Z wywiadów
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z wywiadów |
Pochodzenie | Koszałki Opałki |
Wydawca | Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Spotkałem go o późnej godzinie na odludnej ulicy.
Zbliżył się i zapytał:
— A która to, panie ładny, godzina — na pańskiej cebuli?
— Zapewne nie o godzinę panu idzie, ale o zegarek? — odparłem wymijająco, zlekka uchylając kapelusza.
— Sie wi. Pan, panie ładny — spryciarz.
— Nie z jednego pieca człowiek chleb spożywał, mój panie.
— Sie rozumi. Ale dosyć bo tego gadania. Dawaj, brachu, cebulę i ligaj sobie drogą na złamanie.
Mój przygodny znajomy miał postawę o tyle imponującą, że dzielnych jego kształtów nawet mrok wieczorny zatrzeć nie zdołał w zupełności. Postanowiłem tedy być o ile możności ujmującym, tembardziej, że głos jego zdradzał stanowczość, z po za której wyzierały pierwsze błyski zniecierpliwienia.
— Mój panie kochany i szanowny... — zacząłem.
— Szanowność pan schowaj do pularesu; mnie jej nie potrza — przerwał porywczo.
— Ależ pozwól pan dokończyć — poprosiłem go uprzejmie — chcę, aby stało się dla pana jasnem, że zegarka nie posiadam. Nie taję, że nawet w razie idealnego zbiegu okoliczności, to znaczy — gdybym wypadkowo był posiadaczem podobnie szacownego sprzętu, za jaki powszechnie zegarek uchodzi — i wówczas pozostawiłbym go w domu, a nie nosił przy sobie, wybierając się na wycieczkę w te właśnie strony, gdzie oto mamy przyjemność w tej chwili tak mile rozmawiać.
Kształtna postać wydała z siebie coś w rodzaju mruknięcia. Skorzystałem z chwilowego niezdecydowania kształtnej postaci i ciągnąłem:
— Dla ścisłości wyznać muszę, że posiadam w prawej kieszeni miedzianą dziesiątkę, której przeznaczeniem jest przejść w ręce stróża, jako opłata za otworzenie bramy. Sądzę, że nie zechce pan pozbawić człowieka ciężkiej pracy — słusznie należnego mu honorarjum; a przytem pozyskanie sumy tak drobnej poniżyłoby pana we własnem pojęciu, przyniosłoby ujmę szlachetnemu zawodowi, który pan uprawiasz, jak sądzę.
— Sie wi. Pan masz mnie za złodzieja — co?
— O panie — przerwałem wzburzony — nie nazywajmy rzeczy tak dosadnie. Język nasz jest już dostatecznie giętki, by można było mówić to, co z tych lub innych powodów może być drażliwem. Ja mam pana za indywidualistę, zapewne cokolwiek neurastenika, i tak jest z pewnością. Czyż nie? — sam pan osądź.
— Sie wi. Bo widzi pan, niech panu się znowu nie zdaje, że ja to tak sobie tylko. Ho, ho!
— Ależ rzecz naturalna. Często okoliczności życia tak się dziwnie złożą, że człowiek sam z trudem wielkim orjentuje się w tym labiryncie kolizji, jakie wciągają go w tłocznię życiowej widowni. Człowiek z wyższemi aspiracjami zawsze jest narażony na wielką mnogość różnych ewentualności.
— A bo nie? Ja na ten sposób to właśnie tak, jak pan mówi. Starałem się, jak mogłem. Ale byłem słabego zdrowia, bez znajomości i pieniędzy. A piniondz jak piniondz; bez niego ani ruchu, ani duchu. Robiłem, bo robiłem. Aż przyszła choroba, Idę do jednego doktora — zapisał krople. Nic nie pomaga. Idę do drugiego — zapisał pigułki. Znów nic. Idę do trzeciego. Ludzki był człowiek. Powiada tak: «mój kochany, tobie potrzebne takie zajęcie, żebyś miał dużo świeżego powietrza i dużo ruchu». Do Merangi ani do Jabajcy nie pojadę, bo nie mam; więc sobie wynalazłem taką robotę, co mi nie szkodzi. Zdrowie każdemu miłe.
— Och, panie drogi, zdrowie — to skarb. (Wziąłem go po przyjacielsku pod ramię, i szliśmy wolnym kroczkiem). Właśnie to cenię w panu ogromnie, że pan to rozumiesz. Panie, ruch i czyste powietrze — to skarby nieocenione.
— Sie wi. Niema, panie, jak we szpitalu leżeć. Żeby to u nas we warsztatach było takie powietrze i światło, tobym ja nie potrzebował się teraz leczyć.
I nagle odsunął się odemnie, spojrzał przenikliwie i zapytał ostro:
— A pan gadaj, co pan chcesz: pan mnie masz za złodzieja.
— Ach, jeśli panu już tak bardzo o to idzie, niech i tak będzie. Ale przecież sama nazwa niczego jeszcze nie dowodzi. W każdem rzemiośle czy zawodzie istnieją różni ludzie: źli, gorsi, najgorsi; dobrzy, lepsi i najlepsi.
— Sie rozumi.
— A czemże fach pański ma być gorszy od innych? I tu potrzebna fatyga, spryt, zdolności, wprawa, a nawet duże wykształcenie, i tu jest ryzyko.
— O, rezyka bo jest.
— Rzecz naturalna. Powiem nawet, że wyższość pańskiego zawodu nad innemi polega na tem, że tu o powodzeniu rozstrzygają tylko osobiste kwalifikacje, a nie stosunki i protekcje.
— Sie wi.
— Powie, kto może, że powodzenie pańskie ściśle jest związane ze stratą dla innych. I tu jednakże można się nie zgodzić. Jeśli zajmuję w tramwaju ostatnie miejsce za pięć kop., tem samem zmuszam tego, kto po mnie przyszedł, by zapłacił o dwie kopiejki więcej, lub stał na platformie na chłodzie, czyli, innemi słowy, okradam go z dwóch kopiejek lub wygodnego siedzenia. Jeżeli jestem adwokatem i podejmuję się prowadzenia sprawy, tem samem okradam tego kogoś, do kogoby się zwrócił mój klijent, gdyby mnie nie było. Jeżeli jestem doktorem, kradnę moim kolegom chorych i ich rubelki. Jeżeli jestem dziennikarzem, okradam innych współtowarzyszów o liczbę kopiejek, która przypada za moje artykuły. I dlatego właśnie ludzie, pracujący na jednem polu zarobkowem, zwykli patrzeć na siebie wzajemnie, jak na rzezimieszków. To trudno: człowiek człowiekowi przeszkadza zawsze.
— A nie? Jak mój przyjaciel jeden założył sklepik spożywczy, to mu się obok dwóch innych zaraz sprowadziło.
— Więc widzi pan sam. Nie mówię w tej chwili o sobie, ale ilu to jest uczciwych dlatego tylko, że się boją.
— Sie wi.
— Człowiek go się pyta: «cobyś zrobił, gdybyś znalazł na ulicy tysiąc rubli w akcjach?» — «Oddałbym natychmiast» — odpowiada bez wahania. — «A gdybyś pan znalazł pięć tysięcy rubli w papierkach sturublowych?» — «Oddałbym rozumie się» — mówi smutnie; a w duchu myśli: «bo może właściciel pamiętał numery i zrobił zastrzeżenie». — «A gdybyś tak znalazł 10,000 i w złocie?» — A ów poczciwiec napewno odpowie: «co tu gadać o nieprawdopodobieństwach?» — «No, ale przypuśćmy jednak...» — Uczciwiec poczuje, że mu pot na czole osiada gęsto — i milczy.
Uszliśmy już kawał drogi. W dali poczęła majaczyć latarnia. Mój towarzysz tak był zajęty rozmową, że zdawał się nie zauważyć, iż mam na sobie względnie przyzwoite palto i całe buty.
— Powiem nawet więcej. Złodzieje niezaprzeczenie sprawiają ludziom cokolwiek przykrości, choć od braku zegarka nikt nie umarł, a w wyjątkowych tylko wypadkach strata portmonetki czyni niepowetowaną lukę w budżecie danej rodziny. Jednakże przynoszą oni i dużą korzyść, oddają niezaprzeczone usługi.
— Sie rozumi — potwierdził mój towarzysz. No, gadaj, brachu, jaki to my pożytek przynosimy?
— Uczycie ludzi uwagi, zastanowienia, pilniejszego strzeżenia i większego poszanowania swego dobra. Gdyby nie wy, człowiek chodziłby w tłumie zamyślony i narażony byłby na przejechanie, podeptanie, lub inne niemniej ciężkie obrażenia. Zostawiałby mieszkanie otwarte, co mogłoby ujemnie oddziałać na moralność kobiet. Wreszcie, cały przemysł ślusarski, wielkie fabryki kas, zamków, ostrzegaczy — nie istniałyby wcale.
W tej chwili zatrzymaliśmy się w odległości kilkunastu kroków od posterunku policyjnego.
— Cóż? odprowadzi mnie pan dalej? — zagadnąłem go nagle.
— Sie wi, że nie.
Spojrzał z żalem na moje palto, podejrzliwie zmierzył objętość moich kieszeni i rzekł napoły ze smutkiem, napoły z podziwem:
— Ej, cygan z ciebie brachu. Ale niech tam!
I znikł w cieniu odludnego zakątka.
A dla mnie jasnem się stało, że nawet łotr z pod najciemniejszej gwiazdy pragnie czuć się usprawiedliwionym ze swych najbardziej łotrowskich postępków, że usprawiedliwia się zawsze myślą, iż są łotry z pod jeszcze ciemniejszych gwiazd na szerokim świecie, że wreszcie gotów jest nie wyciągnąć ci zegarka, byleś umiał weń wmówić, że obrzydliwstwa jego czynów nie dostrzegasz, lub je usprawiedliwiasz.