Ostatnie dni Pompei/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatnie dni Pompei |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Leo Belmont |
Tytuł orygin. | The Last Days of Pompeii |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Można było nie pokochać Jony. Zdawała się zbyt wzniosłą, aby budzić miłość w sercach pospolitych. Lecz kto ją raz pokochał, dochodził w miłości aż do ubóstwienia. Naokół niej roztaczała się niby czarowna muzyka, która ujarzmiała rozkochanego, nie pozwalając zapomnieć o jej urokach. Uległ jej tedy nawet tajemniczy Egipcjanin, w którego sercu wrzały najokropniejsze namiętności, niepogodzone z odmową rozkoszy. Uległ jej także ognisty temperament Greka, którego wyobraźnia nieraz bywała obłąkaną, ale serce pozostawało nieskażone śród płochej i rozpustnej młodzieży, którą darzył swojem bogactwem, ale którą w gruncie rzeczy pogardzał. Jona wydobyła z dna jego duszy wszystkie skarby marzeń, które były w niej zagrzebane i ukryte.
Mówiliśmy wyżej, że i ona pokochała młodego Ateńczyka, w którym znalazła współdźwięczną ze swojem sercem strunę poezji. Ale teraz jej duma była zraniona głęboko inwektywą Arbacesa. Uwierzyła, że Glaukus wyraził się o niej lekko i poczytywała to za karę słabości swojej ponieważ dała mu poznać poczynającą się skłonność. Sądziła, że za to doznała wzgardy i cierpiała okrutnie. Zamknęła się w najustronniejszej izbie swego domu. Nie wpuszczała do siebie nawet kobiet. Zamknęła drzwi domu oblegającym gościom. Niewpuszczony miedzy innymi Glaukus był zdumiony. Rozumiał bowiem, że Jona wyższa jest nad zwykłą kapryśność kobiecą.
Dom ukochanej we Włoszech jest świątynią Kupida. Zawieszał na jej drzwiach girlandy najpiękniejszych kwiatów i wygrywał pod jej oknem najpiękniejsze melodje. Lecz okno nie otworzyło się. Jego śpiewny głos czarował ją, dochodząc przez szyby, ale w miłosnem natręctwie wyczytywała nową obelgę.
Uczyniła jeden tylko wyjątek, wpuszczając Arbacesa. Omamiał ją wzrokiem węża i przewagą rozumu. Rozciągnął nad nią władzę przemożną, z pod której nie mogła się wyłamać. Nie przenikała przecież jego zamiarów. Był dla niej wzorem mądrości, świętością, nieomal istotą nieziemską, którą musiała szanować. W gruncie rzeczy lękała się jego zimnej twarzy i lodowatej mądrości. Obecność jego była dla niej przykra. Ale nie śmiała mu wzbronić wstępu.
Arbaces podwoił obecnie podstępy, dążące do zawładnięcia pożądanym skarbem. Pokonawszy mocą pokus rozkoszy Apaecidesa, którego młode zmysły nie oparły się potędze uciech, widział w tem wróżbę pomyślną — przezwyciężenia cnotliwego oporu siostry. Tłumiąc w sobie nienawiść, powstałą na gruncie zazdrości, starał się poniżać współzalotnika tonem obojętnym, aby nie nadać mu zbyt wielkiej ceny. Wymieniał go zwykle w jednym rzędzie z Klaudjuszem i Lepidusem, wszystkich trzech pomawiając o jakieś modne zdrożności i nowoodkryte sposoby rozpusty Jona kryła ból, słuchając tych okrutnych oskarżeń, czynionych tak obojętnie, że niepodobna było wyczuć w nich fałszu i celowości.
Razu pewnego zegabnął ją:
— Czemu nosisz zasłonę w domu? Nie jest to grzecznem wobec przyjaciół.
Nie powiedziała mu, że ukrywa zaczerwienione od łez powieki. Rzekła:
— Arbacesowi, który zważa tylko na duszę, widok twarzy jest niepotrzebny.
— Właśnie dlatego, że z piękna twarzy odczytuję piękno duszy, pragnąłbym twarz twoją widzieć co dzień... co godzinę! — odparł z mimowolnym żarem.
— Powietrze Pompei i ciebie uczyniło pochlebcą — rzekła z wymuszonem weselem.
— Mniemasz-że, Jono, iż dopiero w Pompei dostrzegłem twoją niezwykłą piękność?
Głos mu drżał. Tłumiona długo namiętność zrywała tamy. Mówił dalej:
„Jest pewna miłość, piękna Greczynko, niepojęta dla lekkomyślnej młodzieży, niezrozumiała dla gminu. Marzył o niej współziomek twych przodków, wychowany w jaskini Plato. Miłość duszy dla duszy! Nie odstręczą jej zmarszczki. Nie odrzuci szpetności. Szuka tylko młodości wzruszeń. Jest udziałem tylko umysłów wyższych. Dać ją może czasem serce napozór surowe i zimne. Taką miłość, Jono, składam na twoim ołtarzu. Możesz ją przyjąć bez zapłonienia.
— Mówisz o przyjaźni! — rzekła w niewinności duszy.
— Precz z tem brzydkiem słowem! — zawołał. Określa ono związki szalonych i rozpustników, Glauków i Klaudjuszów. To, coArbaces czuje dla Jony, nie jest ani miłością, ani przyjaźnią. To nie ma imienia na ziemi.
Czuła się dziwnie pomieszaną tami wyznaniami czułości w ustach mędrca, jakkolwiek nie domyślała się drzemiącego na dnie brudu namiętności. Skierowała rozmowę na inny temat. Rozpytywała o brata. Doznała żywej uciechy, że przyniósł jej dobre o nim wiadomości. Apacides ukoił się w swoich smutkach, poweselał, ożył. On, Arbaces, otworzył mu tajemnice mądrości, ukazał cały majestat bogini Izydy. Młodzieniec nie zawiódł się na przyjaźni swego opiekuna... Jona, zapominając przykrości, dziękowała Arbacesowt gorąco. Skorzystał w mig z jej dobrego usposobienia. Prosił ją serdecznie, aby raz jeden zechciała odwiedzić jego mieszkanie — pozna, wprawdzie w miniaturze, zarysy egipskiej architektury, coś z domowego szyku Teb i Memfisu, kawałek nieznanego a ciekawego świata, coś kształcącego serce i wyobraźnią.
— Niechże smutki mego domu rozjaśni obecność Jony, którą cały świat podziwia!
Dała się uwieść jego zręcznym słówkom, dowcipowi i wymowie, któremi starał się ją olśnić, przeprowadzając rozmowę na dalekie tematy o kulturze Egiptu — usuwał przykre wrażenie wybuchu, który o mało nie porwał go za daleko poza granice koniecznej maski jego zamysłów — i przyrzekła odwiedzić go następnego wieczora. Egipcjanin odszedł z twarzą, na której promieniała świętokradzka radość.