<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Ptasznik
Pochodzenie Koszałki Opałki
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1905
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Ptasznik.


Bogacz to był nad bogacze.

Najrzadsze ptaki obok pospolitych leśnych śpiewaków.
Aż ogłuszał cię śpiew, szczebiot i świergot.
Aż oślepiało cię bogactwo barw skrzydlatej rzeszy pieśniarzy.
Chór niemilknący, ruchliwy, wesoły, żywy.
Jak gdyby nie w klatkach, przestronnych wprawdzie, umajonych zielenią i pełnych słońca, ale z prętami z żelaza i drutu, jakgdyby pod niebem, na polach, na runi, w zagajach i lasach bogatych i przepysznych, tak było im wesoło i raźno, owej rzeszy skrzydlatej, studźwięcznej, stubarwnej, tak swobodnie.
Bogacz bo też był ów ptasznik...
Krzywemi dziobami, drapiąc się po prętach klatki lub grzędach drzewa, wrzeszczą przeraźliwie papugi: szkarłatna, niebieskoskrzydła Makao; biała z żółtym czubem-pióropuszem Kakadu; zielona Lorys, o szkarłatnych skrzydłach, obrzeżonych błękitem i blado żółtym ogonem; siwa Joko — woltyżerka i Ary z długim, klinowatym sterem.
Kolibry Safo — błyskawice, drobne, wątłe, migotliwe, jaskrawe, jak iskry żywe.
Pawie z wachlarzami stu-okiemi, dumne, lśniące, mieniące się przepychem magnatów.
Łabędzie czarne i białe płyną po małej sadzawce obszernej klatki, przeginają długie, wdzięczne, grające rosą brylantową w promieniach słońca szyje, majestatyczne, spokojne, płyną powoli i piersią szeroką wodę czystą prują.
Orzeł — tułacz samotny, zrywa się, żagle rozwija do lotu; raz uderzył powietrze, już głową sięga pułapu. Jastrząb — bandyta śledzi lot ptaków okiem chciwem. Sokół patrzy na zawieję ptactwa wzrokiem ponurym z głębokich oczodołów. Rdzawo-żółty puhacz o złocisto-żółtych oczach zamrużonych, i sęp, i szpak czarny z fjoletowym połyskiem głowy i zielonym odcieniem pleców i piersi, i sowa z wielką głową, z rogami piór na głowie i głosem ochrypłym, złowróżbnym, i mewa — żarłok, rybak i korsarz, i wrony i kruki — grabarze.
I wszystko to w oszklonym budynku ptasznika — bogacza.
I nasza kapela leśna, i daleka, i stała, przelotna, i nasi bracia powietrzni, słoneczni, i nasi znajomi z łąk, sadów i miast dusznych, i nasi pożądani i mili.
Kanarek żółty, szary słowik — marzyciel, trubadur, i lotna jaskółka, i skowronek nabożny: i nerwowa pliszka, i głupkowaty żółtopłowy trznadel, i dudek — śmierdziuszek, i kukułka — podrzutek i gil i szczygieł — galanci, i wesoły, ruchliwy i zwinny czyżyk, i śmieciuszek — strojniś z czubkiem ciekawym na głowie, i zięba, i gap — niezdara, i z pękiem piór szkarłatnych na karku, i kraska — niechluj, i kłótliwa wilga, i maleństwo — strzyżyk i mysi królik, i wiercipięta — sikora żarłok, i nawet szary wróbel, i drozd, i jarząbek — ofiara, i kochliwy gołąb.
Nie miałeś głosu, i nie miałeś barwy, i nie miałeś linji powietrznej, której byś nie widział, nie słyszał tam, w tym tłumie...
Szczęśliwy ptasznik.
Szczęśliwy, bo posiadał.
Szczęśliwy, bo nie wiedział, że mu jeńcy — śpiewaki, jeńcy — skrzydlacze mrzeć poczną.
I zamarł pierwszy, nie pomnę — który. Zamilkł jeden głos chóru, zwisły skrzydełka, opuściła się główka pierzasta, wyprostowały na piasku sztywne nóżki małego więźnia klatki ptasznika.
I potem drugi, i trzeci, i czwarty.
To słowik tęskny, to skowronek, czciciel przestworza. Nie im patrzeć na słońce przez dach szklany ptaszarni, nie im wdychać powietrze, zatrute rdzą żelaza, nie im śpiewać i dzwonić w hałasie i wrzasku. Cicho jakby usnęły, jakby bez skargi, jakby bez westchnienia.
Zasmucił się ptasznik, ale przelotnie, na chwilę.
Jeszcze miał tyle pieśni, że więcej nie pragnął.
I znów śmierć zawitała.
To orzeł zwalił się ciężko i zastygł. Ale on walczył zapewne, z niemocą, bo na piasku widać było ślady jego pazurów i szerokie koła rozwartych skrzydeł.
I teraz już dnia nie było, by nowy świeży trup nie smucił ptasznika.
A on brał go ostrożnie i szybko, by siebie oszukać i pozostałe przy życiu ptactwo oszukać — i niósł daleko, by nie patrzeć i prędko zapomnieć — i rzucał.
Teraz dłużej bawił w swej ukochanej ptaszarni, jakby pragnął nacieszyć się życiem pozostałych przy życiu, zatrwożony i smutny.
I jeszcze staranniej stokroć opiekował się swemi miłemi gośćmi, by zastąpić im to, bez czego żyć nie chcieli, czy nie umieli.
Puściej, coraz puściej było. Sokół padł, puhacz zginął, drobne ptactwo marło.
Ptasznik jeszcze pieścił się zmarłym, jeszcze pragnął go wskrzesić, ogrzać go ciepłem własnego ciała i tchnąć dech własny. Daremnie.
Niósł trupa do dołu wspólnego, idąc powoli, mierzonemi krokami, wspominał pamięć jego, źle, smutno mu było.
Łabędź poszedł w ślad za tamtemi.
Ptasznik rozgarnął puch śnieżny, rozpłatał, wnętrzności wyrzucił, waty i trocin nasypał, oczy zastąpił paciorkami i postawił w klatce, martwego, z lakierowanemi nogami bo sądził, że siebie i innych oszuka.
Teraz już wiedział, że tak być musi. Ani się dziwił, ani próbował walczyć, ani się nawet smucił — i dzień w dzień żywego zastępował bezdusznym trupem.
Przyzwyczaił się nawet i nie bolał. Martwe ptaki nie żyły wprawdzie, ale też nie wymagały opieki i starania.
I marły kanarki, gołębie, szczygły, bociany, sępy małe i duże, ponure i szczebiotliwe, dumne i trzpioty, szczere i zamknięte w sobie, marły, a on je wypychał i ustawiał szeregiem i pokazywał znajomym, ale tylko przez szybę, aby nie poznali, że martwe. Bo mu przykro było, bo nie chciał, aby o tem wiedziano, że on, bogacz niegdyś, tak bardzo zubożał.
Cicho, smutno, głucho było teraz tam, gdzie panowało wesele.
Pozostałe przy życiu ptaki zdawały się przeczuwać skon blizki, patrzały trwożnie na zmarłych towarzyszów i czekały, rychło li i im koniec przyjdzie.
I stało się oto, że przedostatnia ptaszyna oczy zamknęła i cicho, jakby ulegając wyrokowi, z którym nie można walczyć, bo i po co? legła w kąciku klatki pustej i martwej zdala od ptaków wypchanych, które rozsiadły się tam, gdzie dawniej były żywe.
I została tylko jedna jedyna — żywa, jedna z tej zawiei słonecznej, i ta już potem żyła, żyła, żyła — pośród trupów.
Człecze ptaszniku, zamierać będzie i musi liczne ptactwo twej duszy, pomnij jednak nie wypychaj trupów, sypiąc w nie trociny, kładąc paciorki miast oczów — i zachowaj jednego, ostatniego skrzydlatego duszy mieszkańca, ale niechże nim nie będzie — gawron.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.