Ostatnie utwory Klemensa Junoszy

>>> Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Chrzanowski
Tytuł Ostatnie utwory Klemensa Junoszy
Pochodzenie „Słowo“, 1897, nr 162
Redaktor Mścisław Godlewski
Wydawca Spadkobiercy Antoniego Zaleskiego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Jana Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OSTATNIE UTWORY
Klemensa Junoszy.

Klemensa Junoszę wypadnie zaliczyć do rzędu najpłodniejszych powieściopisarzy polskich, niema bowiem roku, w którymby autor „Pająków” i „Czarnego błota” kilkoma pracami nie powiększył swego literackiego dorobku. Zapewne, przy tak płodnej twórczości, nie wszystkie prace Junoszy posiadają jednakową wartość — w niektórych znać nawet pewne zmęczenie — ale wszystkie mają swój charakter i dla bardzo wielu czytelników swój urok. Od powieściopisarza wymaga się dzisiaj bardzo wiele. Nie dosyć, aby zaspakajał on różne potrzeby estetyczne, ale żądamy jeszcze od niego, aby nas uczył psychologii, etyki, ekonomii politycznej, socyologii, historyi, nauk przyrodzonych i innych tajników wiedzy ludzkiej, aby rozwiązywał wielkie zagadnienia współczesne, przenikał prądy społeczne, aby znał nawskroś człowieka i zbiorowisko ludzkie, aby w jednej osobie był artystą, obserwatorem, filozofem, mędrcem, statystą i lekarzem. Czy tak pojęte zadanie powieściopisarza da się należycie wypełnić, lub czy przynosi rzeczywisty pożytek, a nie staje się rozsadnikiem półmędrkowstwa, czy chcąc krzewić wiedzę, nie obniża jej, czy zamiast czystego ziarna nie rozsiewa pośladu, na te pytania odpowie kiedyś historya literatury i cywilizacyi. To jednak pewne, że dzisiaj już nowe prądy w powieści współczesnej nie spotykają samych bezwględnych wielbicieli.
K. Junosza modernistą w tem pojęciu nie jest. Dla niego życie, to otwarta księga, z której czerpie bezustannie, nie wdaje się jednak w rozwiązywanie wielkich problemów. Tę księgę, a raczej pojedyncze jej karty otwiera i przed swym czytelnikiem, pozostawia mu wszakże swobodę do własnych refleksyj. Nie ma pretensji, aby odtworzyć całokształt życiowy, lecz zakreśla sobie pewne sfery, które zna nawskroś, odczuwa subtelnie i rysuje doskonale. Żyd, chłop, mieszczanin, szlachcic — oto świat, po za który prawie nie wychodzi utalentowany pisarz. A trzeba mieć rzeczywiście rozległy zmysł spostrzegawczy, maesteryę niepoślednią, aby, pomimo tak zacieśnionych ram, tak wyspecyalizowanych tematów, nie powtarzać się i nie wpadać w manierę. Każdą powieść Junoszy czyta się z wielkiem zajęciem, bo w każdej autor ze swojej obfitej skarbnicy obserwacyjnej daje coś, co pociąga, a często wprost chwyta za serce.
Oto np. w „Zagrzebanych[1] co za doskonały typ, dzisiaj już tylko we wspomnieniach kołaczącego się rezydenta. P. Symplicyusz Jajko nie jest bynajmniej darmozjadem, który ciągnie ku dymiącemu kominowi. Bynajmniej. Do każdego dworu i dworku, gdzie zawita, wnosi za sobą pracę, trzeźwość i światłą radę. Wszędzie też jest niecierpliwie oczekiwanym i mile witanym gościem. Sam dużo przeszedł w życiu, patrzał na wiele wypadków i licznych znał ludzi, z czego wyniósł doświadczenie bogate, którem chętnie się dzieli ze swymi przyjaciółmi. Jak zaś umie być przytomnym, świadczy jego wpływ na losy mieszkańców Maciejowa. Maciejów, chociaż coraz bardziej obcinany i obkrajany, przechodził jednak z ojca na syna i pozostał w rodzinie. Obecny właściciel, p. Mikołaj, na włos nie różni się od swoich przodków. Gospodaruje według starej metody, zabiega, oszczędza i dzięki temu bieda nie zagląda pod jego dach. I dobrzeby się działo p. Mikołajowi, gdyby nie zmartwienia, których mu przysparzają własne dzieci. Pani Lucyna, rozkapryszona rozwódka i przedwcześnie znudzony p. Karol, czują się na wsi zagrzebanymi. Chcieliby wylecieć w szeroki świat dla zrobienia t. zw. karyery. Oboje męczą starego ojca, aby Maciejów sprzedał i tym sposobem dał im możność wykonania swoich planów. P. Mikołaj wykręca się, jak węgorz, ale na domiar złego zjawia się jakiś Niemiec, który gotów jest kupić wieś za bardzo wysoką cenę. W tych ciężkich opałach zjawia się z odsieczą p. Symplicjusz. Umie on rzeczy tak pokierować, że tranzakcya odracza się na później. Tymczasem zjeżdża pupil rezydenta, dziarski p. Witold, który zakochał się w p. Lucynie, a że jednocześnie p. Karol na zabój rozmiłował się w uroczej sąsiadce Michasi, rzeczy układają się jak najlepiej, gdyż dwa młode stadła odtąd za żadne skarby nie chcą opuścić wsi.
Fabuła jest więc bardzo prosta. Niema w niej żadnych powikłań, powiem nawet, że wszystko dzieje się raczej pod zaklęciem autora, niż siłą konsekwencyi wypadków. Cała jednak wartość powieści spoczywa w doskonale narysowanych postaciach, które posiadają wiele życia i prawdy, a nadewszystko są nawskroś swojskie.
W typowej, z fotograficzną niemal ścisłością odtworzonej kancelaryi małomiasteczkowego regenta, od wielu lat w charakterze dependenta pracuje p. Korkiewicz[2]. Zdziwaczały stary kawaler, uosobienie mola aktawego, ma jedno tylko marzenie — zebrać jak najwięcej pieniędzy. Skąpi więc sobie wszystkiego, nie jada, chodzi w wyszarzanem ubraniu, jednem słowem, przez skąpstwo odmawia sobie najkonieczniejszych potrzeb. Zebrawszy trochę grosza, robi małe interesa na swoją rękę. Jakoż dowiaduje się przypadkiem o jakiejś sumie na Kocimbrodzie, którą, ma nadzieję, z powodu trudności sukcesyjnych nabyć za byle co. Nie jest to jednak rzecz łatwa, bo do współzawodnictwa staje zgraja żydów spekulantów, a także na własną rękę Szmul, okoliczny pachciarz. Nie w ciemię bity p. Korkiewicz, chwyta się fortelu. Główną domniemaną pretendentką do sumy na Kocimbrodzie jest p. Emilia, podżyła już guwernantka, osoba wielce zabiegliwa, pracowita, a nadewszystko miękkiego serca. U niej to zjawia się pan dependent w charakterze doradcy i zyskuje wprawdzie zupełne zaufanie swojej klientki, ale sam nie wie, kiedy nieopatrznie wymówione słowa zamienią go w konkurenta.
Niestety, już po ślubie p. Korkiewicz dowiaduje się, że owa suma była fikcyą, ale ponieważ zdążył już dzięki p. Emilii zakosztować dobrobytu, a także zasmakować w atmosferze rodzinnej, więc się na swój błąd nie gniewa. Nie gniewa się też piękna Sławcia, bo dzięki temu dowiaduje się, że p. Konrad, dzielny chłopiec, ożenił się z nią nie dla jakiejś tam sumy na Kocimbrodzie, ale ze szczerej gorącej miłości.
Życie i stosunki w małem miasteczku, jego mieszkańcy, wreszcie cała kolekcya żydków, są narysowane wybornie. I tutaj fabuła nie jest bynajmniej skomplikowana, a pomimo to książka czyta się z zajęciem, nie pozostawiając ani śladu jakiegoś niesmaku lub pesymistycznego obrzasku.
Cyklistom ku uciesze poświęcił Junosza ostatni swój utwór[3]. Jakkolwiek stalowy rumak dotąd nie oswoił się ze wsią, autor jednak główną akcyę swojej noweli przeniósł na folwark p. Stanisława. Wprzódy jednak opowiedział, jak to p. Stanisław dobrawszy sobie w korcu maku wyborną małżonkę p. Barbarę, pracą i oszczędnością doszedł do poważnej zamożności. Dopóki rodzili mu się aż trzej z rzędu synowie, biegał do stajni, aby upatrzyć przyszłych wierzchowców dla gagatków, (konie bowiem stanowiły nietylko pasyę p. Stanisława, ale i źródło dużego dochodu), lecz kiedy przyszła na świat córka, postanowił wyleźć ze skorupy. Wyprawił chrzciny, jakich nie widziano w okolicy. Sprosił sąsiadów, karmił ich i poił przez trzy dni, a nadto wedle zwyczaju ostentacyjnie zamurował w piwnicy dwie beczki węgrzyna, które obecni poprzysięgli sumiennie wysuszyć na weselu Zosi. Doradcą co do wyboru wina był p. Aleksander, niegdyś kolega szkolny p. Stanisława. Ich spotkaniu towarzyszyła dziwna przygoda. Kiedy szczęśliwy ojciec Zosi jechał do miasteczka dla zaprowiantowania piwnicy, ujrzał coś, czego ani on, ani fornal odgadnąć nie umieli. Jakiś cudaczny drewniany wózek o trzech kołach, który, siedzący niby na koniu jegomość wprawiał w ruch. Konie jak szalone rzuciły się w bok; p. Stanisław wyskoczył z bryczki i dalejże do jegomościa. Byłby oporządził go po swojemu, gdyby w sam czas nie poznał kolegi. Po serdecznych uściskach p. Aleksander objaśnił, że to welocyped w pierwotnej swojej formie.
„Dyabelską maszynę” już więcej udoskonaloną poznał p. Stanisław w kilka lat później i wówczas obudziła w nim ten sam wstręt. Ale nie posiadał się już z wściekłości, gdy tego roku trzej synowie, zamiast jak na szlachciców przystało, zajechać najtyczanką, przyparadowali na rowerach. P. Stanisław klął na czem świat stoi, tem więcej, że chłopcy słuchać nie chcieli o koniu, tylko nieustannie ganiali po miedzach na „cudactwach.” Srogi kłopot opanował p. Stanisława. Toć w takie ręce nic będzie mógł oddać ani folwarku, ani ukochanej stadniny.
Opatrzność nie chciała jednak, aby zbyt długo się martwił biedny szlachcic, zesłała mu bowiem zucha Julka, co to jak ulał do konia, a że w dodatku Julek wkradł się w serduszko Zosi, więc p. Stanisław aż płakał z radości powtarzając:
— Ej koniki, moje koniki, będziecie miały dobrego opiekuna!
Humoreska ta pełna werwy i jowialności, niejedną posępną chmurę spędzi z czoła czytelników, autor bowiem tutaj, jak i we wszystkich swoich utworach, posiada dar rozpogodzenia myśli i serc.

Ch.






  1. Zagrzebani.” Powieść z życia wiejskiego Klemensa Junoszy. Warszawa, u Gebethnera i Wolffa, 1897 r.
  2. Suma na Kocimbrodzie.” Powieść Klemensa Junoszy. Warszawa, u Dubowskiego i Gajewskiego, 1897 r.
  3. Przeszkoda.” Nowela sportowa Kl. Junoszy. Warszawa, w redakcyi „Cyklisty.” 1897 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Chrzanowski.