Pękły okowy/Część druga/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.

„Rodacy! Dzień walnej bitwy o szczęście i wolność waszą, o przyszłość dzieci i wnuków i wszystkich dalszych pokoleń został nareszcie wyznaczony! Dnia 20 marca 1921 r. lud górnośląski z kartką wyborczą w ręku jako jedyną bronią zrzuci z siebie jarzmo niewoli pruskiej i jako pan samowładny obejmie władzę na Górnym Śląsku w swoje ręce...“ — czytały liczne zastępy ludzi na olbrzymich plakatach w odezwie Wojciecha Korfantego, w której Komisarz Plebiscytowy uskarżał się na krzyczącą uchwałę londyńską, dopuszczającą do głosowania tłumnych a hakatystycznych emigrantów w tym samym dniu, co stałych mieszkańców G. Śląska. Mimo to z odezwy biła silna wiara w zwycięstwo „świętej i sprawiedliwej sprawy“ — wiara, że „Bóg sprawiedliwy czuwa i błogosławić będzie wielkim zapasom ludu górnośląskiego“.
Czytali to ludziska „zmitrężeni wbrew ich woli przewlekającym się tak długo okresem przedplebiscytowym, pełnym krwawych niespodzianek, bandyckich scen i zmagań z rozlewającym się szeroko występkiem“.
Czytali, radując się, że nareszcie nadchodzi upragniona a wielka godzina sądu G. Śląska nad Prusakiem, godzina wyzwolenia z wiekowego jarzma.
Lecz zarazem wkradał się w te uczucia lęk przed dniem 20 marca, przed falą owych „Górnoślązaków“ z Niemiec, których podejrzewać trzeba było o to, że pospołu z bojówkami siać będą przestrach, zamęt, panikę, by przez te praktyki uniemożliwiając prawidłowy przebieg głosowania, ratować G. Śląsk dla Prus.
Obawy te znalazły wyraz na wiecu robotników w Mysłowicach. Otremba, Zając i inni górnicy wyobrażali sobie już szajki hajmatstrojów, rozbijających masy ludu, i oddziaływali na słuchaczów defetystycznie, aż wyskoczył przed nich Wiktor Kuna i huknął na nich niby na bezdusznych szeregowców i maruderów.
— Co?! Wy boicie się teraz tych burszów i buksów, co tu przybyć mają — wy?! A czy baliście się dotąd Grenzschutzu, Zycherki, Orgeszów i hajmatstrojów? Baliście się zielonków w pamiętnych dniach sierpniowych? Czy to myślicie, że ci emigranci, rzekomi Górnoślązacy, to smoki, co ogniem piekielnym na nas zionąć będą i piec nas na djabelskim rożnie? Chyba to tylko ludzie jak inni, nie groźniejsi od tych, których wyforowaliśmy za ostatnią granicę.
— Gdzież to, u licha, zapodziały się te pierony, co jak ś. p. Kłosek szli w ogień maszynówek i szturmowali do Mysłowickiego szlafhauzu, że dzisiaj tchórz was jakiś obleciał? Zaraziły was tym strachem stare baby albo agitatorzy szwabscy, odstręczający ludzi w pociągach od głosowania, od spełnienia naszego obowiązku. Niechaj każdy z was spojrzy na swe łapy i przypomni sobie nasze boje zwycięskie, a potem niechaj powstanie i powie, że się boi!...
— Oh! Mo recht! Niech żyje!
Głośne okrzyki zerwały się w sali zewsząd żywiołowo, bo Kuna jedną iskrą swego męstwa i zapału „przeonaczył“ ich w zastęp wojaków. Chłop był morowy, co sam wszędzie spieszył, gdzie było niebezpieczeństwo, innych za sobą porywał a tchórza nie znosił — pieron prawdziwy.
Nikt nie byłby myślał, że to syn dyrektora, który robotnika miał jeno za dwie ręce i dwie nogi. On stał między nimi jak brat z braćmi, z ziemi tej piastowskiej wyrosły. Chłop gorący, prawy i miły, co choć od starych bab im wymyślał a w boju niekiedy w bok człeka mocno szturnął, zawdy miał należne posłuchanie. Swojak był, brat, pieron i basta.
Obstąpili go kołem, oś w nim swoją wyczuwając, i byliby zaraz chwycili go na ręce i w górę podnieśli na wiwat, lecz on mówił im jeszcze:
— Zastanówcie się! Zycherkę djabli wzięli z naszą pomocą i za to mamy swoją policję. A czy to myślicie, że ta nasza policja nie potrafi utrzymać tu szwabów na obroży? Przytem zaś pomogą im Francuzi.
— Prawda, że cztery pułki Anglików mają przybyć na G. Śląsk, a Anglicy to — inne Niemce, ale i oni szwabom w nieporządkach nie pomogą, bo im z Opola zakażą. Żeby Komisja Aljancka do gwałtów nie dopuściła, nad tem czuwa także nasz borak Korfanty. Więc niech każdy z was pięścią gębę zatka takiemu, co strachy głupie sieje. Niech takiego tchórza, czy szwabskiego ajenta na kij nadzieje, niby bukoka na wróble, i postawi między klety, basoki głupie i klachule. My się żadnego szwabskiego nasienia nie boimy!! — zawołał.
— A dyć rychtyk!
Znów chór okrzyków i śmiechów uderzył o ściany i twarze rozpromieniły się jakby na weselisku. A Wiktor Kuna ciągnął:
— Nie boimy się... Jakoż teraz najpierw pójdziemy wszyscy sprawdzić, czy nas rychtyk na listach zapisano, czy jakiemi matactwami nie chcą nas pozbawić głosu, prawa obywatelskiego. Sprawdzimy na listach czy są tam porządnie wypisane nazwiska nasze, żon, matek i krewnych. A potem w dniu 21 marca, jak jeden mąż głosować będziemy i murem staniemy przy Matce-Polsce...
— Jeszcze słowo. Pamiętajcie i powtarzajcie w kopalniach, hutach i domach, co wam już dawniej mówiłem, a mianowicie, że w Westfalji kobieta i małoletni robotnik, pobierali w kopalniach 22 i pół marki dziennie, na Dolnym Śląsku 24 marki a górnośląska robotnica brała w tym samym czasie tylko 19 i pół marki. Czemu? Czemu jej szwaby skąpili, czemu ją krzywdzili? Bo Polka... I tak samo byłoby jutro, gdybyśmy nasz Śląsk w szponach szwabów zostawili. Bo to plemię na polskiej krzywdzie jedzie i krzywdą pogania.
— I to wam przypominam jeszcze, że w ostatnich latach trzydziestu, Niemcy pokrzywdzili robotników górnośląskich o... 2 i pół miljarda marek przedwojennych, płacąc im stale mniej, niż robotnikom w Niemczech. A, że wartość hut i kopalni naszych wynosiła dwa miljardy, więc krzywda robotników o pół miljarda przerasta wartość tych wszystkich kopalni i piętrzy się w taką górę, że mógłby ją zobaczyć ślepy. A w czyjej to kieszeni przepadło te 2 i pół miljarda? W kieszeni Niemca — prawroga naszego, prawroga Polaków i Polski!... Ale już dobiega kres krzywd, hańby, ucisków i sromu! Kończą się wiekowe rządy podłego łupieżcy na tej Piastowskiej ziemi... — huknął wreszcie Kuna i uderzył młotem w spiż swych uczuć najszczytniejszych.
A słuchacze, uroczeni temi dźwiękami, w milczeniu wpatrywali się w niego, niby w świętą figurę, takie biło od niego światło. Gdy skończył, odczuli, że słowa z głowy tylko płynące byłyby w tej chwili przebrzmiały bez wrażenia. Nikt zatem nie zabrał już głosu, lecz wszyscy zaintonowali z przejęciem: „Nie damy ziemi“...
Zabierano się hurmem do wyjścia, gdy powstrzymał ich jeszcze miejscowy aptekarz, rodem z Wielkopolski, który wstąpiwszy na estradę, jął wylewać swe wrzące oburzenie na „Katolika“.
W czasie szalonych zmagań z groźnym wrogiem, w ogniu walki, gdy wódz łączył ludzi w jedną stalową brygadę, ten „polski“ organ błąkał się po piaskach niewczesnych rozumowań, kołysał się w tę i w ową stronę i zawsze jeszcze nie wiedział, czy jest istotnie „Polnisch“. Jakoż bałamucił masy swych czytelników, oczekujących odeń drogowskazu, i prowadził je na grząskie manowce wątpliwości i niepewności bezdusznej, jakby pragnąc, by z siejby jego pustych ziarn Niemiec zbierał plon i bezgłowe drużyny jego zapędził do swej owczarni.
Mówca przestrzegał przed tem „polskiem“ pismem i wreszcie z okrzykiem: hańba! zmiął gazetę w dłoniach i cisnął na ziemię, pod nogi „ten pognój dla roboty niemieckiej“. A wiara Mysłowicka odpowiedziała chórem:
— Gańba!
Zaczem sala pustoszała. Pod koniec zebrania wsunęła się do niej pani Jadwiga i teraz przytrzymała wychodzącego z niej męża, widocznie strapiona.
— Chodź zaraz do ojca!
— Czy się co stało?... — udzielił mu się jej niepokój.
— Ojciec... zasłabł.
— Zasłabł... Żyje?? Mów, mów wszystko!
— Zasłabł. Lekarz jest przy nim. Lekki atak...
Przez chwilę Wiktor kroczył obok niej bez słowa.
— W ostatnich czasach był blady, nerwowy, wzburzony...
— Mama mówiła mi, że kilka dni temu napisał do Waltera, wzywając go do siebie. O treści tego pisma wnioskować można z odpowiedzi, jaka dziś nadeszła i spowodowała ten atak.
W milczeniu weszli do willi, gdzie zastali dyrektora, bladego śmiertelnie, spoczywającego w łóżku. Nie postradał mowy, lecz złamany, na poły martwy zdał się przebywać na krawędzi zaświata. Wyraz bolu osiadł na łuku brwi. Popatrzył na syna i po długiej chwili wyrzekł:
— Przeczytaj ten list od Waltera.
Dopiero, gdy chory pogrążył się w stan półsnu, Wiktor i Jadwinia przeszli do gabinetu z panią Agatą, która przedłożyła im fatalny list pasierba.
„Drogi ojcze! — tłumaczył Wiktor żonie. — Nie przestąpiłem progu Jego domu od chwili, gdy przekonałem się, że obłęd polski odebrał mi siostrę a ojciec, zgoła nieświadom rozpościerającej się w Jego domu zarazy, obojętnie patrzy na dominujące wpływy Wiktora i z niepojętą, oburzającą biernością toleruje bezczelnie podnoszącą głowę polskość.
„Teraz ojciec wzywa mnie do siebie, ale z tonu Jego listu wynika, że nie miłość ojcowska włożyła Mu pióro do ręki, lecz raczej gniew. Mam przyjechać — może za pozwoleniem Wiktora — aby wysłuchać reprymendy. Snać Wiktor obgadał mnie, oczernił przed ojcem i pragnie zgotować sobie tę przyjemność, by ujrzeć mnie pod rózgami ojcowskich zarzutów, a mianowicie, aby schować we własną kieszeń te akcje kopalni Mysłowickiej, jakie ojciec kiedyś mi obiecywał.
„Mimo to wszystko jestem gotów przyjechać, bo nie obawiam się ani ojcowskich przez Wiktora przygotowanych gromów, ani tego Polaka samego, ani wreszcie szajki służących mu zbirów. Ale wpierw muszę mieć ze strony ojca jedno zapewnienie:
„Oczywiście wielki przemysł górnośląski oświadczył się niedwuznacznie za Niemcami i przykłada rękę gorliwie do naszych zabiegów plebiscytowych. Mam nadzieję, że ojciec nie upadł jeszcze tak nisko, aby miał wyłamać się z pod wskazań tego credo przemysłowców górnośląskich, być jedyną czarną owcą wśród tego prawomyślnego grona, które przecież nie może płacić haniebną niewdzięcznością i zdradą za błogosławione względy naszego cesarza.
„Nie jestem wszakże pewien, czy otumaniony przez Wiktora i jego matkę, nie zachwieje się ojciec w dniu 21 marca i nie posunie się do zdrady.
„Oczekuję zatem, że ojciec da mi uroczyste zapewnienie, iż on i Jego żona głosować będą za Niemcami. Skoro takie zapewnienie otrzymam, pospieszę bezzwłocznie do Mysłowic.
„Jeżeli zaś nie — to z głębi mej niemieckiej duszy cisnę klątwę na dom ojca, jako na dom zdrajcy i wroga, z życzeniem, aby dom ten rozwalił się w gruzy wraz z całem Państwem Polskiem pod obuchem zasłużonej pomsty niemieckiej.“
Gdy Wiktor półgłosem tłumaczył ten list, Jadwinia, o ramię jego wsparta, nie odrywała oczu od tego skryptu. Sprawdzała każde słowo, jakby nie chcąc wierzyć, że tak pisał syn do ojca. A wreszcie wyszeptała:
— Zasłużonej pomsty niemieckiej... Zasłużonej... pomsty, pomsty...
Wiktor odłożył list i rzekł do niej:
— Otóż masz wgląd w czarną otchłań duszy, pełnej dzikiego, zachłannego egotyzmu jaskiniowców... Niemcy nie mówią: „Leben und leben lassen“, jak inne narody lecz „żyć na gruzach świata“ — świata pokaranego przez nich „zasłużenie“ za to, że nie jest niemieckim.
Przypomniał mu się porucznik Kaufmann, który kiedyś rozwijał przed nim misternie psychoanalizę Teutonów i uczył go patrzeć w ich duszę zbiorową.
W kilka dni pan Wilhelm dzięki silnemu organizmowi począł mocować się z beznadziejną niemocą.
Odzyskiwał władzę w sparaliżowanej prawej części ciała, dźwigał się do życia i uśmiechem, dobrze wróżącym, przyjął Jadwinię, gdy przyniosła z oranżerji kilka jego ulubionych tulipanów. A pani Agata uważała, że ona przynosi mu z sobą zdrowie. Bo rzeczywiście młoda ta kobieta więcej niż kiedykolwiek oddziaływała nań magicznie. W jego oczach była najpierwszą osobą i na jej życzenie lubo krnąbrny, stosował się do przepisów lekarskich pokornie.
Pewnego razu, trzymając jej rączkę, ozwał się:
— Dobrze mi, gdy jesteś przy mnie. Gdybym był na miejscu Wiktora, kochałbym się w tobie, jak on. Ja byłbym dla ciebie został Polakiem.
— Dla mnie zostanie ojciec teraz zdrowym! — uśmiechnęła się, lecz pomyślała sobie, że nie pragnęłaby, aby Wiktor „dla niej“ był się wyrzekł narodowości niemieckiej. On miał być Polakiem — tak jak istotnie był — nie z miłości do kobiety ani z tym podobnych motywów, lecz z najgłębszego przekonania i na głos swej krwi.
Nigdy w życiu swem pan Wilhelm nie kochał tak jak Wiktor, nigdy nie byłby całkiem rozsunął kanwy jego uczuć, dopiero teraz, u progu śmierci odczuł syna i zdumiał się, że kwiaty miłości tego junaka, wyrastały z ziemi, z jakiej on sam był ulepiony.
Chociaż miał przy łożu żonę i córkę, szukał oczyma Jadwini jako uosobienia uśmiechu życia, a ona, lubo odrywana pracą plebiscytową, jaka wrzała w tempie przyśpieszonem, poświęcała mu każdą wolną chwilę. I dla niego była ona — Polska.
Wkrótce usadziła chorego w głębokim fotelu przy biurku, gdzie poczuł się już znów jakby przy swym warsztacie, i śmiała się, gdy żartował z wdzięcznie brzmiącej niemczyzny, jaką popisywała się przed nim z wdzięczności za to, że, jak sądziła, ten „Niemiec“ będzie, o ile pozwolą mu siły, głosować w plebiscycie za Polską... — dla niej.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.