<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Wcale nie dowcipny
Pochodzenie Koszałki Opałki
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1905
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wcale nie dowcipny.


Zdarzyło się to na pryncypalnej ulicy pewnego wielkiego i ludnego miasta. Miastem tem nie była dobroczynna Warszawa, w czem zresztą niema nic dowcipnego.

Na pryncypalnej tedy ulicy owego miasta było wielu przechodniów. Kim byli owi przechodnie; ile z nich każdy miał rocznego dochodu; ile każdy miał dzieci, grzechów, listów zastawnych, par spodni, przyjaciół, lub krawatów; kto z nich był członkiem kasy pogrzebowej; czy grał w karty, czy w bilard; czy kupował resztki na wyprzedażach, czy też na łokcie «ze sztuki»; jakie wreszcie były ich poglądy na repertuar zmysłowy teatrów, nietakt Ameryki, odrzucającej wspaniały dar Niemiec, wreszcie — na udział stajni polskich na międzynarodowych wyścigach konnych — o tem wspominać również nie będę, gdyż i w tem niema nic dowcipnego.
Przez ową pryncypalną ulicę szedł obdarty chłopiec, liczący jakoby lat dziesięć do dwunastu. Powiadam: «jakoby», albowiem pozory często nas mylą. Już nieboszczyk Szczepanowski zauważył, że nigdzie nie spotykał tylu siwych młodzieniaszków i pięćdziesięcioletnich dzieciuchów — co u nas; z drugiej zaś strony — spotkać się dają bardzo młodzi staruszkowie, mało jednakże zasługujący na szacunek, a przy tem nie siwi, jak gołębie, bo nie mają włosów.
Szedł tedy ów chłopiec przez ulicę.
Gdyby tylko szedł, nie byłoby w tem nic dowcipnego; ale on się nagle zachwiał i upadł na bruk, kosztujący magistrat owego miasta po czterdzieści ośm rubli za sążeń kwadratowy.
Upadł i leży. Leży na bruku, wartującym czterdzieści ośm rubli za sążeń kwadratowy — i ani się ruszy. A na domiar nieszczęścia, padając, uderza głową o ścianę domu, na którem samo towarzystwo kredytowe miejskie ma 25000 rubli, a za niem jest jeszcze siedm numerów hypotecznych, z których czwarty i piąty, co prawda fikcyjne. Sklepy zaś w owym domu płacą po dwa i trzy tysiące rocznego czynszu.
Jakkolwiek niema w tem nic dowcipnego, jednakże każdy łacno zrozumie, że ów jedenastoletni rzekomo chłopiec musiał się mocno uderzyć w głowę. I w samej rzeczy z rozbitej głowy chłopca poczęła się sączyć krew; taka sama czerwona sobie krew, jakaby się sączyła z głowy każdego maminsynka, Kaziunia, Władeczka, lub Janusia, albo posażnej jedynaczki — gdyby ci wypadkiem, padając na cenny bruk pryncypalnej ulicy, uderzyli głową o ścianę kamienicy, mającej siedm numerów hypotecznych, z których dwa fikcyjne: a prócz tego dług towarzystwa kredytowego miejskiego. W tem niema nic dziwnego.
Przechodnie owego miasta, — którem nie była Warszawa — otoczyli zwartem kołem leżącego chłopca. A że każdy przeciętny przechodzeń posiada między innemi mózg i język, więc owo licznie zebrane grono ludzi mogło myśleć i mówić, i w rzeczy samej myśleć zaczęło i mówić.
Jeden pan, jakkolwiek miał zawieszoną na guziku paczkę z ciastkami, jednakże westchnął i rzekł:
— Biedny chłopiec.
Ten pan musiał mieć nie tylko ciastka, mózg i język, ale i serce. Bo nie każdy umiałby się tak odrazu odezwać, a w dodatku jeszcze — westchnąć. W podobnych razach człowiek traci zdolność logicznego rozumowania, i tylko serce zupełnie odruchowo mogło podyktować organom mowy jego, podobnie wzniosłe, pełne miłości i poświęcenia — wyrazy.
— Biedny chłopiec — rzekł ów pan z sercem w piersi i paczką ciastek na guziku; a wyrazy te nie ja jeden słyszałem, ale i czterdzieści innych osób, stojących bliżej owego pana; a był tak skromny, że powiedział to bezimiennie, więc nie dla reklamy; a nawet po chwili niepostrzeżenie wysunął się z tłumu i znikł wśród przechodniów pryncypalnej ulicy.
Teraz już i inni odzyskali świadomość rzeczy i z kilku stron naraz — nadbiegły na pomoc biednemu dziecku — westchnienia i wyrazy współczucia.
I znów nowa myśl; ktoś rzekł:
— Może zemdlał z głodu, biedactwo?
Każda nowa idea, każda nowa prawda, lub śmiała hypoteza, zanim uznana będzie przez ogół, zanim uświęci ją walka, opromieni zwycięstwo — musi przejść ogień krzyżowy zarzutów, niewiary, drwin i potępień tłumu, co również nie jest ani trochę dowcipne.
— A może on udaje tylko? — rzekł śmiało jegomość, trzymający jedną rękę w kieszeni z portmonetką, i dwa palce drugiej ręki — w kieszonce z zegarkiem: bo wśród zebranych ludzi serca i miłości, mógł się niewątpliwie znaleźć nikczemnik, gotowy skorzystać ze wzruszenia szlachetnych dobroczyńców. A dojrzałe umysły i gorejące prawdziwym ogniem serca cechuje właśnie rozwaga w chwilach ogólnego podniecenia — rozwaga i spokój w chwilach stanowczych, gdzie jeden moment nieopatrzności może nas raz na zawsze pozbawić nie tylko zegarka, ale i złotego łańcuszka, nie mówiąc już o kluczyku:
— A może on tylko udaje?
Zapewne! Ileż to razy zimne wyrachowanie wydziera z naszych piersi westchnienie współczucia. Ileż to razy nikczemny podstęp zamraża na wargach naszych ciepłe tchnienie owych szczytnych wyrazów, które wybiegły jasnym promieniem z ust pana, z paczką ciastek na guziku:
— Biedny chłopiec...
Czyż owa ofiara miała stać się łupem przewrotnego chłopca? O siło złego, o błyskawico zepsucia, o trzęsawisko rozkładającej się bagnistej zgnilizny!
Wśród złowrogiej ciszy rozległ się głos:
— Gdzieby tam udawał? Przecież zakrwawiony.
O, dzięki, dzięki ci, żeś wyrwał mnie z zakrętnych przepaści niepewności i zwątpienia.
— Ba, ba — rzekł pan rozważny, trzymając złoty łańcuszek zegarka, i opuścił tłum ze wzgardliwym uśmiechem.
On powiedział: «ba, ba». Co to może znaczyć?
W tej chwili uderzył mnie ktoś w plecy, potem poczułem szpiczasty ból w boku, a kiedym ochłonął z wściekłości, które wywołało brutalne zaatakowanie moich nagniotków — ujrzałem pochylonego nad chłopcem obdartusa.
— Masz, napij się krzynę — mówił do zemdlałego.
Człowiek niepiszący nigdy nie zdoła zrozumieć człowieka piszącego. Tam, gdzie przeciętny właściciel handlu win, akuszer, fabrykant rowerów, lub stalówek krajowych — rozpłacze się rzewnie — tam poeta napisze sielankę i pośle na konkurs. Gdzie były obywatel ziemski, poszukujący zajęcia, w obronie czci dziewczęcia, brutalnie zaczepionego na ulicy — zrobi awanturę i skazany zostanie na dwa dni aresztu za zakłócenie spokoju — tam moralista napisze artykuł o zepsuciu, zrobi sobie reklamę, i zarobi na dwa koniaki, przekąskę, librę papieru i nowe zelówki.
Nic więc dziwnego, że ja, patrząc na chłopca, leżącego na wyżej wzmiankowanym chodniku, i na pochylonego nad nim obdartusa — nie wyrzekłem drżącemi wargami: «biedne dziecko» — tylko obmyślałem pięcioaktowy melodramat do teatru ludowego, pod nagłówkiem: «Odzyskany, czyli trup przy trupie». Miałem już ostatnią scenę ostatniego aktu.
Ten chłopiec — to wykradziony syn. Skradzione dziecko; ojciec zrozpaczony, rujnuje majątek na bezowocne poszukiwania; potem się rozpija; potem oto widzi to dziecię tu na ulicy, poznaje je po znaczku na szyi i woła:
— Mój syn!
Chłopiec:
— Ojcze!
Ojciec:
— Dziecię!
Chłopiec:
— Umieram.
Ojciec:
— Musisz żyć!
Chłopiec kona. Ojciec zrywa się, uderza z całej mocy głową o ową kamienicę z siedmioma numerami hypoteki. Trąbka «Pogotowia» za sceną. Zasłona spada.
Budzę się z zadumy. Nowa fala uczuć.
O wy, szydercy, wy, którzy kruczym głosem głosicie, że człowiek jest tylko samcem, lub samicą, a zawsze egoistą, gdybyście słyszeli, jaki szmer oburzenia poruszył ten tłum na widok obdartusa, chcącego wlać zemdlonemu wódkę w usta — o wy, którzy rumieniec zgasiliście w rozpuście, odzyskalibyście go znowu w tej chwili.
— Precz, pijaku, nie rozpajaj dziecka! — stało się hasłem groźnego tłumu.
Nie, to nie — odparł ów człowiek i usunął się, ratując swe życie.
Nie będę powtarzał wszystkiego, co mówiono w tłumie, zamilczę, ile słów, uskrzydlonych miłością, upierzonych współczuciem, ubielonych troską o los obcego, bezimiennego, brudnego łobuziaka — poszybowało w tę stronę przestworza które, jak twierdzi podanie, wybrukowane jest granitem dobrych chęci. A w tłumie, prócz zsiadłego mleka inteligencji, prócz ludzi z maturami i dyplomami, prócz ludzi, którzy z natury mają serca bardziej elastyczne, sprężyste i miękkie, prócz kobiet, których mózgi skłonniejsze są do wyciskania łez z oczu — znajdowali się przecież i subjekci magazynów optycznych, młodzi pomocnicy buchalterów, ajenci od ogłoszeń, pośrednicy do placów pod wille na łokcie i jeden kolektor loterji żydowskiej. I wszyscy ci ludzie, mniej, lub bardziej poetycznie, mniej lub bardziej głośno, lepszą lub gorszą polszczyzną— współczuli z ofiarą tajemniczego wypadku...
Co się stało z chłopcem, nie powiem, gdyż niema w tem nic dowcipnego. Szło mi tylko o zaznaczenie, że istnieją serca, że istnieją uczucia.
Choć mogę nawet powiedzieć: «Pogotowie» odwiozło go do szpitala, gdzie wprawdzie nie było miejsca, ale go mimo to przyjęto. Podobno przez omyłkę zjadł z głodu łebki od zapałek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.