Precz z czystością!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Precz z czystością!
Pochodzenie Koszałki Opałki
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1905
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Precz z czystością!


Od dłuższego czasu rady sobie dać nie mogłem, tylu doradców opanowało dom mój, mnie, i moich najbliższych.

— Człowieku, ulituj się, jak można tak zaniedbywać się w ubraniu? — wołano.
— Jak pani może pozwolić mężowi tak nie dbać o strój? — suszono głowę mojej żonie.
— Jak cię widzą, tak cię piszą — dodawano sentencjonalnie.
A kiedy wieczorem, znudzony, przerzucałem w łóżku gazety, spotykałem artykuły, domagające się czystości pedantycznej, drobiazgowej; artykuły, grożące najstraszniejszemi skutkami człowiekowi, który nie baczy na najbardziej wyrafinowaną czystość, który nie podda się bez zastrzeżeń wszelkim jej wymogom.
— Ha, trudno — pomyślałem — sprobuję, może mi się uda.
A to tem bardziej, że stwierdzono powszechnie, że bardzo łatwo wytwarza się w człowieku nałóg czystości, która przechodzi nieznacznie w elegancję, wykwint i inne subtelności cywilizowanego świata.
Poszedłem tedy do szewca, krawca, kapelusznika, rękawicznika, fryzjera — mierzono mnie na wszystkie strony, kręcono, obracano, szarpano, pchano, kazano mi siadać na krzesłach i stołach, chodzić, przysiadać, podnosić i opuszczać głowę, podskakiwać, przykucać: dręczono mnie w najniemożliwszy sposób. Prócz tego zabierano mi tyle czasu, że mocno zaniedbałem się w swych czynnościach, co było tem fatalniejsze, iż wydatki moje w nieszczęsnym owym miesiącu się potroiły.
Wreszcie byłem odziany tak, że porównywając siebie z wielu kręcącymi się po pryncypalnych ulicach durniami[1], nie dostrzegłem między nimi a sobą żadnej różnicy; nawet dla dopełnienia stroju kładłem tuberozę lub inny kwiatek w klapę tużurka.
Tryumf był oczywisty: wielka liczba ludzi, którzy dotychczas czekali na mój ukłon, zaczęła mi się kłaniać pierwsza. Niektórzy, nieznani mi z nazwiska, poczęli przystawać, ściskać serdecznie moją dłoń i pytać o adresy wykonawców poszczególnych części mojej garderoby. I ja się zmieniłem: chód mój stał się powolniejszy, ruchy poważniejsze, cała postać majestatyczniejsza. Zacząłem patrzeć z pewnem, skrzętnie ukrywanem lekceważeniem na ludzi, niedbale odzianych. Rozwinęła się we mnie spostrzegawczość w tym kierunku i pewne zaciekawienie. Język mój wzbogacił się całem mnóstwem zupełnie nieznanych mi wyrazów; bo trzeba wam wiedzieć, że dotychczas znałem tylko wyrażenia: spodnie, kamizelka, surdut i palto — dla zwierzchniej odzieży, nie mając pojęcia, że istnieje cała skarbnica nazw, stosownych do różnych krojów tych części garderoby.
Do stroju mego zastosowałem, rzecz naturalna, wygląd zewnętrzny mego mieszkania, żony i dzieci. Wszędzie panowała teraz czystość i wytworność. Zabroniłem dzieciom moim bawić się z dziećmi stolarza z naszego podwórka, bo ileż to zarazków mogą wnieść w organizm mych latorośli te brudne dzieciaki? Zabroniłem starszemu chłopcu dawać lekcje synowi stróża, bo choć to malec zdolny i pilny, ale niszczył mi, lub mógł zniszczyć nowe pokrowce mebli, lub zabłocić pokoje. Sam nie odpowiadałem teraz na przyjazne ukłony stróża, posłańca i tych wszystkich, którym bez obawy wyzwania lub innych towarzyskich powikłań, można się nie odkłaniać; czyniłem to z łatwo zrozumiałych powodów: kapelusz niszczy się od zbyt częstego zdejmowania, a kołnierzyk i krawat gniotą się od pochylania głowy.
Przez pierwsze parę dni czułem się jakoś nie swojo, ale dzięki mym nowym znajomym, zastosowanym do nowego stroju, przywykłem do wielu nowych rzeczy: kelnerów przestałem tytułować panami, a nazywałem ich krócej: «ty», żebrakom na ulicy nie dawałem jałmużny, gdyż od wyjmowania portmonetki drą się kieszenie. Stosunki moje z żoną i dziećmi ochłodły nieco: dziecka za skarby świata nie posadziłbym na kolanach, gdyż niszczy to spodnie, a przy tem dziecko może mieć zawalane rączki; sam starałem się nie zbliżać zbytnio do żony, aby nie zgnieść jej peniuaru, a sobie — krawata.
Wpadałem w wściekłość, o ile coś groziło czystości, lub całości mojej garderoby, co, mimo wszelkie przedsiębrane ostrożności, zdarzało się często. Raz stróż pokropił mi nowy sak piaskowego koloru z jedwabnemi wyłogami. Nawymyślałem mu od durniów, błaznów, idjotów, a gdy ten, chcąc mnie przeprosić, dotknął ustami rękawa i pozostawił na nim kroplę wilgotnej tabaki, kazałem spisać protokuł i wsadziłem go na dwa dni do kozy. Innym razem jakiś niewidomy starzec nastąpił mi na gemzowy trzewik, posłałem go do wszystkich djabłów.
Stałem się niezmiernie drażliwy: byle drobiazg wytrącał mnie z równowagi. Przyszła raz do mnie kobieta w żałobie z prośbą o poparcie. O co jej szło, nie wiedziałem, choć długo mówiła i gorzko płakała. A wiecie, czemu nie słuchałem, co mówiła i o co prosiła? Bo na dywanie zauważyłem ślad błotnisty jej stopy: przyszła w deszcz bez kaloszy. Krew się we mnie burzyła. W innych warunkach byłbym zainteresował się jej smutkiem, gdyż łzy niewieście ogromnie na mnie działają; tym razem jednak nie miałem dla niej ani źdźbła współczucia, więc gdy skończyła, rzekłem:
— Dobrze, zanotuję sobie pani adres i zawiadomię ją o rezultacie.
A gdy mnie jeszcze prosić poczęła i dziękować, dodałem:
— Nie obiecuję napewno, ale zrobię wszystko, co jest w mojej mocy.
Postąpiłem jak prawdziwie miłujący czystość człowiek; dumny byłem z siebie. Postąpiłem tak właściwie, jak pewien herbowy prezes pewnej instytucji, gdym go przed laty prosił o pomoc dla jakiejś nieszczęśliwej rodziny: wysłuchał, obiecał uczynić wszystko, zanotował adres, podał mi rękę, a nazajutrz, gdym przyszedł po odpowiedź, nie poznał mnie, adres zgubił i nie pamiętał wcale, o co go prosiłem dnia poprzedniego...
Innym zaś razem dzieci, rzucając piłkę, stłukły jakiś kosztowny figiel, co przyprawiło mnie o dwutygodniową obłożną chorobę.
Rozrywek miałem teraz znacznie mniej; w ciągu roku byłem tylko dwa razy w teatrze, gdyż wyrzekłem się raz na zawsze miejsc tańszych, gdzie obok mnie mógłby siedzieć jakiś niedbale ubrany człowiek. Tramwajami jeździłem rzadko z tego samego powodu.
Wydatki moje, mimo wszystko, wzrosły poważnie, ale radziłem sobie w ten sposób, że krawcy, szewcy i inni ludzie cierpliwi — czekali miesiącami całemi na zapłacenie rachunku...
Zdawałoby się, że przez okres całego roku życia tak hygienicznego, zastosowanego do wszelkich wymagań tyle zachwalanej czystości — powinienem był utyć o jakie dwadzieścia funtów, mieć całą energję do pracy, być idealnie szczęśliwym. Stało się jednak — wbrew wszelkim oczekiwaniom — zupełnie inaczej: zmizerniałem, schudłem, praca stała mi się ciężarem, i nie na żarty począłem myśleć o samobójstwie, tembardziej, że życie rodzinne stało się dla mnie niemiłem, że przybyło mi moc trosk najrozmaitszych.
Udałem się do lekarzy, którzy zapisywali mi bardzo wiele recept i przepisywali szereg sposobów odzyskania zdrowia. Nic jednak nie pomogło.
Teraz myśl o samobójstwie nie odstępowała mnie ani na chwilę. Począłem więc szukać rewolweru, który odziedziczyłem po dziadku. Biedna żona, blada, smutna, ogłupiałe dzieciny — nie wiedziały, jakie im grozi sieroctwo, gdy ja z rozognionem okiem biegłem na strych, by tam wśród rupieci odnaleźć mordercze narzędzie. Przerzuciłem napróżno trzy kosze i dwie paki, gdy nagle wzrok mój padł wypadkiem na stary wypłowiały krawat, parę wytartych spodni i stare kamasze z wykrzywionemi obcasami, rozciągniętą gumą i zwieszonemi uszami.
Patrzałem dłużej. W pierwszej chwili poczułem wściekłość, że mogłem kiedyś w podobne rupiecie przybierać swe ciało. Później ogarnęło mną zaciekawienie: «jak też jabym w tem wyglądał?». I oto nagle rzewność jakaś opanowała mą duszę: toć to owi starzy przyjaciele, starzy, bezpowrotnie utraceni, więc mili... Zawinąłem je w gazetę, przyniosłem ukradkiem do swego pokoju wraz z rewolwerem, który znalazłem nareszcie...
Straszną przeżyłem noc. Myśli kłębiły mi się pod czaszką, jak grzechotniki. Cała przeszłość stanęła mi przed oczami, gdym blady stał przed lustrem z lufą przy skroni. Począłem analizować każdy swój czyn, myśl każdą. A kiedy słońce pierwszy swój promień cisnęło do komnaty, ubrałem się w starą swoją garderobę i wyszedłem na miasto.
Od tej chwili minęły dwa tygodnie. Czytelnicy, chcecie, wierzcie, lub nie wierzcie, jestem znów zdrów i szczęśliwy, żona moja odzyskała rumieńce; dzieci dawną żywość, ja — ochotę do pracy. Znów kłaniam się stróżowi, dzieci bawią się z pędrakami stolarza, ludzie (?) rzadziej zaszczycają mnie ukłonami. Chodzę do teatru na galerję i tak mi dobrze, jak dawno nie bywało! Więc wołam głośnym okrzykiem, pełną piersią wyrzucanym:
— Precz z czystością!







  1. Winno być: elegantami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.