Poco?
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Poco? |
Pochodzenie | Koszałki Opałki |
Wydawca | Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
A powiedz mi pan, panie Janie, dlaczego pan żyjesz?
Pan Jan spojrzał na mnie dziecięco-naiwnie.
— Bo się urodziłem — odparł.
— Ślicznie. Mogłeś pan jednak umrzeć, mając rok, dwa, trzy, cztery lata...
— No, ale nie umarłem.
— Więc żyjesz pan nie tylko dlatego, żeś się urodził, ale i dlatego, żeś jeszcze nie umarł?
— A no tak. Żyję dlatego, żem się urodził i że jeszcze nie umarłem.
— Doskonale, a z jakiego powodu ludzie umierają?
— Z różnych... Ale poco to?
— Z różnych, powiadasz pan. Słusznie! Mogła pana piastunka upuścić na ziemię, mogły pana konie na śmierć przejechać, mogłeś pan się spalić benzyną, wylecieć oknem, mógł się nad panem sufit oberwać, pociąg wykoleić, mogłeś pan się zarazić błonicą, płonicą, tyfusem, ospą — wreszcie i od odry dzieci umierają.
— A ja przechodziłem odrę.
— A no widzisz pan. Więc dlaczego pan nie umarłeś?
— Nie umarłem, bo mnie piastunka nie upuściła, konie nie przejechały, nie utonąłem w rzece, nie spaliłem się benzyną... Ale poco to?
— Zaraz zobaczymy... Dlaczego pana piastunka nie upuściła na ziemię?
— Widocznie była uważna i silna.
— Bez wątpienia. A te jej przymioty zależne były od bardzo wielu przyczyn: od dziedzicznie przekazanego jej charakteru wrodzonego i wpływów wychowawczych, którym ulegała aż do chwili, kiedy została pańską piastunką; od sił fizycznych, odziedziczonych od jej rodziców; od ilości i jakości pokarmów, które otrzymywała, aż do chwili, kiedy została pańską piastunką. Ale dlaczego ona była pana piastunką?
— Rodzice jej za to płacili.
— Bardzo trafna uwaga. Rodzice jej płacili, a więc mogli płacić, a więc mieli pieniądze. A na ten fakt, że rodzice pańscy mieli pieniądze złożyło się znów bardzo wiele przyczyn.
— No tak, tak, ja rozumiem... Ale poco to?
— Teraz zechciej pan wyjaśnić, dlaczego pańska maszynka benzynowa nie eksplodowała nigdy?
— Umiałem się z nią obchodzić.
— Tak, nie można jednak zaprzeczyć, że przy największej nawet ostrożności stać się mogło nieszczęście.
— Rezerwuar mógł pęknąć.
— Dlaczego więc nie pękł?
Tu pan Jan spojrzał na mnie wzrokiem, tak pełnym przerażenia, żem się aż zdziwił, i rzekł drżącym głosem:
— Czy pan w ten sam sposób chce rozważać wszystkie przyczyny z powodu których konie mnie nie przejechały, sufit się nie oberwał, pociąg nie wykoleił?
— Rozumie się, panie Janie.
— Ależ ja zmysły stracę.
Spojrzał na mnie błagalnie. Poczułem współczucie dla swej ofiary.
— Niech więc i tak będzie. Poprzestaniemy na tem, co już powiedziane. Musi mi pan jednak przyznać, że istnieje nieskończona ilość przyczyn, które złożyły się na to, że pan nie umarłeś.
— Zgadzam się: w rzeczy samej — nieskończona ilość.
— A pan rozumiesz, co znaczy: nieskończoność?
— Rozumiem. To znaczy: więcej, niż sto.
— I więcej, niż sto tysięcy.
— Panie! Już mi się w głowie kręci.
— To nic...
Pozwoliłem mu odpocząć trochę.
— A teraz powiedz mi pan, dlaczego pan się urodził?
— To przecież jasne: bo mój ojciec ożenił się z moją matką.
— I tylko? Przecież ojciec pana mógł się ożenić, a matka pańska mogła wyjść za mąż za kogoś innego?
— No tak. Ale nie wyszła.
— Bo ojciec pana podobał się matce pańskiej i odwrotnie. Bo była ładna, zapewne zamożna, bo się z tych lub innych powodów spotkali po raz pierwszy, po raz drugi — zbliżyli ku sobie, zaprzyjaźnili. Tu wchodzi w grę i kolor włosów pana mamy, może krój sukni, ładny taniec, pośrednictwo innych osób, wyznanie, stanowisko, nazwisko, wąsy, wykształcenie.
— Ale poco to wszystko? Tak wszystko zaraz obmyśleć, zastanawiać się nad wszystkiem...
— Więc pana nie zajmuje wcale zagadnienie tak ważne: dlaczego pan żyjesz?
— Owszem, zajmuje... No, więc kończ pan prędzej.
— Skończę, owszem. Rozpatrzmy tylko przyczyny, którym zawdzięczają swe istnienie: pański ojciec, panie Janie, i pańska matka.
— Ależ tak, to wcale końca nie będzie.
— Więc rozumie pan teraz, co znaczy nieskończoność?
— Rozumiem: dwie babki, ze strony ojca i matki, i dwaj dziadkowie, a potem już cztery prababki i czterej pradziadowie, potem po osiem prapradziadków i praprababek, potem trzydzieści dwa praprapr... Daj mi pan szklaneczkę wody.
Służę panu, panie Janie... kochany panie Janie... To przejdzie.
— No już... Ale przestań pan.
— Już skończyłem... Przejdziemy teraz do innej dziedziny... Gdybyś pan nie oddychał przez kilka minut, czy mógłbyś pan żyć?
— Udusiłbym się.
— A gdyby pan nie jadł przez tydzień, lub dwa tygodnie?
— Bój się pan Boga: po dwóch dniach umarłbym z głodu.
— Więc, pan, pański ojciec i matka, babka i dziadek, oddychali, jedli. Więc żyjesz pan dlatego, że pan oddychasz i jesz.
— Żyję dlatego, że oddycham i jem.
— A czem pan oddychasz?
— Powietrzem... płucami, bo ja wiem wreszcie.
— A czem pan jesz?
— Zębami, językiem... gardłem... żołądkiem... No, nie wiem wreszcie.
Pan Jan był zupełnie wyczerpany. Oczy mu przygasły, nos się wydłużył, spiekłe wargi leniwie się poruszały, kąty ust opuściły jak do płaczu.
— Czy przyznaje mi pan teraz, że pan nie wiedziałeś, dlaczego pan żyjesz? Czy pan przyznaje mi, panie Janie, że moje pytanie, pozornie tak proste, okazało się niezmiernie złożone i zawiłe?
— Przyznaję.
— Czy pan przyznaje, że każdy człowiek, który żyje, powinien choć trochę wiedzieć, dłaczego on żyje?
— No tak... Ale widzi pan: jak się już tak wszystko wie, to potem człowiekowi tak jakoś dziwnie, bo mu się zdaje, że on nic nie znaczy na świecie. Przedtem to mi się zdawało, że ja rzeczywiście jestem czemś bardzo ważnem, a teraz...
— Myli się pan. Gdy się wie — nie wszystko, bo wszystkiego się nie wie, ale trochę tylko, to dla człowieka jasnem się wówczas staje, poco on żyje. Rozważyliśmy pokrótce, panie Janie, dlaczego pan żyjesz; czy chcesz pan teraz przyjrzeć się temu, poco pan żyjesz?
Pan Jan zerwał się z krzesła i wyskoczył oknem. Pogotowie udzieliło mu pierwszej pomocy.