<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Posada
Pochodzenie Koszałki Opałki
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1905
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Posada.


Od czterech miesięcy nie miałem posady.

— A co mnie to może obchodzić? — zapyta obojętny czytelnik.
Wiem, że ten tylko współczuć może ze mną po przeczytaniu tego wyznania, kto w rok po ślubie był ojcem dwojga dzieci — bliźniąt (całe szczęście, że nie trojaczków); kto sprzedał wszystko, co, nie będąc drogą pamiątką, posiadało pewną wartość; kto w życiu swojem zmuszony był ze sto razy zawołać w biurze stręczenia posad: «złodzieje jesteście, bierzecie pieniądze, a nie dajecie żadnej gwarancji, że po zapisie klijent wasz otrzyma jakąkolwiek, najmarniejszą choćby posadę»; komu odpowiadano w podobnem biurze: «proszę się uspokoić, bo poproszę pana o usunięcie się z naszego biura»; kto odpowiadał: «to nie biuro, tylko jaskinia, nora, pieczara»; do kogo wreszcie zbliżał się szwajcar i mówił: «proszę, niech pan będzie łaskaw wyjść». Ten tylko współczuć ze mną może, kto codziennie trzy godziny wystawał przed szafką kurjera, notował adresy, aby potem piętnaście razy słyszeć: «już zajęte miejsce», albo: «będziesz pan otrzymywał sto rubli rocznie, jeżeli znasz siedm języków europejskich, trzy azjatyckie i dwa afrykańskie, jeżeli posiadasz pan stenografję, buchalterję podwójną z haczykami, albo potrójną z kruczkami i t. d.». Ten tylko współczuć ze mną może, kto przeklął po trzykroć, czterykroć wszystkie lombardy, kantory mamek, biura komisowe, tanie kuchnie, wszystkie te instytucje, które udzielają pożyczek «z zapewnieniami, poręczeniami i zabezpieczeniami», kto powiedział sobie «niema na świecie przyjaźni; niema przysług, dobroci, nic, tylko wilki».
Tak właśnie ja mówiłem i już miałem zamiar założyć coś «na własną rękę», naprzykład biuro stręczenia posad, już nawet maczałem pióro w kałamarzu, aby zacząć pisać podanie, gdy wpadł do mego pokoiku Władek rozpromieniony, z butelką w ręku.
— Dzień dobry państwu!
— Ciszej do licha, bo dzieciaki pobudzisz.
Wściekły byłem na jego humor.
— Ci-ci-szej — szepnęła żona.
— Ci-cho! syknęła mamka dwojga bliźniąt.
— Więc, widzisz, rzecz się tak przedstawia, mam dla ciebie posadę.
— Cieszy mnie to — odparłem niechętnie.
Poczciwy Władek jeden tylko szczerze zajmował się moim losem, po za godzinami pracy biegał z wywieszonym językiem po mieście, każdemu opowiadał o «fatalnem położeniu swego przyjaciela ze szkolnej ławy», i regularnie co dwa dni wpadał do mnie z krzykiem:
— Mam dla ciebie świetną posadę: 1500 rocznie, mieszkanie, opał, światło. Mówię ci: cud.
Rezultat był taki, że budził mi dzieci, a nas wyprowadzał z równowagi i pogrążał w jeszcze większe zniechęcenie. Z początku rzucałem mu się na szyję, potem tylko dziękowałem serdecznie, potem mówiłem:
— Zobaczymy.
A dziś oto miałem serdeczną chęć powiedzieć:
— Idź sobie do djabła, mój kochany, i nie budź bachorów.
Bo wszystkie sto dwadzieścia rekomendacji Władka na djabła się nawet nie zdały.
— Ja wiem, że ty mi nie wierzysz — odparł smutnie — ale zobaczysz, przekonasz się.
Rozwinął butelkę z papieru, poprosił o grajcarek. Otworzył. Poprosił o kieliszek, a ponieważ kieliszka nie miałem, wziął szklankę i do połowy napełnił wódką, zwaną monopolem.
— Masz, pij!
— Zwarjowałeś?
— Proszę cię, pij.
— Władek, nie drażnij mnie! — krzyknąłem wściekły.
— Błagam cię, pij; przysięgam ci na wszystko, co mi święte, że od tego zależy przyszłość twojej rodziny.
— Ależ ja wódki nie pijam.
— Musisz ten jeden raz tylko.
— Ale o co ci idzie?
— Zobaczysz: słuchaj, przecież znasz mnie, wiesz, że ci jestem życzliwy.
— Dobrze więc, niech się upiję: może pijacy mają słuszność, że piją, kiedy życie takie marne.
Duszkiem wychyliłem szklankę, aż mi łzy z oczu popłynęły.
— Doskonale! — uściskał mnie, wycałował, jakbym nie wiem co mądrego zrobił. — A teraz ubieraj się. Weź to stare palto i podarte buty, i chodź.
Żona z załamanemi rękami patrzała na całą scenę.
Wyszliśmy. Wyglądałem strasznie w spadających z nóg butach, podartych spodniach, pogniecionym kapeluszu.
Władek skinął na dorożkę. Wsiedliśmy.
— Kręci się w głowie?
— Kręci.
— To ślicznie.
Po kilku minutach jazdy zatrzymaliśmy się przed ogromnym gmachem, weszliśmy po wysokich marmurowych schodach na piętro, nie pamiętam które, potem coś jeszcze było, czego nie pamiętam, potem usiadłem na fotelu miękkim i jak przez sen słyszałem, że Władek opowiadał:
— Oto jest, panie dyrektorze. Wyciągnąłem go z szynku, gdzie pił z koleżkami. Niech pan patrzy, panie dyrektorze, co to nieszczęścia z człowieka mogą zrobić. Jeszcze tydzień, dwa, takiego życia, toć to będzie już człowiek zgubiony bezpowrotnie. On ma żonę, dzieci!
Otworzyłem szeroko oczy.
— Ja nie jestem pijak — zawołałem, wstając nagle — ja mam żonę i dzieci.
I zacząłem okropnie płakać.
— Ależ, panie — uspakajał mnie dyrektor — toż pan Władysław przedstawił mi pana papiery i rekomendacje. Ale jak człowiek inteligentny, rozumny, może się tak zapomnieć?
— To kłamstwo! — próbowałem się bronić.
— Jakto, pan, mężczyzna, zamiast stanąć w obronie zagrożonej rodziny — pan zaczyna pić? Przecież to straszne, karygodne.
— Ja nigdy nie piłem.
— Ależ wiem, że ten nałóg straszny opanował pana niedawno, wskutek nieszczęść, które na pana spadły. Ale to może przejść w stan chroniczny.
— Ja nie piję! — zawołałem z rozpaczą, pragnąc wyjaśnić dyrektorowi, że winien jest wszystkiemu Władek, ale język mi się plątał i słowa wypowiedzieć więcej nie mogłem.
— Patrz pan, jak pan wyglądasz, przecież pan ma dzieci!
— Dwoje! — dorzuciłem.
— Więc dobrze, przyjmuję pana; pojutrze może pański przyjaciel objąć posadę — zwrócił się do Władka — warunki wiadome. Ale gdyby się okazało, że nałóg tak się już zakorzenił, że ten pan zapanować nad nim nie może, to będę zmuszony, acz z przykrością, usunąć go po miesiącu.
Wyszliśmy. Siedliśmy do dorożki. Co potem było, nie pamiętam wcale...
Kiedym się obudził z bólem głowy, słońce było już wysoko. Nad łóżkiem stał Władek.
— No co, dobrze się czujesz?
— Tak sobie.
Żona dała mi herbatę z cytryną.
— Jutro o dziewiątej idziesz na posadę.
— Dokąd?
— Razem ze mną, w tym samym wydziale. 1200 rubli na początek i gratyfikacja.
Przypomniałem sobie wszystko.
— Powiedz mi, co to wszystko miało znaczyć?
— Widzisz, rzecz się ma tak: na to miejsce było dwunastu kandydatów, każdy z nich miał większą lub mniejszą protekcję. Ty miałeś między nimi zginąć bez protekcji. Otóż postarałem się wysunąć ciebie na pierwszy plan, wyzyskawszy jednę ze słabostek ludzkich. Widzisz, taki nasz dyrektor pojęcia nie ma o nędzy, zna ją z powieści i teatru. Więc powiedzieć mu, że ktoś ma żonę i dwoje dzieci i nie ma posady, to on to puści mimo ucha. «Co to dwoje dzieci? z dwojgiem dzieci każdy może sobie poradzić; gdyby choć miał piętnaścioro...». I oddałby posadę jednemu z protegowanych. Ale kiedym mu sprowadził ciebie i powiedział: «rozpił się z nieszczęścia», to było efektowne, sumienie go ruszyło. (I dodał cicho). Ludzie nie są tak źli, jak głupi. Rozumiesz?
Zrozumiałem to lepiej jeszcze.
Dyrektor co tydzień zbliżał się do mego stolika, wypytywał czy mnie «nie ciągnie» do szynku. Nie kłamałem, mówiąc, że «wstręt czuję do wódki», bo tak jest w samej rzeczy i tak było zawsze.
Ma słuszność Władek:
1) Nieszczęście ludzkie tylko wtedy wzrusza, kiedy pachnie teatrem, dramatem, a ciche niedole przechodzą mimo uszu.
2) Ludzie okropnie lubią poprawiać, podnosić, a mniej znacznie — chronić od upadku.
3) Ludzie lubią efekty, hm! jak dzieci, bo nie są może tyle źli, ile... nie lubią myśleć.
Bądź co bądź, mam posadę, a dyrektor jest bardzo zadowolony, że wyrwał z otchłani zdolnego człowieka, który byłby zginął.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.