Nieszczęśliwi (Korczak)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Nieszczęśliwi
Pochodzenie Koszałki Opałki
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1905
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Nieszczęśliwi.


Czego ty, chłopcze tak źle wyglądasz? — zapytałem.

Westchnął, ziewnął, spojrzał na mnie ponuro i rzekł:
— Bo mi źle na świecie.
Poruszyłem się niecierpliwie.
— Źle ci?.. No proszę... Papa nie daje tyle, ileby synuś chciał, co?
— Myli się stryj; papa daje mi więcej, niż chcę — odparł.
— Więc może jakaś sprawa sercowa?.. Zakochałeś się?
— Nie zakochałem się; nie zgadł stryj.
— Powiedz, nie obawiaj się... Jeżeli ci niepomogę, to w każdym razie — nie zaszkodzę.
— Ależ nie: nie zakochałem się i nie zakocham nigdy i w nikim.
— Ho, ho. Aż tak? Może jesteś chory?
— Najzdrowszy w świecie.
— Więc może się nudzisz tylko?
Milczenie.
— Karnawał nie dopisuje?
— Pluję na karnawał... A czy się nudzę?.. Wie stryj, że największem nieszczęściem jest to obrzydliwe, oślizgłe, zakurzone, brudne szczęście!
— Jak?.. Jakeś powiedział?.. Brudne szczęście?.. Więc wplątałeś się w jakąś awanturę, i tego tam — wyrzuty sumienia... co?
— Stryj mnie nie rozumie; nikt mnie nie rozumie. Dla was dusza jest chustką do nosa, która może być brudna, albo czysta, cała, albo podarta, którą można smolić, prać, perfumować, gnieść, prasować i znaczyć «do tuzina».. Wy dopiero wówczas poczniecie się zastanawiać nad moją jaźnią, gdy z roztrzaskaną czaszką i kulą, tkwiącą w zwojach potarganego mózgu, gdy z ociekającem krwią cielskiem, pod wasze stopy chłodne padnę bez życia.
— Moje dziecko. Powtórz no to jeszcze raz, tylko powoli. Może się jakoś połapię.
Roześmiał się, prawdopodobnie sarkastycznie, pochwycił czapkę, palto, i uciekł...
Nałożyłem na nos okulary, potarłem wskazującym palcem łysinę i wziąłem się do pracy. Rzecz bajecznie ciekawa: wpływ azotu na utlenianie się komórek wątroby u pierwotniaków.
Nagle drzwi się otwierają z hałasem, i wpada moja ulubienica — milutkie, wesołe dziewczątko.
Oczki i nosek — czerwone, włosy potargane.
— A to co znowu?
— Stryju, ja już nie mogę. Mój drogi, mój złoty, poradź mi, bo się otruję...
— Bój się Boga, dziewczyno! A tobie znowu co się stało?
A ona, panie, w bek.
— Nic mi się nie stało... Zupełnie mi się nic nie stało... A ja właśnie tak nie chcę... Ja właśnie chcę, żeby mi się coś stało... Ja właśnie tylko jeszcze żyję nadzieją, że mi się stanie jakieś nieszczęście, bo inaczej ja nie wytrzymam dłużej.
— Masz, djable, makagigę... Ale co ci się ma stać, utrapiona dziewczyno?
— Wszystko jedno co, byle jakieś nieszczęście.
— Co ty pleciesz, co też ty pleciesz?
— Ja chcę być bez dachu, ja chcę być głodna, chcę spać na zgniłej słomie, jeść zgniłe ogórki, chodzić boso, być biedną, poniewieraną nauczycielką, być uwiedzioną, mieć suchoty, szyć za dziesiątkę na dzień, mieć ośmioro dzieci sierot, męża w szpitalu, i matkę-pijaczkę... Rozumie stryj?
— Rozumiem, wszystko rozumiem. Tylko przestań płakać, napij się wody i zdejm żakiet.
A ona w jeszcze większy bek.
— Stryj tak tylko mówi... Stryj myśli, że ja jestem głupia i nie wiem, co gadam... A ja wiem, co mówię.
— Ależ nie: ty jesteś mądra.
— Widzi stryj: rano wstaję i jem, potem czytam, gram i znowu jem, potem czytam i idę z wizytą albo gdzie, i znowu jem, a potem idę do teatru, albo gdzie, i znowu jem. I potem kładę się spać i śpię... I wszyscy są dla mnie tacy dobrzy, że się mało nie wścieknę ze złości... A jak zrobię awanturę, to oni są jeszcze lepsi, że już wytrzymać wcale nie mogę... Nazłoszczę się, nazłoszczę, a potem mama się pyta, czybym czego nie zjadła, a tatuś kupuje bilety na koncert, albo jakąś niespodziankę, albo coś... Ach, żeby już raz umrzeć i skończyć z tem wszystkiem.
Zdjąłem okulary, podrapałem się wskazującym palcem w łysinę, i mówię:
— Moje dziecko, powinnaś iść do doktora.
A ona łap, cap! — wyleciała z pokoju, jak opętana...
Nie zdążyłem się jeszcze wykichać po zażytym niuchu tabaki, a tu ci wali do mojego gabinetu pani bratowa.
— Ciebie tylko mam — powiada — ale ty jesteś stary egoista, samolub. Po za twoją bibułą nic ciebie nie obchodzi, cały świat może ci się zawalić, aby ci tylko twoja bibuła nie uciekła. To jest brak uczuć rodzinnych. To jest egoizm. To jest samolubstwo. Ciebie nic nie obchodzi. Ty jesteś egoista.
Jak żyję, nic podobnego nie słyszałem.
— Co się stało?
— Ja wiem. Ty nic nie wiesz, co się stało, bo to ciebie nie obchodzi, bo ty jesteś egoista. To jest samolubstwo.
— Moja pani — powiadam. — Jak mi przyjdzie jeden, drugi pędrak i gada od rzeczy, to mu się wybacza, bo młody. Ale żeby stateczna kobieta, matka dzieciom, tak jakoś bez sensu, to już do niczego nie podobne.
— Ja wiem; bo pan jest samolub. Pana nic nie obchodzi.
Podrapałem się wskazującym palcem w łysinę i nic już nie mówię.
No i co myślicie? — Może jej szło o córkę? — Nie. — Powiada tak:
— Że tam czasem pokaprysi, to nic ważnego. Panny przed zamążpójściem mają swój taki okres. Znajdzie porządnego człowieka, który ją będzie szanował i kochał, to się uspokoi... A syn — powiada — także nie mam mu nic do zarzucenia: nie karciarz, nie utracjusz...
— Więc może mąż?
— I to nie.
— Znudziło mi się — powiada — gospodarstwo. Ciebie cały świat nie obchodzi, ciebie tylko bibuła obchodzi — powiada. — Wczoraj przypaliła mi się pieczeń — powiada. — Ty jesteś egoista. Froter zrobił mi — powiada — zawód. Antosia — powiada — stłukła przy sprzątaniu wazon. Ty jesteś samolub. Żebym ja nie pilnowała, toby cały dom się do góry nogami przewrócił. Ja wiem, że ciebie to wszystko nie obchodzi. Kurz możnaby było motykami kopać. Ty jesteś kawaler, to tobie wybaczą, ale mnie, toby obgadali, gdyby był nieporządek. A tu na obiad wczoraj się mąż spóźnił o kwadrans, i pieczeni nie można było ugryźć wcale... Ty jesteś egoista. Ja jestem śmieszna, że do ciebie przyszłam po radę. Ty zawsze byłeś samolubem.
I poszła.
Włożyłem na nos okulary i już chciałem się podrapać w łysinę wskazującym palcem, gdy drzwi się otworzyły, i wszedł brat.
— No, choć teraz dowiem się czegoś nareszcie.
— Oooch — jęknął. — Oooooch, żeby piekło porwało to wszystko.
— Bo co?
— Bo nic. Powiadam ci koniec świata.
— Powiadasz: koniec świata?
— Tak powiadam.
I nuż rozwodzić się nad tem, że życie nic a nic nie warte, że majątek nie daje nic, ani szczęścia, ani nic, że nie warto było przez tyle lat pracować, mozolić się, oszczędzać, żeby potem, kiedy się już ma wszystko — nic nie mieć.
— Wiesz, czasem tobym wolał, żeby się te moje domy pozawalały, fabryka spaliła, a ogniotrwała kasa wyfrunęła przez komin. Przynajmniej miałbym jakieś kłopoty, miałbym o czem myśleć. A tu jak na złość wszystko mi idzie, jak chleb z masłem. Aż człowieka irytuje... Bo to jeden udaje, że go bawi polityka, a drugi udaje, że go bawią karty, a trzeci udaje, że go bawi zabawa, a naprawdę to oni chcą tylko oszukać się, żeby nie myśleć, że nie mają kłopotów... Wierzaj mi, że bez kłopotów człowiek może się na śmierć zanudzić.
— No, widzisz, a gdybyś ty tak wziął się do filantropji — to podobno dobra zabawa.
— Ba, kiedy nie wiem, jak się wziąć do tego.
— Mhm... Albo tak może do nauki — co?
— Za stary już jestem.
Ja się tam nie znam na tem, ale chyba są ludzie, którzy się znają na tem. Więc, kiedym zdjął okulary i stuknąłem się wskazującym palcem w łysinę, to przyszła mi taka myśl:
Możeby jakie grono ludzi założyło towarzystwo opieki nad nieszczęśliwymi, którzy nie mają kłopotów.
Powiedziałbym nawet tak: żeby owo grono ludzi założyło szkołę miłości ludzi i nauki.
Ale to jakoś dziwnie brzmi w naszem dwudziestem stuleciu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.