Pękły okowy/Część pierwsza/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Gdy Wiktor stanął przed omszałą bramą zamku książęcego, tuż do rynku pszczyńskiego przylegającego, furtjan, uprzedzony o jego przybyciu, wpuścił go zaraz na niewielki, kociemi głowami wybrukowany dziedziniec. Z prawej strony oskrzydlała go wysoka i ogromna oficyna. Mury tego starego, w półkole wyginającego się domostwa pokrywały szczelnie bluszcze, posępny wyraz nadając uwięzionemu w mroki zaciszu. Okna oficyny tej spozierały na dużą, nowoczesną przybudówkę pałacową, przez którą służący przeprowadził gościa do sklepieniem osłoniętego przejazdu, będącego niejako przełęczą między sferą służby a wielkopańską siedzibą. Wyszedł tam na spotkanie Wiktora stary, brodaty strzelec i wskazał mu dostojny, safianowy fotel w pobliżu szklanych drzwi zamku, za któremi znikł służący.
Nie trwało długo a lokaj wprowadził gościa panny Schlichtling (którą służba nazywała zwykle von Schlichtling) do wnętrza pałacu, gdzie zabieliła się przed nim o kilka kroków marmurowa klatka schodowa. U stóp jej przykuła wzrok Wiktora wysoka waza z porcelany chińskiej.
Wszedłszy na piętro, ujrzał po lewej ręce, za rampą galeryjki, portret Wilhelma drugiego naturalnej wielkości, w stroju myśliwskim. Na widok tej, z tysiącznych reprodukcji znanej mu podobizny, Wiktor uśmiechnął się z tego, że u dołu witał go jeden strzelec a u drzwi salonów drugi, odróżniający się od pierwszego głównie kogucią, impertynencką pewnością siebie.
Wiele więcej zaciekawiła Wiktora rozwieszona przed nim na ścianie, ogromna skóra żubra, zabitego ongi „gdzieś w zachodniej Rosji“, czyli w Puszczy Białowieskiej. Wieść niosła, że ostatnie okazy tego wspaniałego zwierzęcia, niestety bez byka, gnieździły się w lasach Pszczyńskich księcia von Pless, aby zejść ze świata bezpotomnie.
Otworzyły się drzwi i Wiktor wszedł do podłużnego, wielkiego salonu balkonowego, przybranego bukietem mebli, gdzie w pierwszej chwili nie dostrzegł nikogo. Lecz od okrągłego stołu podniosła się z poduszek głębokiego fotelu i z pod wachlarza palmy smukła sylwetka młodej brunetki, w turecki szal otulonej. Na tle tego salonu, obfitującego w cenne etażerki, gablotki, kozetki, który zdał się wydzielać subtelną woń paryskich perfumów, panna Emma Schlichtling rysowała się bardzo ładnie. Z krótkiej, ondulowanej czupryny spadał umiejętnie, figlarnie zwinięty kędziorek między linje brwi, z pod których wyzierały ciemne, uśmiechnięte oczy. Nos miała wydłużony, wargi wąskie, lica matowe. Ubrana skromnie a wytwornie w kostjum, przez krawca skrojony, przedstawiała wyjątkowy typ Niemki skosmopolityzowanej, niesłychanie dalekiej od chleb dzieciom krającej Dorotei lub Grety z długiemi warkoczami. Dostosowana była w każdym calu do atmosfery i środowiska pałacowego.
W oka mgnieniu zauważywszy, że dawny jej, uprzywilejowany wielbiciel przedstawiał się w swem sportowem ubraniu nietylko „możliwie“ ale wcale ładnie, wyciągnęła do niego rękę gestem, w którym była zarówno grandezza cieplarnianej damy, jak poufałość i sympatja dobrej znajomej.
— Wiktorze, skąd ty się tu wziąłeś? Ty nie masz prawa wstępować na tą ziemię! — uśmiechnęła się, wcale tem bezprawiem niezgorszona. A Wiktor, nastrojony już na nutę łobuzowską, odrzekł, całując ją w rękę.
— Gdybym zawsze pytał się o prawo, nie zaszedłbym z kobietami daleko. Prawda??
— Łobuz z ciebie niepomierny! — zaśmiała się panna Emma, snać ogromnie rada, że był takim, jakim był. — Nic się nie zmieniłeś.
Na to Wiktor uśmiechnął się w duszy ironicznie i pocałował ją w rękę raz jeszcze.
— Ty zaś zmieniłaś się... Jesteś jeszcze ponętniejszą niż dawniej.
Panna Emma zaśmiała się w głos.
— Jesteś niemożliwy! Zaledwie przywitałeś się ze mną... Zachowuj się przykładnie! Przedewszystkiem siadaj! Siadaj tu w fotelu! Będziesz miał ładny widok na park. Możesz zapalić papierosa. Chciałbyś kawy? Będziesz musiał pić herbatę, bo tu panuje angielski obyczaj, i gadać (niedługo!) z bardzo nudną kuzynką księżnej, która zje ci wszystkie grzanki do herbaty, t. zw. toast, i opowie ci wszystko o psiarni księcia i o biegunach księcia Westminsteru. Ja już słyszałam to sto razy. Nie dziwię się, że nie znalazła męża, bo jej podobają się tylko psy. No, i konie. Nie obawiaj się, ja wyzwolę cię wkrótce od jej towarzystwa. Oprócz niej niema w tej chwili nikogo w zamku. Ludzie gdzieś się pochowali i siedzą, jak myszy pod miotłą. Okropne czasy. Sam książę bywa tu rzadko. Mieszka w swem Fuerstensteinie. Notabene rozwodzi się z żoną. Zakochał się... Te dobra dostaną się zapewne już wkrótce jego najstarszemu synowi. A księżna, (którą, jak może wiesz, wypędziła stąd ta okoliczność, że cesarz uważał za stosowne akurat w tym zamku, którego panią jest Angielka, urządzić sobie główną kwaterę), zamierza wyprowadzić się po ślubie syna do Bawarji czy do Anglji. Szkoda! Czarująca osoba.

— Podobno fenomenalnie piękna. Musi tu być jej portret — wtrącił Wiktor, spozierając na długą ścianę, na której jednak ujrzał tylko kilka malatur dość banalnych.
— Nie! — odparła panna Emma. — Wyobraź sobie, że w całym zamku niema ani jednej jej podobizny. Jest tylko dawna miniatura, przedstawiająca ją z synem. Pokażę ci.
Wzięła z pobliskiego stolika i podała mu dużą miniaturę w kształcie serca, perłami otoczoną, na której widniała bardzo wysoka blondyna, okazała a szczupła w pasie, o niebieskich oczach i twarzy ujmującej niewieścią łagodnością. Jako panna tworzyła ona wraz z siostrą i bratem grupę osób za najpiękniejsze w Londynie uznanych. A nad Tamizą nie brakło piękności.
Jednocześnie Emma pokazała gościowi w części salonu, jakby osobny pokój tworzącej, portret jej ojca, pułkownika Cornwall Wells, w czerwonej tunice, oraz dwa popiersia w złoconych ramach: Wilhelma Pierwszego i Fryderyka Trzeciego.
W tej chwili empirowy zegar na gzymsie kominka wydzwonił piątą i panna Schlichtling, nacisnęła guzik elektryczny. Kazała podać do salonu herbatę i poprosić pannę Harrison.
Najpierw pojawił się rasowy fox-terrier, dzwoniący łańcuszkową obrożą. Za nim weszła szybko koścista, w bronzową, krótką amazonkę odziana osoba, figurą przypominająca kobietę a twarzą mężczyznę. Zerknęła ciekawie na Wiktora Kunę i wyciągnęła do niego rękę.
— How do you do? (Jak pan się miewa!) — bąknęła zdawkowo i spojrzała uważnie w twarz panny Schlichtling.
Gdy Wiktor wysumitował się, że nie umie po angielsku, panna Harrison poczęła z nim banalną rozmowę, łamaną komicznie brzmiącą niemczyzną. A skoro pojawiła się herbata, rzuciła się na grzanki i konfitury.
Zauważywszy, że Wiktor pogłaskał jej pieska, opowiedziała mu wiele o mądrości swego faworyta, poczem zapaliła papierosa i ozwała się do panny Emmy po angielsku, o wierzchowcu, jakiego miała dosiąść, i o niepewnej pogodzie.
Wkrótce zamknęły się za nią drzwi.
— No, nie było to tak okropne — zaśmiała się panna Emma. — I nie trwało długo..
— Zresztą wynagrodzisz mi to łaskawie... — wycedził Wiktor.
— Wynagrodzę? — parsknęła śmiechem panna. — Pokażę ci apartamenty, jakie w czasie wojny zajmował tu cesarz Wilhelm. Ale zjedz wpierw grzanki, jakie panna Harrison pozostawiła ci wspaniałomyślnie. Są doskonałe. Anglicy umieją żyć.
Wkrótce zeszli po schodach w kurytarz, ze lśniącą jak lustro posadzką. Ponad szeregiem drzwi sterczała tam galerja rogów jelenich z datami uwieczniającemi strzał.
Panna Emma zdradziła Wiktorowi tajemnicę, że niektóre z tych rogów, a mianowicie te rogi, których właścicieli raczył położyć trupem sam „Majestat“ (czy też jego przyboczny strzelec), były tylko wiernem naśladownictwem z drzewa oryginalnych rogów, jakie zabrał dla siebie niesyty takich trofeów myśliwskich Kaiser.
Wprowadziła gościa do tonącego w pomroku pokoju, gdzie oprócz kilku starożytnych szaf znajdowało się pośrodku duże łoże, kapą z brokatu ciemno-purpurowego przykryte, z którego narożników wyrastały wężowate, złocone drzewce, nakryte baldachimem, frendzlami lamowanym. Sypialnia ta Kaisera dość niesympatyczne zrobiła wrażenie na poruczniku, który przez kilka miesięcy pracując w sztabie gen. Hallera w Paryżu, oglądał bez porównania świetniejsze apartamenty w Fontainebleau, Wersalu i Remboullet. Nie zachwycił się też wcale przylegającym do sypialni pokojem, „historycznym“, jak go nazywała panna Emma, gdzie cesarz wielokrotnie odbywał narady wojenne z Ludendorffem. Powinno było unosić się tam jeszcze w powietrzu coś z genialności pomazańca Bożego. Ale pozostał jedynie długi, zielonem suknem pokryty stół, nad którym zwieszał się nisko żyrandol z wążowiska rogów złożony, tudzież zespół starych, najcenniejszych w zamku mebli. Z planów, jakie w tych „historycznych“ ścianach wyłoniły się z głowy Kaisera pozostało tyle, co z wielkości tego Hohenzollerna...
Obok mieścił się historycznemi pamiątkami przeładowany gabinet „pracy“ cesarza. A dalej ogromną część zamku zajmowała aż niemal pod dach budowli sięgająca sala jadalna, bogato złotem przyozdobiona. Olbrzymie lustra wznosiły się nad gzymsami kominków, na krańcach sali, by pochwycić i spotęgować blask tysiącznych świateł, ozłacających biesiadników, co w dniach wielkości i buty cesarskiej zasiadali do stołów. Zdawało się, jakby to było już dawno, gdyż obecnie w sali tej mieszkały pustka i zaniedbanie. Spozierał na to z gzymsu kominka biały biust Kaisera, równie niepotrzebny, zapomniany...
Tu uzmysłowić sobie można jak przeszłość zapada się w grób niepamięci! — zauważył Wiktor. — Nastał nowy dzień w życiu Europy.
Panna Emma nie zrealizowała dotąd tego faktu, bo wpośród wielu drzew nie widziała lasu.
— Cesarz może tutaj dumać nad znikomościami tego świata. Nikt mu w tem nieprzeszkadza, chyba strzały powstańców górnośląskich! — rzekł jeszcze Wiktor, jakby do siebie.
— O! te bandy; Że oni się odważyli!...[1] Bawiłam wtedy w Neudeck u księżnej Donnersmarck. Wyżyłyśmy wtedy strachu. Księżna pojechała sama do Starych Tarnowic i prosiła powstańców, by nie napadali na jej zamek. Poczytywała ich za prawie-komunistów i sądziła, że nadchodzą czasy bolszewickie. Ale oni uspokoili ją i, wystaw sobie, eskortowali ją nawet w drodze powrotnej. Mam nadzieję, że takie rozruchy nie powtórzą się już więcej. A ty co o tem sądzisz?
— Zapewne nic już nie zakłóci pokoju! — bąknął zbywająco porucznik.
A ona poczęła mu winszować sprytu, dzięki któremu wydostał się z niewoli. W jej mniemaniu Wiktor udawał Polaka, by w danym momencie zdradzić Niemcom tajniki polskiej organizacji wojskowej, co uważała za rzecz całkiem naturalną i zbożną.
Wiktor nie wyprowadzał jej z błędu; nie miał wogóle ochoty toczyć z nią poważnej rozmowy na ten temat, czując, że jego słowa padłyby na grunt niewłaściwy. Natomiast ulegał powabowi jej osoby, podziwiał jej wytworne, swobodne wzięcie i odbierał za to w ciągu całej ich przechadzki po zamku spojrzenia, w których płonęła żywa sympatja.
Gdy zasiedli znów w salonie na piętrze, panna Emma, częstując go brzoskwiniami, spytała:
— Jakeś ty się dostał z Polski na naszą ziemię? I, powiedz mi, co cię tutaj sprowadziło?
— Ty mnie tu sprowadziłaś! — zawołał, chociaż było to tylko w części prawdą.
— Tak? Naprawdę? Pragnęłabym, aby tak było. Dziękuję ci.
Widocznie uradowana podała mu rękę, której on nie wypuszczał już z dłoni.
— A jednak, Wiktorze, nie boli cię nic, że będę musiała wyjść za mąż...
Przeszył go jakiś dreszcz lęku, więc zawołał:
— Nie mów o takich nieprzyjemnych rzeczach!
Przyciągnął ją ku sobie, spojrzeniem dopominając się o całusa.
Ona przyjęła to zalotnym uśmiechem, lecz trzymała go w pewnej od siebie odległości.
— Gdybyś mnie kochał...
— Dałem ci tego dowód.
— Ja tobie, ale ty...?
— Czyż nie ryzykowałem karku, przeprawiając się przez granicę do ciebie? Kocham cię szalenie! — wabił ją, ciągnąc ku sobie.
— Łobuz z ciebie! Być może, kochasz się we mnie szalenie, lecz... nie kochasz mnie! — zauważyła subtelnie i istotnie trafiła w sedno rzeczy.
— Jakto?
— Gdybyś mnie kochał, wydarłbyś mnie kapitanowi, uwolnił mnie od niego i... uszczęśliwił! — cedziła panna przymilnie, a on przeląkł się.
— Ależ, Emmo droga! Pamiętaj, że jestem biedny jak mysz kościelna. Nie mogę o tem myśleć! — bronił się.
— Tak źle wcale nie jest... Siadaj! Bądź grzeczny! Tu masz brzoskwinię.
— Tylko brzoskwinię... — spuścił nos na kwintę.
Emma roześmiała się i odsunęła od niego.
— Nie widziałeś jeszcze parku! — zawołała, jakby przypominając sobie o ważnej sprawie. — Trochę chłodno, nie pójdziemy, lecz możesz rzucić okiem na ogród z sąsiedniego pokoju, Chodź!
Przeszła do narożnego pokoju, zamykającego amfiladę komnat księżnej, na którego przeznaczenie wskazywało biureczko w stylu francuskim oraz kilka półek książek, głównie powieści angielskich, zawieszonych nad bladoróżową otomaną, barwnemi poduszkami wymoszczoną. Wdzięczyło się tam kilka misternych sprzętów, między innemi wspaniały parawanik, za którym nikt nie byłby przeczuwał wąskiego wejścia do łazienki z wanną marmurową, poznaczoną różowemi smugami — wanną, jaka była kategorycznie potrzebną do bytowania cesarza Wilhelma.
Z okna tego ustronnego pokoju widniał w oddali, poza tarasowem zejściem, owalny staw, na którego krańcu wznosiła się krzewami umajona glorjetka. Zresztą olbrzymi park odznaczał się tylko wielkiemi płaszczyznami murawy, zrzadka drzewami poznaczonej, oraz niewidzialnym z okien prastarym kościółkiem drewnianym.
Przez chwilę, stojąc obok siebie przy oknie, Wiktor i Emma przyglądali się zieleni, już przeczuciem zbliżającej się jesieni zczesłej.
— Czy ojciec twój kupił od p. Zimmermanna jego udział w tartaku? — spytała Emma jakby mimochodem.
— Kupił.
— A zatem winszuję ci! Zostaniesz dyrektorem i z czasem właścicielem tego tartaku. Jeśli ojciec kupi ci lub wybuduje w Mysłowicach willę, nie będzie ci potrzeba niczego więcej prócz... żony.
Wiktor zaniemówił, przyparty do muru przez pannę, nadspodziewanie dobrze poinformowaną o jego sytuacji majątkowej. A ona dodała:
— Twemu bratu Walterowi dał ojciec już więcej, niż wszystko, czego mógł się on spodziewać, a tobie dotąd nic.
— Stracił tak wiele na Kriegsanleihe.
— Mimo to będziesz zamożnym a nawet bogatym po śmierci wuja Gorki, który, po stracie swych dwóch synów na wojnie bezdzietny, z pewnością tobie zapisze swój majątek. Może to jeszcze w dalszem polu, lecz... pamiętaj, że mój ojciec wyposaży mnie daleko hojniej, aniżeli ludzie przypuszczają...
— Ty, ty miałabyś mieszkać w My-sło-wi-cach!? — wybuchł z emfazą Wiktor, patrząc gdzieś w ogród.
— We własnej willi, z garażem, samochodem... Gdybym corocznie mogła spędzać dwa miesiące w Berlinie lub zagranicą... Przy mych świetnych stosunkach towarzyskich na Śląsku... Zresztą ja kocham cię!... — wyszeptała wreszcie gorąco i uwodnie, twarz do jego piersi tuląc.
Przygarnął ją do siebie mocno.
Wogóle, od pierwszej chwili, nie czując się sobą w obecności tej kobiety, co promieniowała i pachniała mu płomiennemi wspomnieniami, teraz, pod słodką jej pieszczotą, popadł w upojenie i oszołomienie i począł ją całować bez pamięci. Jakąś bezsilną cząstką duszy czuł, że zapada w sieci syreny, lecz usta jej były tak gorące, ramiona tak czułe!
Gdy usiedli na otomanie, niemal nieprzytomny mówił:
— Powrócę na Śląsk około Nowego Roku dopiero. Przez ten czas ułożą się moje sprawy, pomówię z ojcem... Zobaczymy... Ja tak cię kocham!
— Dosyć! — broniła się słabo przed całusami. — Mój kapitan nagli do ołtarza. Ale ja mu odpiszę. Zerwę z nim. Nie znoszę go... A wiesz, że mogłabym wypłatać ci figla i wyjść za Waltera?! Przepada za mną i, gdy widziałam go ostatnio we Wrocławiu, tracił głowę, oświadczał mi się ze swą miłością...
To wyznanie nie podobało się Wiktorowi, wydało mu się niesmaczne i na chwilę podziałało otrzeźwiająco.
— Jeżeli Walter podoba ci się istotnie...
Ona zawisła na jego szyi.
— Tylko ty! Tylko ty jeden! Dlatego nie wyszłam dotąd za mąż. Dla ciebie jednego byłam... tak słabą. Jeżeli mnie tak kochasz, jak ja ciebie...
— Kocham cię szalenie!... Pielgrzymowałem do ciebie, jak do raju...
— Więc mam czekać do końca roku...?
— Tak. Kocham cię ogromnie!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być O! te bandy. Że oni się odważyli! lub O! te bandy; że oni się odważyli! albo O! te bandy, że oni się odważyli!