Pękły okowy/Część druga/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.

Zamieć skrzydlata fruwała nad rozłogami puchów śnieżnych dokoła willi dyrektora Kuhny, zaprószała przestwory mirjadami płatków srebrnych, zasnuwała widnokrąg i posypywała zimowy całun migotliwemi gwiazdkami.
Gdy tuman białej kurzawy przykucnął w zagłębiach wzgórza, ukazała się na drodze z miasta wiodącej sylwetka pana Nawoja, od dwóch miesięcy w tych stronach niewidzianego. W czapce futrzanej, z bobrowem kołnierzem palta podniesionym wysoko zmierzał do dyrektora z ciekawemi dla niego wiadomościami.
W tych plebiscytowych czasach działo mu się świetnie i nie potrzebował wcale hańbić się pracą. Jako wpływowy komunista czerpał w Bolszewji mnogie czerwieńce, powtóre Niemcy — ci sami, co strzelali do niego w Berlinie — przekupywali komunistów śląskich, aby w danym razie z ich pomocą opanować gwałtem tę ziemię skarbów. Na domiar Nawoj zgarnął sporo grosza za Bulę a dyrektor wyładował mu kieszenie, wysyłając go z poleceniem odkrycia sprawców napaści na syna.
Zawziętość była cechą charakterystyczną Kuhnów. Lecz miłość i plebiscyt przysłoniły Wiktorowi przykre przejście a zapomniał o bracie, gdy wybiła godzina ślubu.
W styczniu Ślązak i Warszawianka stanęli przed ołtarzem w kościele Wizytek w Warszawie. Na życzenie panny młodej związał im ręce ks. Woźniak z Szopienic.
P. Wilhelm Kuhna asystował przy tem, udrapowany w powagę, którą pokrywał zaskórny lęk przed rodziną Orzelskich i wogóle Polakami. Towarzystwo to wszakże zrobiło na nim tak korzystne i sympatyczne wrażenie, że nie wzdrygał się już na myśl, że polskość zyska teraz w jego domu pełne prawa obywatelskie. Nie żałował panny Emmy, zwłaszcza gdy p. rejent Orzelski począł go się radzić, czy nie należałoby posagu Jadwini ulokować na G. Śląsku. Od tej chwili nazywał rejenta „zacnym“ i jeszcze więcej rozmiłował się w swej synowej, którą bawiło bałamucenie starego jegomościa.
Gdy młoda para wyjechała do Zakopanego, p. dyrektor pozostał jeszcze w Warszawie z żoną i córką, objadał się w restauracjach, bywał na operetce, zachwycał baletem w operze, zwiedzał to i owo, i chociaż uważał, że nie wszystko było „preiswert“, wyjechał zadowolony a z ożenku syna nawet dumny.
Gdy Jadwinia żegnała go przed odjazdem, ozwał się:
— W Mysłowicach zabraknie ci Warszawy.
— Ale w Warszawie zabrakłoby mi Wiktora. Zresztą... ja jestem Ślązaczka! — szepnęła mu na ucho.
— To dobrze, dobrze! — ucieszył się.
Chociaż wrócił w różowym humorze, nie zapomniał o Nawoju. Konsekwentny we wszystkiem zachęcał go pieniędzmi do usilnych zabiegów wywiadowych.
Nawoj zaś nie próżnował. Wprawdzie wiele czasu pochłaniały jego sprawy, z partją komunistyczną związane i one to sprowadziły go teraz na G. Śląsk. Jednocześnie jednak prowadził akcję wywiadowczą bardzo zgrabnie.
U dyrektora zastał Nawoj porucznika. Ojciec i syn rozmawiali o interesującej Śląsk kwestji spolszczenia wielkiego przemysłu. Dyrektor, na kanapie wyciągnięty, krzywił się i stękał, gdyż dnia tego dolegała mu podagra. Gdy oznajmiono o przybyciu Nawoja, mruknął:
— Nareszcie zjawił się ten szubienicznik.
Tymczasem Nawoj jak niejeden szubienicznik w tych plebiscytowych czasach, mógł był uchodzić za dyrektora kopalni, i to łatwiej od p. Kuhny z jego pospolitą fizjognomją. Na rysach twarzy jego spoczywała powaga. Siadł w fotelu ze swobodą klubowca.
— Może pan bratu podziękować za wszystko! — zwrócił się do porucznika.
— Co? Czy to prawda? — krzyknął dyrektor i twarz jego przybrała straszny wyraz.
— Prawda! Niema cienia wątpliwości. Pan sędzia zwrócił uwagę na p. porucznika szefowi Hauptverbindungsstelle Spree, majorowi v. Roeder oraz majorowi Kaffalke, jako na osobnika, którego należy unieszkodliwić. Poczytano mu to za świetny dowód patrjotyzmu i poruczono wykonanie tego na koszt centrali wrocławskiej.
— Skąd pan to wie?!
Do głębi przejęty tem dyrektor utkwił w Nawoja, jakby we wroga, wściekłe spojrzenie.
— Od kochanka kochanki pana sędziego. Bardzo przystojna modystka z pierwszorzędnej firmy. Tego kochanka ja jej zwerbowałem. Dowiedział się on wszystkiego od niej i... od pana sędziego samego. A potwierdził mi to potem pewien niższy funkcjonarjusz tej centrali, więc chyba pan dyrektor przyzna, że zrobiłem...
— Donnerwetter! — zaklął dyrektor i chwycił się za głowę.
A Wiktor spytał Nawoja:
— A jak wplątał się w to Artur Gronosky?
Nawoj uśmiechnął się.
— Szukać tak przebiegłego gracza jak p. sędzia! On zasłonił się tym Gronosky‘m tak doskonale, że ojciec i brat nigdy nie byliby mogli posądzić go o jakikolwiek udział w tej sprawie, gdybym ja nie był wniknął do jądra tej intrygi... Zatrzymałem się w Opolu i zwróciłem do owego Gronosky‘ego.
— Pan z nim rozmawiał?
— Rozmawiałem.
— W jakim charakterze?
— Zbliżyłem się do niego, jako rzekomy ajent z „Spree“, któremu polecono śledzić zbiegłego z Wieży porucznika Kunę, aby go ponownie przyłapać i uprowadzić.
— I czego pan się dowiedział?
— Rzeczy dla pana porucznika ogromnie ważnej, a mianowicie, że pan sędzia, namawiając pana Gronosky‘ego, swego kolegę uniwersyteckiego, by wyręczył brata i zamiast niego zajął się unieszkodliwieniem pana porucznika, nie wyjawił przed nim nic o... zajściach, jakie p. porucznik miał swego czasu z jego kuzynem.
Wiktor zamienił się w posąg zdumienia.
— Ten Gronosky nic o tem nie wie?
— Na szczęście pana porucznika.
— Więc on działał li tylko jako wróg Polaków przeciwko Polakowi?
— Tak jest.
— Jeszcze nie rozumiem... — wyszeptał Wiktor i raptem zerwał się z krzesła.
— Tam do licha, jakim sposobem dowiedział się Walter o tych zajściach moich z porucznikiem Gronosky‘m?
— Tego nie wiem.
— A czemu to, wiedząc o tem, nie zdradził tego przed tym Arturem Gronosky‘m?
— Czemu? Zapewne dlatego, że sądził, iż Artur Gronosky, poinformowany o tem, kazałby pana zamordować.
— A zatem, posługując się tym Arturem Gronosky‘m, ten szatański, przebiegły człowiek pragnął mieć w nim jedynie firmę, której widok musiał sprowadzić moje podejrzenia w zgoła inny kanał. Chciał zasnuć oczy mnie i ojcu, ogłupić nas i stanąć poza obrębem podejrzeń. Czy tak?
— Tak. Istotnie pomyślał to sobie z szatańską, nieporównaną przebiegłością.
Wiktor zastygł w zamyśleniu. Na kwestję, skąd Walter dowiedział się o jego rozprawie z porucznikiem Gronosky‘m, znalazł odpowiedź odrazu. Było jasne, że tylko panna Emma Schlichtling mogła mu to zdradzić, a z tego wypływał wniosek, że weszła z nim w konszachty w celu uwięzienia krnąbrnego kochanka.
Teraz dopiero ujrzał Wiktor cały ogrom wyrafinowanej nieprawości tej kobiety. Pojął, że ona pokierowała tą sprawą tak, aby rozdzielić go z Jadwinią, dostać go w swe ręce, skrępować, potem zobaczyć się z nim bez świadków, odziać się w piękne pozory wybawczyni i zarówno groźbą jak miłością zabrać więźnia i zakuć w swe kajdany. Djablica!...
W ogromnem zdumieniu, graniczącem z podziwem dla jej demonizmu, Wiktor głuchy był długo na pytania ojca, który, do głębi tą sprawą wstrząśnięty, domagał się wyjaśnienia, jaką to scysję miał Wiktor z jakimś porucznikiem Gronosky‘m.
Artur Gronosky był narzędziem Waltera, a Walter narzędziem tej groźnej wszetecznicy. Emma królowała nad tą sprawą i z niej wzięło początek zło.
— Nareszcie wniknąłem w arkana tej intrygi! — wyrzekł do siebie Wiktor, padł w fotel i zauważył: — Walter przyszył osobistą sprawę do spraw tajnej centrali plebiscytowej. Zawsze praktyczny, obrachowany uniknął przez to kosztów. Wybije on z tego swego patrjotyzmu kapitał. Zachodzi jeszcze kwestja, czy on i inspirujący go czynnik pozwolą mi teraz żyć w spokoju.
— Ja z Walterem się rozprawię! — huknął wzburzony, rozczerwieniony dyrektor.
Syn począł go uspakajać, gdy weszła do pokoju jego matka w futrzanej salopie a z nią młoda pani Wiktorowa w karakułowym żakiecie i ładnej, czarnej czapce, w oczach męża prześliczna.
Jakby odgadując jego zachwyt, uśmiechnęła się do niego wdzięcznie i Nawoj, który z chwilą jej wejścia natychmiast spochmurniał, już z tego wyczuł, jak słoneczna miłość splatała tę ładną parę.
Panie przyszły powiedzieć im „do widzenia“. Wyjeżdżały do Katowic z bardzo licznem gronem kobiet i dziewcząt na przedstawienie teatralne „Kościuszki pod Racławicami“.
— Nie zapomnij — odezwał się do Jadwini mąż — że jutro odbędzie się wykład prof. Wacława Sobieskiego z Krakowa o losach narodu polskiego w ostatniem pięćdziesięcioleciu. Trzeba ściągnąć wszystkie te wasze kobiety.
— Nie zabraknie ich na sali, zobaczysz! Może przy tej sposobności zbierzemy coś niecoś na sierociniec imienia dra Mielęckiego.
— To byłoby dobrze. Nasz lud musi nauczyć się dawać na takie cele. Dotąd umie tylko brać! — rzekł Wiktor.
Jadwinia zaleciła mu, aby sam, i przez Froncka zawiadomił robotników o wykładzie i usiadła na chwilę obok wyciągniętego na kanapie dyrektora.
Stary pan bardzo lubił mieć ją przy swym boku. Jakoż muskał jej rączkę pieściwie i dziękował za troskliwość, lecz, skoro panie wyszły, popadł znów w nastrój posępny. Nie dość, że ból dokuczał mu w nodze, jeszcze myśl o niecnej intrydze Waltera nie dała mu spokoju. Wiktor dziwił się, że ojciec wziął to tak do serca.
Gdy opuścił ich Nawoj, hojnie nagrodzony, Wiktor musiał wyśpiewać ojcu coś niecoś o Gronosky‘ch, zaczem ojciec począł przypierać go do muru, indagować.
— Czy między tobą a Walterem nic nie zaszło od czasu, gdy spotkaliście się tutaj? Ty przedemną coś taisz. Ja muszę to wiedzieć.
Od słowa do słowa Wiktor opowiedział ojcu o zasadzce pod Murckami i cyrografie, podpisanym przez Waltera.
— To nie bracia, lecz dwa wściekłe koty! — mruczał dyrektor chmurny jak Jowisz. — Ten hakatysta urządza z bandytami zasadzkę na brata, a ten warjat odpowiada na to zasadzką!
Nie szczędził Wiktora. Jednakże ujęło go, że postąpił względem brata wspaniałomyślnie a piorunował na Waltera długo, aż zaszył się w gniew. Prężyła się w nim i krystalizowała zawziętość.
Wiktor zaś spozierał na zegarek, bo miał pójść na zebranie Chrześcijańskiego Zjednoczenia Ludowego, gdy zapukał do drzwi Froncek i ukazała się pyzata gęba, okraszona uśmiechem sowizdrzała.
— Ponie poruczniku, spomiarkowołech na banhofie skrzynie i paki, a w nich nic inkszego, jeno wiela gwerów i granatów. Dla onych Hajmatstrojów.
— Dobrze, Froncek. Należałoby ci się coś za to.
— Choć jeden rewolwer!
— Zaraz doniosę o tem komendzie francuskiej!
— A cy to nie szkoda, iże te Francuzy tyla broni wezmom? Ja smykne z Zeflikiem i wyonaczę choć jednom pake.
Przezorny i praktyczny młodzian, którego amory z krzywoustą Manią zawiodły między wagony, przed nadejściem Francuzów na dworzec, uprzątnął w ciemności dużą pakę amunicji, jakby w przewidywaniu, że okaże się ona jeszcze bardzo potrzebną.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.