Mój sen (Korczak)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mój sen |
Pochodzenie | Koszałki Opałki |
Wydawca | Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
I stało się, że nadszedł miesiąc wrzesień.
I stało się, że ubyło dnia godzin dwie minut czterdzieści.
I stało się, że powrócili mieszkańcy miast do swych zimowych legowisk...
Powrócili mieszkańcy miast, by jak co roku, zdejmować pokrowce, odprawiać i przyjmować służące, zawiązywać, odnawiać i utrzymywać stosunki, umieszczać dzieci w szkołach i trzepać meble.
Powrócili mieszkańcy miast, by kupować materjały na ubrania jesienne, chodzić na koncerty, wprowadzać panny w świat, zalepiać watą okna na zimę, kształcić dzieci i wyjmować dywany z naftaliny.
Powrócili mieszkańcy miast, by się odwiedzać i obgadywać wzajemnie, czytać modne powieści, łgać na prawo i na lewo, zakładać firanki, czyścić srebro i platery, pić fałszowane mleko, brać udział w dobroczynnych widowiskach, mówić o mądrych rzeczach, zaprawiać podłogi, oddawać dzieci do szkół i ścierać kurze.
Powrócili mieszkańcy miast, by czynić to wszystko, co czynią od wielu lat i co, ich zdaniem, ma wielki sens...
Wszystko cokolwiek czynimy, o czem myślimy, co się wokoło nas dzieje, albo ma sens, albo nie ma sensu.
Palenie papierosów, noszenie gorsetów, pisywanie fejletonów, zbieranie pocztówek, zakładanie nowych dzienników, wygłaszanie toastów, urządzanie uczt powitalnych i pożegnalnych, — wszystko to niema sensu, a jednak istnieje.
Czyż wobec tego mój dziwny sen, niezależny od woli i chęci — nie da się usprawiedliwić?
A śniło mi się, że mam syna...
Śniło mi się, że mam syna, który przez całe lato pisał dyktanda ze Smirnowskiego, umie cztery działania, zna rozbiór, dużo prawideł i wyjątków; ma lat dziewięć, sieć niebieskich żyłek na skroniach, bardzo rozwiniętą wyobraźnię — i jest roztrzepany.
Śniło mi się, że idę ulicą, trzymając syna za rękę, i mówię:
— Tylko bądź uważny.
Obok mnie idzie pokornie korepetytor chłopca i mówi:
— Pamiętaj: bądź uważny.
Idziemy obaj, drżąc, potykając się, słaniając, i mówimy:
— Chłopcze, bój się Boga, bądź uważny.
A on, z tutką, zawierającą bibułę, dwa arkusze papieru w dwie linje, pióro i trzy stalki na zapas — idzie podskakując, i odpowiada:
— Niech się tatuś nie boi... A czy to prawda, że jak pająk ugryzie słonia w trąbę, to słoń się może wściec?
Staję, jakby rażony piorunem:
— Chłopcze, co ty pleciesz? Co ciebie obchodzi słoń, trąba i pająk?.. Ty myśl tylko o wyjątkach.
— O wyjątkach, myśl — głucho powtarza korepetytor.
— O wyjątkach, o wyjątkach — powtarzamy razem, nieprzytomni z przerażenia.
Chłopiec opuścił głowę ku ziemi i milczy.
Jesteśmy u celu.
Na podwórzu gmachu szkolnego tylu ojców, matek i chłopców. Brr! jak ja ich wszystkich nienawidzę — tych kandydatów, tych rywali...
Nagle tłum się rozstępuje, kołysząc, i wychodzi człowiek, w którego rękach spoczywa los mego syna.
Zbliżam się do niego i zginam wpół. Chcę mówić, ale głos mi w gardle zastyga. Daje mi znak, bym się wyprostował. Staję i patrzę, że wszyscy wokoło klęczą. Klękam. Cisza.
I nagle słyszę, jak syn mój wśród niczem niezamąconej ciszy, mówi zupełnie głośno:
— Tatusiu, ten pan podobny jest do Robinsona Kruzoe na obrazku w mojej książce.
Chwyciłem topór i z wściekłością rzuciłem się na malca, ale mnie powstrzymano.
Ktoby tam w snach szukał sensu?
— Bądź uważny. Teraz przynajmniej bądź uważny — proszę go — kupię ci wody z sokiem malinowym i zegarek.
— Z jedną kopertą czy z dwiema?
— Z dwiema.
— I łyżwy?
— I łyżwy.
— I chleb świętojański?
— I chleb świętojański...
Zdał.
Posadziłem chłopaka na wieży ratuszowej, woziłem go po całym mieście i wołałem:
— Zdał, zdał, zdał!
A ludzie rzucali czapki w górę i całowali mnie po rękach.
Ktoby tam w snach sensu szukał...
Aż oto dowiedziałem się, że jest dużo kandydatów.
W ręku miałem długi nóż, a przed sobą — setki matek, ojców i ich dzieci. I rzuciłem się w tłum i zacząłem ich zabijać.
I syn mój zwyciężył...
Żona mówiła mi nazajutrz, że krzyczałem przez sen, wymachiwałem rękami, a czoło moje zroszone było chłodnym potem.
Jednakże nie koniec jeszcze.
Synek mój rósł.
Ze ździwieniem spostrzegłem, że maleje mu korpus a rośnie głowa.
Zrazu nie zwracałem uwagi na dziwne zjawisko. Myślałem o rzeczach stokroć ważniejszych: chłopiec mój nie wiedział gdzie jest Etna i w którym roku urodził się Karol Wielki — wówczas nienawidziłem go, wydrapywałem mu oczy, morzyłem głodem. Gdy przynosił upragnioną czwórkę, zmieniałem się w jego czciciela, uległego sługę, niewolnika. Rozporządzał wówczas osobą moją bez zastrzeżeń.
I tak, raz po raz, to byłem katem jego, to ofiarą.
Aż stało się.
Ktoby w snach szukał sensu?
Idzie ulicą mój syn. Na cienkich, jak patyki nogach, kołysze się wielka głowa — tułowia ani śladu — z policzków wyrastają mu dwie maleńkie rączki, jak niemowlęcia.
Podtrzymuję go, gdyż patykowate nogi nie są w stanie utrzymać w równowadze potwornie wielkiej głowy.
Idę obok niego i gałązką zganiam z jego twarzy gromady much, które ją obsiadły.
A za nami biegną ulicznicy i wołają:
— O, głupi idzie, głupi, głupi!
I przychodzimy do wrót wielkiego gmachu.
Padam na kolana przed możnym człowiekiem i wołam:
— Dajcie mu synekurę, synekurę, synekurę!
— Zajęte wszystkie — odpowiada możny człowiek.
— Synekurę mu dajcie, bo przecież widzicie, że on jest trochę osłabiony przez naukę.
A tam na dole, tłum wyje:
— Głupi, głupi, głupi.
A syn mój płacze.
A ja się budzę.
A czytelnicy niech przeczytają «Nego» Daniłowskiego, albo niech przeczytają, co chcą, albo niech nic nie czytają...