Pękły okowy/Część pierwsza/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Nazajutrz z rana dudnił na gościńcu do Katowic motocykl. Siedział na nim Wiktor Kuna w skórzanym kubraku i czapce, z browningiem w tylnej kieszeni i swemi dawnymi papierami wojskowemi w zanadrzu, które teraz miały mu służyć za plaster bezpieczeństwa.
Zresztą nic mu nie groziło gdyż po za domem ojcowskim nikt, oprócz panny Emmy Schlichting, nie wiedział i nie podejrzewał, że był polskim oficerem i Polakiem. Wszyscy poczytywać go musieli za Niemca, jakim go znali trzy lata temu. Postanowił z tego teraz skorzystać i zasięgnąć języka o interesujących jego i wojsko polskie sprawach.
Najpierw zajechał do domu wysokiego urzędnika huty cynkowej, z którego synem przyjaźnił się w szkołach. Nie zastał kolegi, lecz przyjęto go uprzejmie przez wzgląd na dawną znajomość z Kuhnami oraz na panny na wydaniu. W masce Niemca Wiktor opowiedział im fikcyjną a ładną historję, jak to wydostał się z niewoli francuskiej, zaczem począł pytać i słuchać.
Chodziło mu głównie o wieści, przeciekające ze sfer wojskowych do notablów niemieckich, a więc przedewszystkiem o to, czy istniały jakie podstawy do obiegających pogranicze pogłosek, że wojsko niemieckie zamierza zaatakować kordon polski za Przemszą. Z tego co posłyszał, okazało się, że wśród dowództwa Grenzschutzu i gdzieindziej istniały takie wojownicze zapędy, lecz poskromił je Berlin, wśród panującego tam zamętu i komunistycznych rozruchów nieskłonny i niezdolny do takiego kroku, jak wojna z Polską.
Gdy Wiktor wywiadywał się o siły zbrojne w Opolskiem i w prowincji Śląskiej, urzędnik huty zauważył:
— Lepiej od nas poinformuje pana o tem jego brat we Wrocławiu, który pracuje tam tak gorliwie dla naszej sprawy niemieckiej.
— Istotnie!... — bąknął Wiktor, który już teraz nie mógł wątpić, że brat jego Walter przykładał rękę do steroryzowania polskości na swej ziemi rodzinnej, i dodał dla zamaskowania się: — Pojadę do niego. Zapewne wciągnie on mnie w tę zbożną robotę.
Zastanowił się, czy nie zalecałoby się tak postąpić rzeczywiście i grać komedję szowinisty pruskiego, wszelako obliczywszy się z sobą, czuł, że nie potrafiłby żyć w roli Wallenroda. Zresztą brat musiał dowiedzieć się w najbliższym czasie o jego metamorfozie.
Pożegnawszy ten dom, Wiktor pojechał do Katowic, gdzie miał aż nadto znajomych i kolegów szkolnych. Hulał z nimi do późna po knajpach, a przytem mógł poznać doskonale nastroje niemieckie, przekonać się, jaki wulkan nienawiści i determinacji gorzał w tym żywiole. Przygotowania do akcji plebiscytowej rozpoczynano od tworzenia bojówek, terror uważając za najlepszy środek, wiodący do zwycięstwa.
Niemniej i o żywiole polskim dowiedział się wiele, gdyż o nim głównie mówiono.
Słuchając uwag swych koleżków, Wiktor doznawał najwyższego niesmaku i goryczy, lecz zebrał wiązkę cennych wiadomości i obserwacji. Dowiedział się między innemi, jak tworzono sławetny Freiwiligenverband i jak wyobrażano sobie akcję plebiscytową. Pod względem psychologicznym tak upośledzeni Niemcy nie liczyli się ani z reakcją, jaką musieli wywołać swemi barbarzyńskiemi praktykami, ani z uporem śląskim.
Tego buksowania i udawania Germana Wiktor miał dosyć. Nawiedziły go romansowe myśli i nazajutrz zatelefonował do Gross-Waldau, mówiąc, że ma od swej siostry Matyldy polecenie do panny Emmy Schlichting. Pragnął zobaczyć się ze swą Dulcyneą z przed trzech lat, unikając jednocześnie wizyty w domu jej ojca, by nie poczytano go tam za ubiegającego się o rękę panny Emmy. Uradował się przeto, gdy posłyszał, że niema jej u ojca.
Bawiła na zamku w Pszczynie u księżnej von Pless i tam dnia tego przywołano ją do telefonu z polecenia pana Kuny.
— Halo, kto przy telefonie? Pan sędzia Walter Kuhna? — spytała młoda Niemka.
— Nie Walter lecz Wiktor.
— Co? To ty,? Wiktor? — zadźwięczało radośnie. — To ładnie, że sobie o mnie przypomniałeś.
— Nigdy nie zapomniałem — skłamał bez zachłyśnienia kawaler, na którego już dźwięk jej głosu podziałał podniecająco.
— To tem ładniej! — zaśmiała się z cicha panna Emma. — Ale nie pragniesz mnie zobaczyć.
— Sądzisz, że nie...?
— Skąd telefonujesz? Jesteś ubrany?
— Nie; jestem w skórze motocyklisty. Mówię z Katowic.
Po chwili namysłu panna ozwała się:
— Dobrze się składa, że księżny pani niema w zamku. Wyjechała do Wiednia na kilka dni. Przyjedź tutaj do zamku około piątej na herbatę. Ja twoją wizytę i strój twój wytłumaczę.
Wiktor gotów był stawić się na każdą oznaczoną godzinę wszędzie, chociażby na przypieklu.
Dzieliło go od chwili upragnionego spotkania jeszcze kilka godzin. Dla zabicia czasu postanowił wstąpić w drodze do Pszczyny do dawnego szofera swego ojca, który zaskarbił sobie w domu Kuhnów szczególniejsze względy. Wyprysnął na swym motorowym Pegazie z pośród dymiących kominów, stróżujących nad krajobrazami w okręgu przemysłowym, odetchnął pełną piersią powietrzem szczerej wsi śląskiej, skąpał się w sielskości. Niekiedy napotykał jeszcze zespół kominów, snać niezbędnych na tej ziemi, lecz nie narzucały się one nahalnie oczom, nie deptały wsi, nie omraczały jej kłębami ciemnych dymów.
Z szoferem tym łączyło Wiktora niezatarte wspomnienie. Gdy podczas wakacji Wiktor, dziesięcioletni urwis, sam jeden „uczył się pływać“ w jeziorze a wodorosty oplotły malca, byłby niechybnie poszedł na dno, gdyby nie był rzucił się do wody na ratunek jego o kilka lat starszy a niezwykle silny syn rybaka. W nagrodę za to pan Kuhna posłał wyrostka do szkoły szoferów i potem Maks Lis, o ile nie był pijany, służył mu wiernie, dopóki nie wzięto go do wojska. Wyszedłszy z marynarki, Maks szoferował tu i ówdzie, ożenił się i, otrzymawszy nieco schedy po ojcu, nabył pod Tychami gospodę, czując największe powołanie do szynkowania, a zwłaszcza do picia wonnych a mocnych trunków. Jako że był to „ożerak“ straszny.
Nazwisko Lis — z którego Niemcy, wierni swej barbarzyńskiej a bezsensownej manji deprawowania nazwisk śląskich, nie omieszkali zrobić Liss — dostało mu się bodaj z tej przyczyny, że nie miał z lisem nic wspólnego. Płaskogłowy ten „basok“ dalekim był od chytrości lisiej. Natomiast mógł uchodzić za człowieka-buhaja lub jaskiniowca, bo kształty miał potworne, godne Goliata czy Samsona. Z nieporównaną łatwością wylewał ze swej przydrożnej gospody, niby pomyje, hałaśliwych wałkoniów i wszelakich zanadto pijanych „buksów“. A gdy raz w sprzeczce z hardym „kocyndrem“ „piznął“ go w kark, drab zwinął się i „przeonaczył“ w oka mgnieniu, zaczem przeleżał kilka tygodni w szpitalu, co kosztowało Lisa niemałe grzywny.
Niekiedy stawał on do walk bokserskich i jedyną jego ambicją było zasłynąć jako zapaśnik. Wszelako nad wszystko przenosił stan wypoczynkowy i trudno było mu ruszyć się z wyświechtanego krzesła przy szynkfasie. Gdyby do niego przyszedł i wyzwał go do walki zapaśnik, to owszem, spróbowałby się z nim chętnie, lecz szukać po świecie siłaczów nie miał ochoty, wyznając zasadę: wszędzie dobrze, ale we własnej knajpie — najlepiej.
Dla Wiktora Kuny żywił taki afekt jak mamka dla wykarmionego swą piersią niemowlęcia z pańskiego domu, które wyrosło na człowieka. Gdy przeto Wiktor pojawił się niespodzianie w piaskiem wysypanej izbie karczemnej, na księżycowej, jak burak czerwonej, wygolonej i lśniącej twarzy siłacza wykwitł uśmiech, rzadki gość u flegmatycznego osobnika.
Wyciągnąwszy do gościa tłustą łapę, spytał zaraz, bez wstępu:
— Czy oni już obiadowali?
I przetłumaczył to na niemieckie, uważając, że nie wypada odzywać się w języku ludu do takiego inteligenta. A pytanie to oznaczało w gruncie rzeczy tyle, co: wypijemy? bo, lubo strawą nie gardząc, uważał jedzenie za dobrą sposobność lub pozór do wypitku.
Słów nie marnując, zwrócił się do swej za szynkfasem królującej połowicy po niemiecku w ten deseń:
— Fryda, spróbuj uwarzyć coś rzetelnego w tych pierońskich czasach i pokaż, co umiesz!
Dobrą tworzyli parę; Fryda była jego bratnią duszą, jeżeli o duszy mówić można u stworzeń, których rdzeń istoty kryje się w mięśniach. Z zawodu kelnerka, Niemka ta lubiła, jak on, szynkfas, potrafiła wypić zdrowo i gawędzić z gośćmi. Bo gdzież było przyjemniej, aniżeli w traktjerni? Można było posłyszeć tam mnóstwo zajmujących rzeczy. N. p. dnia tego pani Fryda dowiedziała się, że stary Ośliśniok z browaru nie brał ślubu jeszcze z tą chaszorą z Szopienic, co szwendała się po Tychach w kapeluszu, na męża polując. Nadto opowiadano jej, jakie szkody wyrządziła sąsiadom świnia w przystępie szału, co niemałą sprawiło pani Frydzie przyjemność z tego względu, że nie przysełali oni do niej po piwo.
Bogate kształty pani Frydy osłaniała nieco zatłuszczona suknia biała, w gęste czarne prążki. Na wezwanie męża wycofała się do kuchni. A Lis w oczekiwaniu jej dzieła kulinarnego postawił na stole butelkę.
Teraz dopiero nastąpiło istotne powitanie. Trąciwszy się z Wiktorem kieliszkiem, wypił jego zawartość z pewnem nabożnem namaszczeniem. I nalał. Porucznik, w porównaniu z nim niemowlę, nie naśladował go, więc Lis sam wychylił drugi kieliszek niejako z obowiązku codziennego i w toku gawędy poprawił trzecim. Znów nalał i szybko, machinalnie wlał w gardło wódkę, spłukał ją piwem, i znów nalał.
Pociągnięty za język rozgadał się i okazało się, że cichaczem, dorywczo puknął kilka razy do Prusaków z powstańcami.
— Jakże to? — zagadnął go Wiktor. — Oni bili szwabów z powstańcami, a nie powstańców ze szwabami?
W istocie był to problemat, nad którym Lis nie zastanawiał się dotąd. A stało się to poprostu tak.
Było już po północy, a więc po licznych poczęstunkach w rojnej izbie gospody, gdy weszło do niej dwóch znajomych chłopów. Wypili coś z Lisem i jeden z nich szepnął mu na ucho: „bydziem bić szwabów...“ Bić. Mniejsza o to, kogo i czemu. Słowo to działało nań magicznie, bo rozumiał, że pić i bić stanowiło jego rację bytu na świecie. Więc nastawił uszy i niebawem wymknął się z flintą w noc sierpniową. Uśmiercił w Mikołowie dwóch „boszów“, w tem oficera i o świcie wrócił do domu, żałując, że powstanie omdlało w zarodku.
Dla Niemców postradał wszelki szacunek od dawna. Nie darmo żona jego powtarzała: „Deutschland, Deutschland über alles, próżno miska, próżny talerz“. I wielką wojnę przegrali.
Przypomniał się Lisowi przedświt rewolucji niemieckiej dnia 9 listopada i twierdził, że pierwszy strzał rewolucyjny na statku wojennym w Kilonji padł z inicjatywy marynarzy Polaków.
Pierony były to straszne, jak Maks Lis, który oczywiście trzymał się ich jak pies. Oni to pierwsi podszepnęli nieco bolszewizmem zarażonym kamratom słowo: rewolucja! Podobało się to widać szwabom, bo padło na odpowiedni grunt. A zatem rewolucja. Dobrze. Ale jak to zrobić?
Nie wiedzieli. Trzeba było o to spytać się Polaków. Zalecono im aresztować kapitana okrętu i przełożonych. Uskutecznili to, Lis pospołu z nimi, zaczem stanęli znów jak wół przed malowanemi wrotami. Poszli przeto raz jeszcze do kolegów, Polaków z zapytaniem, co dalej? Ci kazali im zawiadomić o tem załogi najbliższych statków wojennych i zachęcić do rewolty. I tak pierwszą iskrę tej rewolucji, która w oka mgnieniu wybuchła płomieniem i ogarnęła Niemcy, rozniecili Polacy.
Lis, który sam brał w tem udział, przysięgał Wiktorowi, że tak rzeczy się miały, jak opowiadał. Wymieniał nazwiska swych polskich kamratów, sławił bosmana, rodem z pod Poznania, wywierającego dominujący wpływ na marynarzy, i porucznik, zrazu sceptycznie usposobiony, radował się w duchu, że wśród tych niemieckich wilków morskich Polacy okazali się głową a Nemezis dziejowa tak pokierowała tymi synami polskiej ziemi.
Gdy Lis mówił o tem ze wszystkimi szczegółami, podnosiła się w nim tęsknota za takiemi wspaniałemi momentami, gdy można było pierońsko bić, bić na mord, krzesać „krzepę“ ze swych dębowych mięśni.
Zrozumiał go Wiktor. Wykładał mu, że jeśli Niemcy zamierzali terrorem rozstrzygnąć plebiscyt, Ślązacy musieli zawczasu pomyśleć o sparaliżowaniu ich bandyckich praktyk.
— Wtedy, Maks, będzie też dla ciebie robota!... — rzekł Wiktor. — Znajdziesz sobie godnych siebie pieronów. Bo nastaje czas, gdy Ślązacy będą panami tej ziemi, jeśli okażą się tego warci... Nie damy ziemi, skąd nasz ród! Dość służby, dość niewoli!
W oczkach Lisa łysnęło coś złowrogo i miał ochotę grzmotnąć pięścią w stół. Lecz w tym razie szkło na blacie byłoby wyprysło jak z procy i potłukło się. A to nie wypadało w towarzystwie kawalera z dobrego domu. Więc odsapnąwszy, Maks nalał wódki w kieliszki. Wiktor nie mógł już uchylić się od kieliszka, gdyż należało mu, jako prawemu Ślązakowi, wypić na pohybel długoletnich tyranów ich ojcowizny.
— Zobaczom, djabli Miemce! — mruknął Lis i prosił Wiktora, by dał mu znać, co, gdzie i kiedy, i niejako wziął go pod swoją komendę.
Nareszcie pani Fryda, odziana odświętnie, zaprosiła ich na obiad do izby mieszkalnej. Wypiła na cześć gościa duży kieliszek wódki i pochwaliła się przed nim, że, pozbywszy się tej gospody, obejmie w październiku bardzo okazały, przy głównym trakcie położony dom zajezdny w Szopienicach, jaki udało się Lisom nabyć korzystnie od jej krewnego. Mąż jej połykał kiełbasę, pomrukiem objawiając swe zadowolenie z tej strawy i czuwał nad tem, by szklanice od piwa nie stały puste, Wiktor zaś spozierał na zegarek i ulatywał myślami do panny Emmy.
W godzinę potem pożegnał przyjaciela serdecznie, nie przypuszczając, że ujrzy go znów bardzo prędko.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.