<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Oświata
Pochodzenie Koszałki Opałki
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1905
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Oświata.


Powiedziałem synowi:

— Oświata, moje dziecko, jest człowiekowi potrzebna.
Powiedziałem córce:
— Oświata, moje dziecko, jest kobiecie także potrzebna.
Powiedziałem obojgu:
— Dzieci, uczcie się!
I ogłosiłem:
«Potrzebna nauczycielka do początków skromnych wymagań. Tamże pokój z samowarem dla spokojnej osoby albo moralnego mężczyzny».
Przyszła nauczycielka.
— Skromnych wymagań?
— Tak.
— Do początków?
— Tak.
— Ile?
— Dziesięć.
— Sześć.
— Mało: osiem.
— Dużo: siedem?
— Dobrze. Od kiedy?
— Od jutra.
I dzieci moje zaczęły się uczyć...
Pierwszy miesiąc: nie zmądrzały jeszcze.
Drugi miesiąc: uciekają od książek.
Trzeci miesiąc: biorą baty.
Czwarty miesiąc: straciły apetyt.
Piąty miesiąc: blade, oczy napuchnięte od płaczu, zgłupiały do cna.
Pięć razy po siedem rubli równa się trzydzieści pięć rubli...
— Pozwoli pani, że będę siedział przy lekcji i posłucham, czego to pani uczy?...
— Bardzo proszę.
Siadam. Słucham.
— Dzieci, weźcie kajety. Napiszemy dyktando.
Dzieci biorą kajety i piszą dyktando.
— Zaczynam:
«Babka patrzy przez lupkę na mapkę. Bąk się zląkł i uciekł z łąk. Dziecko się maże, że ojciec każe, aby aptekarze nie byli w barze. Kózka podarła Józce bluzkę. Handel herbatą i haftkami narobił na huśtawce hałasu. Nie wierz, że zwierz mógł spaść z wież. Napij się wódki, mój ty krótki, i siądź do łódki. On wsadził lufkę w mufkę i powiedział mówkę. Powstał krzyk, bo dzieci żądały fig. Kto idzie przez dróżkę, spotka stróżkę i złamie nóżkę».
— Dosyć. Dlaczego: babka?
— Baba.
— Dlaczego: bąk?
— Bąka.
— Dlaczego: maże?
— Nie wiem.
— Jesteś osioł, dureń, idjota, błazen, nieuk: bo mazać. Dlaczego: kózka?
— Koza.
— Dlaczego wódka?
— Nie wiem.
— Bo: woda.
— A przecież wodą nie można się upić.
— To wszystko jedno. Odmieniaj: babka.
— Babka, babki, babce, babka.
— Znowu nie uważasz; ośle, durniu, idjoto, błaźnie, nieuku. Kogo widzę?
— Nie wiem.
— Jakto nie wiesz?
— Ja panią widzę.
Uderzenie pięścią w stół.
— Kogo widzę? Babkę widzę. Od początku.
— Babka, babki, babce, bab...
Łzy.
Czego beczysz?
— Bo się boję.
— Mazgaj jesteś: babkę, babką, o babce. Nie chce ci się uczyć: babki, babek, babkom. — Wyrośniesz na ostatniego osła: babki, babkami. — Świat cię otoczy pogardą: o babkach.
Łzy.
— Powiedzcie mi teraz, co to jest — kózka?
— Zwierzę, proszę pani.
— Kretyn jesteś: nic nie umiesz. A ty co powiesz: co to jest — kózka?
— Ptak, proszę pani.
— Oślica jesteś. Kózka to jest rzeczownik. A co to jest rzeczownik?
— Część mowy.
— Dobrze. Nareszcie wam to zdołałam wbić w łby, ośle głowy. Schowajcie kajety. Teraz arytmetyka.
Łzy.
— Już beczycie? — Pewien ojciec miał sześciu synów. Razem ci synowie mieli 315 lat. Drugi syn był dwa razy starszy od pierwszego, trzeci — dwa razy starszy od drugiego, czwarty dwa razy starszy od trzeciego i t. d. Ile każdy z synów miał lat? Takie zadania często bywają na egzaminach. Noo?
Przytłaczające milczenie.
— No, ile części miał pierwszy syn? Prędzej.
— Części mowy, proszę pani.
— Osioł jesteś. Nic nie umiesz. No, a ty?
— Rzeczownik, proszę pani.
— Oślica jesteś. Pierwszy syn miał jedną część lat. Napiszcie jedynkę. Czego wytrzeszczacie oczy? Nie umiecie jedynki napisać?
Łzy, łzy, łzy!
— A drugi syn miał dwa razy więcej lat. Więc ile drugi syn miał części?
— Trzy.
— Źle. No, a ty co powiesz?
— Dwie, proszę pani.
— Dobrze. Co to się stało? Co ja widzę?
— Babkę, proszę pani.
— Zamiast pleść głupstwa, tobyś lepiej nic nie mówiła. Piszcie: dwie części. No, dwójkę napiszcie. A dalej cztery, prędzej, osiem, szesnaście i trzydzieści dwa. Teraz trzeba dodać, rozdzielić — i wypadnie, że pierwszy syn miał pięć lat, a najstarszy — sto sześćdziesiąt.
— To można tak długo żyć, proszę pani?
— Do głupich pytań, to ty jesteś jedyny, ale do nauki, to ani w ząb. Ja wzięłam tak tylko dla przykładu. Ile jest dwanaście razy dwanaście?
— Trzysta.
— Źle.
— Bo ja to wziąłem tylko dla przykładu.
— Będziesz sobie żarty ze mnie stroił, smarkaczu? Przepiszesz za karę na jutro cztery stronice z książki. No, a ty co powiesz?
— Jaaa?
— Tak: ty. Ile jest dwanaście razy dwanaście?
— Cztery.
— A dwa razy dwa?
— Także cztery.
Bardzo dobrze. Za karę zrobisz na jutro mnożenie: dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćdziesiąt dziewięć przez 99,999,999.
Nauczycielka wstaje. Dzieci popłakują.
— Widzi pan, co to się trzeba namęczyć, nagadać? Aż w gardle zasycha.
— A tak: babka, babki. Ale wie pani: babce, kogo widzę? babkę... że ta nauka: babką, o babce... to mi dzieci: babki babek... do grobu wpędzi: babkom, babkami, o babkach.
— A panu się zdaje, że nauka, to co? Ja uczę tak, jak trzeba. Pan sądzi, że ja — to co?
— Chyba rzeczownik, proszę pani.
Trzasnęła drzwiami i wyszła.
A ja powiedziałem dzieciom:
— Jeżeli mi się które z was waży wziąć książkę do ręki, to mu kości połamię.
Bo ja to tak, jak prosty człowiek, ale rozum mam i zdrowe zmysły chyba także.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.