebrem na moralnie zaniedbane dziewczęta, lub towarzystwo racjonalnego myśliwstwa...
Pula — dziesiątą część na stronę, znów pula — znów rubelek na bok.
Bardzo pięknie. A potem na kasę wdów po lekarzach, w połowie warszawskich, a drugiej — prowincjonalnych...
Kieliszek wychyliłeś, rzuć do skarbony, a potem na kasę literacką...
Mile ci upłynął wieczór w gabinecie w miłem sam na sam — pomyśl o kasie kobiet bezdomnych, lub — pracujących moralnie...
To są wszystko tak piękne obrazki, jakie zdarzało mi się widzieć, tylko na pudełkach od czekoladek i w fejletonach dzienników w owych błogich czasach, gdy podobna dobroczynność cieszyła się nawet dużą sympatją...
Ja bardzo proszę pisma nasze, jeżeli im to różnicy nie zrobi, żeby, nie wymieniając źródła, zwróciły się do młodzieży, aby zamiast uczt pożegnalnych — składali zebrane pieniądze na cele, jakie im do serca najbardziej przypadają.
Mogą z nich być w przyszłości lekarze. Może zjadą się do Warszawy na narady w sprawie hygieny miast, miasteczek i wsi. Może i wówczas nie urządzą uczty z winem i toastami, ale tak bardzo potrzebne grosze na inny cel przeznaczą.
Tylko ani oni, ani nikt, niech ich nie nazywa dobroczyńcami. To będzie tylko fakt uczciwy, pierwsza rata w spłacie obowiązku.
Obowiązek — to bardzo, bardzo rzadko używany wyraz. Bo, gdy kto tylko weźmie się do regulowania z nim rachunku na warunkach niewypłacalnego dłużnika — na dwa, trzy, cztery, najwyżej pięć procent — już wrzeszczy ździwiony tłum:
— Dobroczyńca.
A bankruta, który zapłacił część należności, nikt nie nazywa inaczej, niż bankrutem.
Bo wierzyciel — to obowiązek fizyczny (wyrok, komornik, koza), a ten — to tylko moralny (ani wyroku, ani komornika, ani licytacji).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.