Zrównoważony
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zrównoważony |
Pochodzenie | Koszałki opałki |
Wydawca | Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Człowiek zrównoważony podobny jest do cukierni.
Nad człowiekiem zrównoważonym, jak nad cukiernią, wisi szyld, mniej lub więcej jaskrawy, głoszący dobitnie, bez wahań, bez wątpliwości:
«Cukiernia. Kawa, herbata, lody, ciastka».
I każdy wie odrazu, z czem ma do czynienia.
Z frontu, człowiek zrównoważony, podobnie jak cukiernia, urządzony jest dość mile i z pewnym komfortem. Niema tam nic, coby przykuwało wzrok, coby głębiej rozsiadło się w duszy, aleć tego nikt nie wymaga; cała rzecz, by nic nie raziło, nie drażniło niemile wzroku, lub powonienia.
W kuchni cukierni i u zrównoważonego człowieka — jest cokolwiek nieczystości, bo być musi. Ale się ją skrzętnie ukrywa, bo poco kto ma wiedzieć? Widok brudu dla ludzi wytwornych jest bardzo niemiły i psuje apetyt.
W cukierni można grać w bilard, w szachy i czytać gazety. Nie są to rozrywki ani wysoko kształcące, ani bezwzględnie szkodliwe, o ile im się nie przypisuje zbyt wielkiego znaczenia i nie poświęca zbyt wiele czasu. Zarówno — towarzystwo zrównoważonego człowieka zapycha czas, przynosi pewien pożytek, daje chwilę wypoczynku, a to jest przecież dobre.
Człowiek bardzo głodny nie pójdzie do cukierni, bo chcący tam głód ukoić — naraziłby się na mdłości: ciastka są za słodkie. Silnych wzruszeń również cukiernia mu nie da, ale od tego jest szyld, który wyklucza je zgoła. Toż samo — ma się z człowiekiem zrównoważonym.
Ale istotna, prawdziwa i głęboka analogja między człowiekiem zrównoważonym a cukiernią — kryje się w tem jeszcze, że jedno i drugie — funkcjonują prawidłowo, regularnie, bez kaprysów, bez wahań, skoków i zboczeń.
Dyn, dyn! Cukiernia otwarta. Wchodzą, wychodzą — wychodzą i wchodzą. Ruch — nie gorączkowy wprawdzie — ruch normalny, prawidłowy — bez wzruszeń, komplikacji zawiłych — bez napięcia lub natchnień, lub silnych dreszczy zmysłowych. Dyn, dyn! Goście opuszczają cukiernię, ani zbyt chętnie, ani z ociąganiem. I zakład zostaje zamknięty — aż do dnia następnego.
Firma istnieje wiele lat, ma coraz więcej życzliwych, skromna działalność rozszerza się. Aż kiedyś ktoś tam nogę podstawi, lub wskutek zmiany warunków — zostaje zwinięta lub sprzedana. Pokiwa ten i ów głową, westchnie życzliwszy, wspomni dobrym słowem jej pączki lub babki śmietankowe — ot i ludziska zapomną.
Nikt nie przeklina, ani unosi się zbytnio, zrzadka ktoś sarknie na cenę wysoką lub opieszałą usługę.
Znałem człowieka zrównoważonego.
Było to w tym głupim okresie życia, gdy się krowiankę swych ideałów chce szczepić na prawo i na lewo, wszystkim i każdemu z osobna, gdy się pięści wściekle zaciska, gdy ktoś powie: «Nie chcę» albo «już jestem szczepiony», albo: «nie przyjmuje się, panie kochany; już próbowali».
Nic dziwnego, że człowiek ten zrazu wstręt we mnie budził:
— Jak pan możesz tak żyć? Zaręczam panu, że frenologja podniesie pana duchowo, da panu cel w życiu, nauczy pana myśleć — da panu szczęście. Dlaczego pan nie chcesz? Co panu to szkodzi?
A on odpowiedział spokojnie:
— Mój panie, każdy, co wie, to wie — co tu dużo gadać?
I nie chciał.
W lat parę chciałem go wciągnąć na członka towarzystwa racjonalnej hodowli szpinaku.
— Szpinak zawiera żelazo, w szpinaku kryje się źródło zdrowia narodu. Szpinak zastąpi kiedyś kapryśne kartofle, i zboże, i mięso. Szpinak zwalczy gruźlicę, rozwiąże wszystkie kwestje społeczne. Bułki ze szpinaku, szpinakowe ubrania, domy ze szpinaku... Panie! zrozumie to pan!
A on odpowiedział spokojnie:
— Mój panie, szpinak — to jest szpinak, basta.
Omal go nie zastrzeliłem.
Znów lat parę minęło. Ujrzałem go na pogrzebie mojej nieboszczki żony.
— Życie, mój panie, to jest tylko życie — i uścisnął rękę moją serdecznie.
Ucałowałem go. To proste zdanie było tak poczciwie powiedziane, tyle zawierało ciepła.
Postanowiłem częściej się z nim widywać. Początkowo interesował mnie, jako objekt, potem łączyło mnie z nim przyzwyczajenie, wreszcie przywiązałem się do niego, jak do cukierni.
Pamiętam, mówiłem raz z nim o wierze. Rozpatrywałem wiarę i religję ze strony historycznej, społecznej, filozoficznej, metafizycznej, materjalistycznej, etnograficznej.
On słuchał uważnie, oczami zwisał na moich ustach, a gdy blady i wyczerpany zamilkłem — on uśmiechnął się jakoś bezbarwnie i rzekł:
— Mój panie! Wiara — to jest wiara... i basta.
Raz wzburzył mnie fakt bezprzykładnej podłości ludzkiej.
— Ludzie — wołałem — to szakale. Człowiek to twór najnikczemniejszy. Każde zwierzę ma coś dobrego wrodzonego, jemu tylko właściwego. A człowiek umie rozumować; człowiek wyrozumuje każdą podłość, każdą nikczemność...
On położył mi rękę na ramieniu i powiedział dziwnie poważnym głosem, uroczystym:
— Człowiek jest tylko człowiekiem.
Innym razem gromiłem stosunek rodziców do dzieci.
— Co ojciec, lub matka daje dziecku, prócz truskawek, czystych chustek do nosa, korepetytora i żółtych bucików? Czy starają się ostalować swe dzieci hartowną zbroją — na ciężki bój życia? Czy wmyślają się w jaźń duchową dziecka — człowieka? Czy w dniu zaręczyn i kupowania wyprawy myśleli o niem, jakie cechy ciała i duszy mu przekażą? Nie. Dziecko — to lalka, piłka, krokiet, to flirt rodziców... Za co im się wdzięczność należy?
Pokiwał głową.
— Cóż? Rozumie się, że pan się ze mną nie zgadza?
— Owszem... owszem... ale widzi pan... Rodzice — to rodzice, a dziecko — to dziecko. Co tu dużo gadać?
I zdanie to, proste w swej myśli i budowie, podziałało na mnie łagodząco, jak porcja lodów śmietankowych w żarny dzień letni...
Szalałem niemal, widząc wokoło siebie taki rozpaczliwy brak inicjatywy, brak pomysłowości, brak myśli społecznej.
— Rutyna głupia, ślimacza, zakatarzona, zaspana, mdła, duszna, ślepa i głucha! Ruszyć tę masę drzemiącą, rozbudzić rakietami górnych myśli, ostrogami bodaj zmusić do porzucenia tego końskiego stępa. Niech to się do pioruna nie rusza tak ociężale, z temi świstami astmatyka i niezdarstwem tłustej świni, ryjącej się w gnojówce... Błyskawice wieszczych natchnień i gromy pobudki społecznej mają ten skutek zaledwie, że oczy zmuszą do zmrużenia powiek i przerwą jedno szerokie ziewnięcie... I cóż na to poradzić — no mów pan!...
A on? Potarł czoło i rzekł:
— Panie kochany! Co można — to można, a czego nie można — to nie można. To trudno!
Porwałem kapelusz i uciekłem, i unikałem go przez czas pewien.
Ale ciekaw byłem, jak ten człowiek zapatruje się na młodzież. Sądziłem, że młodzież go drażni swą pełnią życia, swym lekkomyślnym bezkrytycyzmem.
Nie! On i tu miał gotową myśl, która zupełnie mu wystarczała, by zrozumieć, określić i rozgrzeszyć:
— Co pan chcesz, panie? Młodość — to jest młodość... Nic pan na to nie poradzi, mój panie.
«Człowiek jest człowiekiem» — «Wiara — to jest wiara» — «Życie — to jest tylko życie».
A w cukierni:
«Uprasza się o niepalenie.» — «Uprasza się o płacenie w kasie».
Krótkie, treściwe, zrozumiałe...
Widziałem go, gdy konał, otoczony rodziną. Był spokojny:
— Dzieci, pamiętajcie, że obowiązek — to jest obowiązek, i że uczciwość — to jest uczciwość.
Zauważył mnie. Wyciągnął rękę:
— Postaraj się tam pan o emeryturę dla żony, choć coś. Bo pan ma trochę znajomości, no a oni — to tak, jak oni.
Tak brzmiała ostatnia jego skarga na zwierzchników.
— Ależ pan będzie żył — próbowałem go zapewnić.
Machnął ręką.
— E, nie panie, śmierć — to jest śmierć.
I umarł.